Podglądy

Litości dla wyborcy, szacunku dla urzędu!

Mam dobrą wiadomość dla rodzimych „kształtowaczy” opinii publicznej. Prezydent elekt Rolandas Paksas nie gwałci nieletnich, nie maltretuje staruszków i nie wyrywa kotom ogonów. W każdym bądź razie nie został dotąd przyłapany na żadnej z tych haniebnych praktyk. I to by było tyle pozytywnych cech, którymi wg większości litewskich dziennikarzy, polityków i politologów, wyróżnia się nowo wybrany szef państwa litewskiego. Nie dam natomiast głowy, że Rolandas Paksas nie jest piromanem, bo wszyscy widzieli, jak to w trakcie kampanii reklamowej w telewizyjnych spotach wymachiwał płonącą pochodnią. Co prawda, nasze media i inni obserwatorzy sceny politycznej pochodnie te skojarzyli z symboliką faszystowską, ale mnie osobiście takie „zabawy” kojarzą się raczej ze skłonnością do podpalania i delektowania się ogniem. To a propos subiektywnych skojarzeń, których, moim zdaniem, nie należy nikomu narzucać. Całe szczęście, że Paksas nie reklamował się na tle jakiejś obory, bo z całą pewnością zostałby okrzyknięty wołem.

W każdym bądź razie przy okazji przedwyborczej nagonki na szefa Partii Liberalno-Demokratycznej zastanawiałam się, dlaczego pochodnie na Litwie budzą aż takie obrzydzenie, podczas gdy świece i znicze już nie. Przypomnijmy sobie chociażby uprawiane na początku lat dziewięćdziesiątych nieustanne niepodległościowo-patriotyczne korowody naszych obywateli z zapalonymi świeczuszkami. Te żywe płonące łańcuchy – czy to nadziei, czy rozpaczy, już nie pamiętam – ustawiające się nie tylko na głównych miejskich placach, lecz też wzdłuż magistrali Via Baltica, wielu osobom kojarzyły się z jakimiś pogańskimi gusłami, ale nikt nie miał odwagi do tego się przyznać. Dzisiaj „polityczne autorytety” o swoich skojarzeniach trąbią głośno, stanowczo i nachalnie, szczególnie, gdy dotyczą one osób, których nie lubią. A „polityczne autorytety”, och, jakże Paksasa nie lubią. Za co? Za całokształt. Za to, że był dwukrotnym merem i premierem. Za to, że taki „ulotny”, bo fruwa zarówno helikopterem, samolotem jak i motocyklem. Za to, że taki „agresywny populista”, może nawet „maskujący się faszysta”, a już na pewno „niebezpieczny radykał”. I za to, że zwyciężając – wbrew wszelkim prognozom i histerycznej nagonce – nadszarpnął autorytety „autorytetów”.

Przed wyborami z narastającym zdumieniem obserwowałam, jak ludzie uważający się za litewskie elity przyprawiali Paksasowi gębę potwora, jak koledzy-politycy robili z niego małpę z brzytwą, a dziennikarze ujadali na niego jak na cuchnącego skunksa w przekonaniu, że obszczekują rychłego politycznego trupa. I gdybyż to ujadanie odbywało się wyłącznie wewnątrz kraju! A skądże. Litewscy żurnaliści ze skwapliwością prymusa-lizusa całemu światu obwieścili, jaka to kanalia trafiła do drugiej tury prezydenckich wyborów obok szlachetnego i czystego jak kryształ Valdasa Adamkusa. I nielicho wszystkich tą „kanalią” nastraszyli. Oto przykład z mojego własnego ogródka. W powyborczy poniedziałek zaczęłam odbierać telefony od zszokowanych przyjaciół i krewnych z Polski. „Co też za potwora wybraliście sobie na prezydenta?” – pytali.

Ano wybraliśmy sobie. Mieliśmy taki kaprys, a i takie prawo, chociażby na znak protestu przeciwko arogancji i pewności siebie „politycznych i moralnych autorytetów”...

Powiem szczerze, że w miarę napływania wyborczych wyników, miałam coraz większy ubaw obserwując ich głupie, zszokowane miny. Adwersarze Paksasa doczekali tego, na co zasłużyli. Po pierwsze, okazało się, że są kiepskimi prorokami. Po drugie, jako ta „lepsza”, bo „świadoma i wysoko intelektualna” część litewskiego społeczeństwa, muszą teraz przed całym światem świecić oczyma i płonąć rumieńcem wstydu za nasz „niewyrobiony politycznie” elektorat. Trudno się dziwić, że w powyborczy poniedziałek uważające się za opiniotwórcze media i ich czołowi komentatorzy zawyli z wściekłości. Nie wahali się przed obrażaniem prezydenta elekta, nie żałowali też obelżywych określeń pod adresem tych, którzy na niego głosowali. Wymyślali im od naiwniaków, nieudaczników, nierobów i nierozgarniętych wieśniaków.

„Wśród stronników Rolandasa Paksasa największą grupę stanowią ci, którzy dotąd nie potrafili i być może już nie potrafią dostosować się do wolnego rynku, dlatego są wściekli na cały pozostały świat, a szczególnie na władze kraju. Wzbudzić nadzieję tych naiwnych ludzi nie jest trudno. Tych, którzy uwierzyli, że ktoś, niczym kawę do łóżka, może im przynieść piękne życie, zawsze wzruszy piękne ćwierkanie” – skarżył się po wyborach któryś z politologów.

„Przyczyn zwycięstwa Paksasa jest kilka. Wydaje się, że tym razem, odwrotnie niż podczas poprzednich wyborów, o wiele większą aktywność wykazali obywatele, którzy uważają, że to nie oni sami, lecz prezydent powinien dbać o ich dobrobyt” – pouczał jeszcze jeden obrażony na rzeczywistość wizjoner. Zaś politolog Algis Krupavičius nie krył zawodu, że „swoje głosy na Paksasa oddały nie tylko małe miasteczka i wsie, ale też duże miasta”.

Aż żal serce ściska, gdy się czyta gorzkie żale tych, którzy uważali się za wszystkowiedzących, a mocno się na tej swojej „wiedzy” przejechali. Lecz od czego są koledzy-wizjonerzy, którzy pocieszą, do łona przytulą i wskażą winnego ich własnej porażki?

„Nie ulec tak dużej agitacji, jaką prowadził Rolandas Paksas, mogła naprawdę tylko bardzo świadoma i inteligentna część społeczeństwa” - pocieszył Krupavičiusa i innych kumpli filozof Leonidas Donskis. Jeszcze dalej posunął się publicysta „Lietuvos rytas” Rimvydas Valatka, który tę powyborczą tramtadrację „kształtowaczy” opinii publicznej podsumował następującym optymistycznym akcentem: „Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Swoimi nieodpowiedzialnymi działaniami Paksas zjednoczył partie wyznające wartości demokracji – od socjaldemokratów po konserwatystów. Fakt, że zarówno lewica, jak i prawica nie poparły Paksasa, świadczy o wysokiej kulturze politycznej na Litwie” – obwieścił Valatka tuż po wyborach.

Już dawno nie mieliśmy do czynienia z taką falą chamstwa, bezczelności, arogancji i spowodowanej urażoną ambicją agresji, w jakiej po ogłoszeniu wyników wyborów wykąpali nas przeciwnicy Paksasa. Podzielili społeczeństwo na nierozgarniętych półgłówków (stronnicy Paksasa) i kulturalnych inteligentów (stronnicy Adamkusa). Wyszło na to, że to jednak oni mieli rację, zawiodło natomiast durnowate społeczeństwo, które zaufało nie im, a jakiemuś „fanatykowi z pochodnią”. Tymczasem ci pogardzani przez „elyty” „wyborcy gorszego Boga” wykazali więcej inteligencji i politycznej dojrzałości, niż zarozumiali „kształtowacze” opinii publicznej. Nie dali się ogłupić. Z niesmakiem obserwowali, jak Paksasowi przyklejano etykietki litewskiego Le Pena, populisty, demagoga, promoskiewskiego sługusa, przeciwnika euroatlantyckiej integracji, faszysty i radykała.

Tylko skończony idiota mógłby uwierzyć, że spokojny i zrównoważony eksmer i ekspremier w ciągu kilku miesięcy przekształcił się w agresywnego zamordystę, faszyzującego twardziela, który żelazną ręką złapie Litwę za gardło i zawlecze ją w objęcia Putina. A to, co media i adwersarze Paksasa określali mianem agresywnej kampanii wyborczej, było, moim skromnym zdaniem, arcydziełem specjalistów od public relations, którzy stworzyli udany wizerunek tego polityka. Ulepili z Paksasa takiego kandydata na prezydenta, za jakim tęskni większa połowa mieszkańców Litwy.

Zresztą sam Paksas zasłużył na wielkie brawa, bo ciężko pracował na swój sukces. Przypomnijmy chociażby styl jego mówienia na początku kariery politycznej. Mamrotał coś sobie a muzom, rumienił się, uciekał przed rozmówcą wzrokiem. I oto zaledwie w ciągu kilku miesięcy Paksas nauczył się mówić wyraźnie i przekonywająco. Tak przekonywająco, że wyborca gładko połykał serwowane mu i oczywiste fakty, i typową kiełbasę wyborczą. To prawda, że w swojej kampanii wyborczej Paksas nie stronił od demagogii i taniego populizmu. A kto stronił? Dziwi i to, że w tej histerii prym wiodą politycy, którzy winni pamiętać, że nie powinno się rzucać kamieniami, kiedy się siedzi w budynku ze szkła. Gdyby tak ktoś chciał zweryfikować programy wyborcze poszczególnych partii i polityków, z tym, co wyczyniają po dojściu do władzy, okazałoby się, że większość z nich bez najmniejszych skrupułów łże jak z nut i robi społeczeństwo w balona. Nie twierdzę, że to powinno nam się podobać, ale taka, niestety, jest rzeczywistość. Dlaczego Paksas miałby rezygnować z chwytu, którym posługiwali się wszyscy pozostali?

Zresztą, wbrew twierdzeniom politycznych adwersarzy Paksasa, okazało się, że jego elektorat nie tyle dał się uwieść obietnicom, ile postanowił powierzyć kierowanie państwem młodszemu od Adamkusa politykowi. Z powyborczych reportaży wynika, że nawet pogardzani przez stołeczne „elyty” wieśniacy zdają sobie sprawę z tego, że na Litwie panuje nie prezydencki, lecz parlamentarny system rządzenia, że prezydent ma u nas dość ograniczone, właściwie do polityki zagranicznej, uprawnienia. Więc wyborcy nie tyle spodziewają się od Paksasa gospodarczych cudów, ile postanowili dać porządzić człowiekowi, który w ciągu najbliższej kadencji raczej nie utraci ani sprawności fizycznej, ani jasności umysłu.

Poza tym myślę, że o jego sukcesie wyborczym zadecydowały nie tylko młody wiek i udana kampania reklamowa, lecz też zdecydowana postawa w brzydkiej historii Williams-Mažeikiu nafta. Nikt mnie nie przekona, że była to postawa tchórza, że podając się do dymisji Paksas uciekł przed odpowiedzialnością, że należało zrobić coś innego. Może ktoś powie – co? Paksas został premierem w okresie, gdy haniebna umowa z Amerykanami była już przyklepana i dopięta. Odmawiając jej podpisania, określając ją mianem zgubnej dla litewskiej gospodarki, wykazał się dużą odwagą. Postawił na kartę całą swoją świetnie zapowiadającą się karierę polityczną. I chyba nikt dziś nie odważy się twierdzić, że był to dalekowzroczny element prezydenckiej kampanii wyborczej? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że przed trzema laty świeżo upieczony premier w najśmielszych snach nie wyobrażał siebie na stołku prezydenta. Na jakież więc profity mógł liczyć występując przeciwko własnej partii, narażając się na zemstę konserwatystów i na polityczny niebyt? I kto go wówczas poparł, poza ministrami Lionginasem i Maldeikisem? Nie poparły go ani media, ani lewicowa opozycja, wśród której zapanowała nielicha konsternacja, bo to ona przecież miała monopol na krytykowanie umowy z Williamsem. Nie poparł go i prezydent Valdas Adamkus, który nieco później ze zbolałym wyrazem twarzy przekonywał w orędziu do narodu, że umowa nie jest co prawda idealna, ale większą katastrofą byłoby jej niepodpisanie niż podpisanie. Jaką katastrofą, nie wiemy do dziś. A przecież gdyby prezydent stanął wówczas po stronie zbuntowanego premiera, gdyby poparła go opozycja, być może nie musiałby on podawać się do dymisji, może uniknęlibyśmy i tej rujnującej naszą gospodarkę umowy.

Za nieuczciwe uważam więc zarzuty, że Paksas dwa razy nie potrafił utrzymać się na stanowisku premiera, bo zawsze ustępował w obliczu trudności. To nie on ustępował, to jego „ustępowano”. Gdyby nie podał się do dymisji za pierwszym razem, po „wybryku” z Williamsem, w tym samym dniu utrąciłaby go własna partia, zresztą z lekkiej ręki prezydenta. Za drugim razem musiał ustąpić ze stanowiska premiera, bo socjalliberałowie zdradzili jego i jego partię z socjaldemokratami, do których nagle zapałali „wielkim uczuciem”.

Tak więc czas najwyższy przestać straszyć własnych obywateli, a i cały świat, Paksasem. Taki z niego radykał jak ze mnie prima balerina. A gdyby nawet w tym „antypaksasowskim” jazgocie było coś na rzeczy, to wystarczy przypomnieć, że nic tak nie leczy z radykalizmu czy z oryginalności myślenia, jak najwyższy w państwie urząd. Miejmy też trochę szacunku zarówno dla tego urzędu jak i dla własnego społeczeństwa.

Lucyna Dowdo

Wstecz