Podglądy

Kreślmy kółka na czołach

Nic tak nie cieszy szarego obywatela jak sytuacja, gdy rodzimi prawodawcy padają ofiarą własnych niepopularnych i nieprzemyślanych decyzji. Mieliśmy w tym miesiącu taką sytuację. Gdy Państwowa Inspekcja Podatkowa ujawniła dane o zamożności lepszej, czyli rządzącej części naszego społeczeństwa, ta część najpierw wpadła w popłoch, a potem się wielce rozsierdziła. Okazało się bowiem, że wśród dzierżących władzę aż się roi od milionerów. Problem w tym, że oni sami o tym nie wiedzieli, jakoś im się te miliony nie kalkulowały. A gdy się dowiedzieli, zamiast się cieszyć, załkali, że rozgłaszanie informacji o ich majątkach, chociaż jak najbardziej zgodne z prawem, jest wielkim nietaktem. Co tam rozgłaszanie, same miliony, jak się okazuje, też są nieporozumieniem.

Najgłośniej protestował i oburzał się premier Algirdas Brazauskas, który najpierw się zdziwił, że znalazł się na liście milionerów (nie wiem zresztą dlaczego, wszak sam twierdzi, że się bogato ożenił), a potem się ciężko obraził i oznajmił, że takie upublicznianie mienia możnych tego świata wywołuje irytację społeczeństwa. „To jest drażnienie ludzi – zagrzmiał. – Próbuje się skłócić tych, którzy żyją gorzej, z przedstawicielami władzy”.

Szczerze mówiąc, społeczeństwo ma prawo do lekkiej irytacji. Jak tak sobie społeczeństwo usiądzie z ołówkiem w ręku i porachuje, to nawet biorąc pod uwagę oficjalne apanaże, diety czy prezydenckie emerytury premiera, nawet do kupy ze świeżo poślubioną premierową, to nijak nie wychodzi, że mogli uczciwą drogą dochrapać się majątku wartości aż 1,8 miliona litów. Nic dziwnego, że premier tych milionów wypiera się jak podrzuconego podstępem zdechłego psa. Oznajmił więc, że system, wg którego oszacowuje się na Litwie mienie, jest „wręcz śmieszny”. Twierdzi, że dość dobrze orientuje się we własnych majątkach i jak by „w pamięci” nie liczył, jak by nie kalkulował, nie wychodzi mu ten milion – „ani w kapitale, ani w gotówce”. W końcu napiętnowany etykietką milionera i umęczony kalkulacjami (a mówią, że od przybytku głowa nie boli) poprosił, by go zapoznano „z metodyką powstawania tych milionerów”. Gdy się zapoznał, doszedł do wniosku, że to żadne miliony, że „są to tricki stosowane podczas liczenia”. Może i są, ale któż to je wynalazł? Zaraz sobie przypomnimy. Szef rządu zirytował się, na przykład, że odziedziczony przezeń po rodzicach dom w Koszedarach z dziewięcioarową parcelką został wyceniony prawie na pół miliona litów. Tymczasem, wg kalkulacji właściciela, domek nie jest wart więcej niż 30 tysięcy litów. „Jeżeli liczyć w ten sposób, wszyscy stają się milionerami” – grzmiał premier dodając, że nieruchomości należy oceniać po cenie rynkowej, a nie wyssanej z palca.

Otóż to, panie premierze, otóż to... Zgadzam się z panem i bardzo panu współczuję, bo sama znalazłam się w posiadaniu odzyskanej po dziadkach nieuzbrojonej parcelki, którą Inspekcja Podatkowa wyceniła mi na 80 tysięcy liciaszków, chociaż jej wartość rynkowa sięga może piątej części tej kwoty. Ale ja, w odróżnieniu od pana, tych cen nie ustalałam. Okazuje się, że ma pan sklerozę jak z blachy. Nie do przebicia. Toż to pański rząd zadecydował w tym roku, że na Litwie muszą obowiązywać zachodnie ceny na ziemię i zachodnie podatki gruntowe. No i napykało panu na te pół miliona. A jeszcze zupełnie niedawno ironizował pan, że gdy ziemia będzie miała zachodnią wartość, ludzie będą ją sobie bardziej cenili. Nie wątpię, że po wycenieniu na pół miliona litów, będzie pan cenił te swoje Koszedary jak nigdy dotąd. Boli? Niesprawiedliwie? Współczuję i podpowiadam w wielkim zaufaniu, że, jak zwykł był mawiać Karol Bunsch, sprawiedliwość bardzo łatwo znaleźć... W słowniku, pod literą S.

Upadł zupełnie rozsądny postulat Česlovasa Juršénasa. Komisja etyki poselskiej uznała, że nie ma potrzeby instalowania w Sejmie, przed wejściem na salę posiedzeń, alkomatu. Żal, czasem słuchając słowotoku naszych wybrańców, a ściślej mówiąc, pieszczochów demokracji, odnoszę wrażenie, że ostro sobie grzeją w sejmowej restauracji. Nie tylko zresztą przed, ale też po i w trakcie posiedzeń, a już na pewno, przed wyjazdem w delegacje.

Panie Salamakinas (apeluję tu do przewodniczącego komisji etyki poselskiej), niech pan się może jednak zgodzi na te alkomaty. Przydałyby się do mierzenia promili we krwi zarówno tych posłów, którzy udają się z wizytą na Białoruś, jak i tych, którzy potem usiłują po tej wizycie posprzątać. Naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że czterej dzielni socjaldemokraci – Bronius Bradauskas, Vytautas Einoris, Vydas Baravykas i Vladimiras Orechovas – dryndnęli się w gościnę do kraju prezydenta Łukaszenki nawaleni jak stodoły po dożynkach. Bo nagle się okazało, że nie ma brzydkich systemów ani prezydentów, tylko czasem wódki brak. Na szczęście goście chyba z wchłanianiem promili nie przesadzili, bo poprzestali na stadium, gdy wszyscy wokół wydają się sympatyczni i kochani. Pozachwycali się więc wyborem Białorusinów (czyli prezydentem), po czym łagodnie zbesztali własne państwo za brak spektakularnych sukcesów, którymi się możnaby pochwalić i za rozwalenie kołchozów. Widać nasi posłowie nie oglądają białoruskiej telewizji, gdzie prezydent regularnie funduje swoim obywatelom nie lada show, bo uznali, że Białorusini są głodni widowisk. Więc im to widowisko zafundowali.

Istnieje też inna wersja tej przejażdżki: pojechali na Białoruś po odpust zupełny. Poseł Bradauskas po powrocie cytował słowa katolickiego księdza, który wieszczył ponoć na widok gości: „Bóg wybaczy wam wszystkie grzechy za to, że przyjechaliście”. Pojadę chyba na Białoruś i ja. Bóg musi być bardzo miłościwy, skoro hurtem odpuszcza wszystkie przewinienia za jedno przewiezienie przez granicę, w dodatku komfortowym sejmowym autkiem i za pieniądze podatników, poselskich tyłków, nawet wkalkulowując w tę „pokutę” jakość cieszących się kiepską sławą białoruskich dróg. Dziwię się zresztą, że skończyło się na odpuście, że nie wyniesiono naszych posłów na białoruskie ołtarze. Za to, że, jak się rozdarła prołukaszenkowska prasa, ci czterej (przypomnę) przedstawiciele partii rządzącej „rzucili wyzwanie tak zwanej litewskiej demokracji”.

Słowem, porozrabiali sobie panowie jak pijane zajączki, za co po powrocie na łono „pseudodemokracji” zostali zbesztani przez wszystkich, kto tylko chciał sobie poużywać. I na tym, moim zdaniem, należało poprzestać, bo skoro już ktoś puścił politycznego bąka na zagranicznych salonach, najrozsądniej byłoby jak najszybciej ten smrodek wywietrzyć i udawać, że nic się nie stało. A gdzie tam... Okazuje się, że dwaj inni posłowie natychmiast popędzili na Białoruś w celu odkręcania tego, co tamci nakręcili. Tej szlachetnej misji podjęli się socjalliberał Wacław Stankiewicz na spółkę z liberałem Jonasem Čekuolisem. Pierwszy uważa się za zawodowca w kontaktach z Białorusią, bo, jak sam powiedział, często tam bywa i zna język białoruski. Ubolewał jednak, że nie będzie miał okazji zdementować zachwytów kolegów łukaszenkofili, bo jego skromne wizyty w tym kraju nie przyciągają aż takiej uwagi białoruskich mediów. Może i dobrze, bo Białorusini gotowi są dostać zeza rozbieżnego, gdy co tydzień zaczną ich nawiedzać nasi parlamentarzyści, raz ogłaszając, że ich system, wraz z prezydentem, są tak cudnej urody, że buzi dać, innym razem, że brzydkie to i antydemokratyczne. A skoro już nie da się poskromić zapału „odkręcaczy”, przydałyby się alkomaty. Boję się, że gdyby i ci ostatni uraczyli się białoruską gorzałką, gotowi byliby, w odwecie za zachowanie kolegów, napluć Łukaszence na gumiaki, w których gania zapewne po będących oczkiem w prezydenckiej głowie kołchozach.

Konserwatyści szarpnęli się na definicję prawdziwego Litwina. Definicja jest dwuczłonowa i prosta jak konstrukcja cepa. Prawdziwy, to taki, który spłodził dwójkę dzieci i nie tankuje u Ruskich.

„Każdego Litwina musi męczyć sumienie, jeżeli kupuje benzynę na stacjach benzynowych LUKoil i jeżeli nie posiada dwójki dzieci” – walnął onegdaj na konferencji prasowej przewodniczący Partii Konserwatywnej Andrius Kubilius. Okazało się, że to oświadczenie wynika z obawy o sytuację demograficzną w naszym kraju (naród litewski wymiera) oraz ze strachu przed koncernem LUKoil, który zamierza wydobywać naftę w pobliżu Mierzei Kurońskiej (istnieje obawa, że zapaskudzi Bałtyk). W kilka dni po tym oświadczeniu, przy okazji tankowania na stacji LUKoil (tankuję tam z przekory i dlatego, że oferują tańszą niż inni benzynę), stwierdziłam ze zdziwieniem, że współobywatele na te apele do ich sumienia zareagowali wrażliwością głuchych pni. U LUKoil’a aż kłębiło się od kierowców tankujących ideologicznie niesłuszne paliwo. Nie śmiałabym nikogo z nich pytać o liczebność posiadanych dzieci, obawiam się jednak, że drugą częścią reprymendy Kubiliusa „przejęli się” podobnie jak pierwszą. Podzielam tę reakcję. Dzieci, panie Kubilius, nie rodzą się w wyniku naciskania na sumienie, dzieci rodzą się w wyniku... hm... chyba pan wie albo się domyśla. Poza tym warunkiem rodzenia dzieci jest wysokość stopy życiowej obywateli i gwarancje socjalne, zarówno dla rodzących jak i dla rodzonych. Jakie są u nas te gwarancje, każdy wie. Podobne zdanie mam w kwestii szarpania obywateli za sumienie, by zmusić do bojkotowania stacji LUKoil. To nieuczciwe. Jak już pisałam, takie kwestie rozstrzyga się na poziomie państwowym. Tym bardziej, że ludzie są już zmęczeni arogancją władzy, która, gdy na przykład dupuszcza się przekrętów w trakcie prywatyzacji (kłaniają się Mažeikiu naftą, Lietuvos telekomas, a prawdopodobnie też i Lietuvos dujos), pomiata ich zdaniem jak zdartą miotłą, a ich samych traktuje jak półgłówków. Ale gdy chce kogoś ukarać, odwołuje się do sumienia, a ściślej mówiąc do portfeli narodu. Ja dziękuję, tym razem nie płacę.

Nowy sposób solidaryzowania się z chorymi na nowotwory piersi odkryła Zamknięta Spółka Akcyjna „Drogas”. Okazuje się, że sposób polega na robieniu z papieru różowych żurawi (coś na kształt znanych wszystkim z dzieciństwa papierowych samolocików i łódeczek) i ozdabianiu nimi stołecznego ratusza. Do naszej redakcji dotarło radosne zaproszenie do udziału w procesie ozdabiania. Było następującej treści (styl zgodny z litewskim oryginałem): „Dziesiątki tysięcy żurawi z różnych litewskich miast i miasteczek niebawem ozdobią fasadę Wileńskiego Ratusza. Akcja „Nie rozstawaj się z marzeniem”, która dołączyła do projektu prewencji raka piersi „Nie zwlekaj”, w ciągu ponad miesiąca nawoływała każdego do przemówienia w oryginalnym języku – do robienia, według japońskiej techniki Origami, papierowych żurawi. Żurawie zrobione przez ludzi w różnym wieku i różnych losów łączy wspólna idea – życzyć kobietom zdrowia i długowieczności”. Okazuje się, że w ten sposób uczciliśmy przypadający na 30 września Międzynarodowy Dzień Zwalczania Raka Piersi, inaczej zwany Dniem Różowej Wstążki. Nie uczestniczyliśmy w tym cudnej urody widowisku, ale z zaproszenia wynikało, że w odsłanianiu różowego szaleństwa wziął udział mer Zuokas. Przy okazji miasto dostało dwa piękne odznaczenia: „Miasta tysiąca żurawi” i „Miasta, które połączyło tysiąc żurawi”. Była też wyżerka w knajpie dla organizatorów akcji. Cierpiące na raka piersi kobiety musiały z okazji tego show popaść w ekstazę. Chociaż obawiam się, że większość z nich zamiast różowych żurawi wolałaby lepszy dostęp do mammografii. Dla niewtajemniczonych należy się wyjaśnienie, że mammograf - to taka aparatura rentgenowska, która jest w stanie wykryć raka piersi w najwcześniejszym jego stadium, na Litwie dostępna po odczekaniu w ogromnej kolejce. Niedawno minister zdrowia Juozas Olekas tłumaczył dziennikarzom (zupełnie serio), że mammograf dobrze zastępują kobietom mężowie, którzy za sprawę honoru powinni uważać comiesięczne wymacanie małżonki po piersiach w celu ewentualnego wykrycia nowotworowych zmian. Niezamężnym polecam usługi samego ministra, tym bardziej, że jako, bądź co bądź, lekarz musi się lepiej na tym znać niż przeciętny chłop.

A z producentami żurawi chciałabym się podzielić kilkoma własnymi odlotowymi pomysłami. Na przyszłość. W ramach solidarności z chorymi na raka prostaty moglibyśmy zorganizować akcję puszczania baniek mydlanych, solidaryzując się z cierpiącymi na chorobę wieńcową można puszczać latawce, a w ramach współczucia cukrzykom – skakać przez kałuże. W ramach zaś zwalczania kretyńskich pomysłów proponuję akcję ogólnonarodowego kreślenia kółek na czołach. Może poskutkuje.

Lucyna Dowdo

Wstecz