Podbrodzie, Święciany, Wisaginia, Turmont

Podróż sentymentalna i pouczająca

Była to zaledwie jednodniowa podróż, ale pełna wzruszeń, zadziwień i odkryć. Była to podróż do Podbrodzia, Święcian, Wisagini, Turmont – miasteczek i miejscowości, gdzie również mieszkają Polacy. Do miejscowości w sensie geograficznym niezbyt oddalonych, lecz pod względem warunków, w jakich nasi Rodacy pielęgnują swoją polskość, różniących się od Wilna, rejonów wileńskiego czy solecznickiego, diametralnie.

W ostatnich dniach września na Litwie gościło kierownictwo Fundacji Pomocy Polakom na Wschodzie. Można powiedzieć, że do Wilna ściągnęły dwie najważniejsze w Fundacji osoby, prezes Zarządu – poseł na Sejm RP dr Tadeusz Samborski oraz wiceprezes Henryk Banasiuk. Gospodarze zafundowali gościom program trzeszczący w szwach. Maraton spotkań z przedstawicielami wszystkich praktycznie polskich mediów i organizacji społecznych oraz wyjazdy w teren, ale w taki teren, gdzie, rzec można, „nie stanęła dotąd noga dyplomaty, posła, innego przedstawiciela władz czy męża stanu”. W związku z tym, że Fundacja od lat, w imieniu rządu i Senatu Rzeczypospolitej Polski, pełni misję wspierania Polaków, prezes ZPL Michał Mackiewicz chciał, by jej władze na własne oczy przekonały się, jak wykorzystywane są te środki, a przy okazji, by z pierwszych ust wysłuchały postulatów nie tylko znaczących organizacji społecznych, lecz też tych, którzy są podstawowym i najważniejszym „budulcem” Związku Polaków – szeregowych członków kół czy nauczycieli niedzielnych szkółek języka polskiego.

Zaplanowano więc wyjazd gości do takich miejscowości, gdzie, jak zauważył w trakcie tej podróży prezes Samborski, „polskość jest podtrzymywana większym wysiłkiem niż w dużych miastach i ośrodkach” i dokąd „mężowie stanu samotnie raczej nie zabłądzą”. Prezes Fundacji to docenił, podczas tej podróży i spotkań z Rodakami, którzy dotychczas nie byli rozpieszczani uwagą czy wizytami „na szczycie”, mówił:

- Rozumiem, że Wy się cieszycie wyjątkowymi względami pana prezesa Michała Mackiewicza, bo przywiózł nas tak daleko, dając nam do zrozumienia, że te oddziały, które odwiedzamy, zasługują na szczególną troskę. Może poprzednio, ze względu chociażby na odległość, nie były traktowane na równi z innymi. Teraz jest jakby proces wyrównywania szans. Pan prezes nie zabrał nas do jakichś znanych oddziałów, lecz do tych, które chce, by weszły do pierwszej ligi, by uzyskały więcej uwagi, więcej pomocy.

Docenili to również odwiedzani. Radość, trema, gościnność „na zabój” i... wielkie zdziwienie: „Do nas tacy goście raczej nie przyjeżdżają” – trochę się dziwili, trochę skarżyli. „Jezu, my w żywe oczy nie widzieliśmy dotąd nawet swojego litewskiego posła, którego wybieraliśmy, a tu poseł z Warszawy i w takiej asyście...” – wzruszali się Polacy z Turmont.

Była to więc podróż naprawdę pouczająca, nie tylko dla gości, również dla nas. Bo okazało się, że my tu – w stolicy i rejonach, gdzie we władzach samorządowych dominują Polacy – jesteśmy trochę rozpieszczeni. Mamy dostęp do polskich szkół, imprez kulturalnych, zaś władze wspomnianych rejonów chuchają i dmuchają na wszystko, co polskie. Jakże inaczej jest w takim, chociażby, Podbrodziu, goście przekonali się podczas spotkania z przedstawicielami święciańskiego rejonowego oddziału ZPL.

Oddział niby ma siedzibę, ale praktycznie jej nie ma. Zaraz po wjechaniu do miasta obejrzeliśmy tzw. Dom Polski w Podbrodziu, zakupiony na ten cel bodajże sześć lat temu. Zwykły drewniany domek w lichym stanie. Poprzedni prezesi, zarówno ZPL jak i święciańskiego oddziału, jakoś nie zawracali sobie głowy stanem tego budynku, który zresztą już w chwili zakupu wymagał inwestycji, a ściślej mówiąc, w ogóle był chyba inwestycją chybioną. Po latach bezczynności ówczesnych władz ZPL domek nadaje się do rozbiórki bądź generalnego remontu i jest chyba raczej kłopotem niż pociechą.

Okazuje się jednak, że największym problemem Polaków w Święciańskiem jest jednak nieprzychylność rejonowych władz. Polacy w rejonie stanowią 28 procent mieszkańców (na 35 tysięcy), w samym Podbrodziu ten procent jest dwukrotnie wyższy. Związek Polaków na Litwie liczy tu około 500 członków (8 kół). Jest jedna polska szkoła średnia (w Podbrodziu), podstawowa – w Magunach, kilka szkółek początkowych oraz niedzielne szkółki języka polskiego w Święcianach i Nowych Święcianach. Przed pięcioma laty, oprócz istniejącego do dziś zespołu „Żejmiana”, w rejonie działały trzy polskie chóry: „Magunianka”, a także chóry w Powiewiórce i w Karkożyszkach. Wykończył je brak finansowania, a raczej nieprzychylność władz.

– Warunkiem istnienia zespołu „Żejmiana”, żeby mógł działać, korzystać z pomieszczeń, a czasem wystąpić, jest obecność w repertuarze pieśni i tańców litewskich – mówił prezes święciańskiego oddziału ZPL Marek Drawnel.

– Zaczyna się od minimum, potem się żąda rozbudowywania tego repertuaru, tak, by w końcu wyparł repertuar polski – nie ukrywał swojego żalu prezes. – Ostatecznie dąży się do tego, by zespół przekształcił się w litewski. Jeżeli w rejonie planowana jest jakaś impreza, zespół musi najpierw opracować repertuar litewski, potem polski, na który często nie zostaje czasu. W ubiegłym roku, podczas święta rejonowego, zespołowi nie pozwolono zaprezentować żadnego polskiego numeru, nawet wznoszone w czasie polskiego tańca okrzyki należało przetłumaczyć na litewski.

Goście byli tą informacją zaszokowani:

– Gdybym zespołowi łemkowskiemu coś takiego zaoferował, byłby skandal... – zauważył prezes Samborski.

Jeżeli chodzi o szkołę, jest podobnie. O problemach polskiego szkolnictwa w rejonie opowiadał gościom Józef Sasimowicz, prezes rejonowego oddziału Akcji Wyborczej Polaków na Litwie. W Podbrodziu przez ponad 20 lat, do 1989 roku, w ogóle nie było polskiej szkoły. Obecnie jest, liczy 25 kompletów, a uczęszcza do niej około 600 uczniów. Problem polega na tym, że szkoła nie dostaje nowego wyposażenia, uczniowie praktycznie korzystają z tablic i ławek sprzed 40 lat, gdy wybudowano budynek szkolny.

- W rejonie jest siedem szkół, z tego jedna polska – mówił Józef Sasimowicz. – I ta polska w kolejce do wyposażenia zawsze lokowana jest na siódmym, czyli na ostatnim, miejscu.

Okazało się, że poza wyposażeniem szkoły Polacy ze Święciańskiego nie mają zbyt wygórowanych marzeń ani wymagań.

- Dobrze byłaby widziana minimalna pomoc dla zespołu – wymienia prezes Drawnel.- Dodatki do strojów, które zresztą zespolacy kupują za własne pieniądze. Nie stać ich też często na dojazdy na koncerty.

Prezes zauważył też, że przydałyby się szkolenia dla choreografów (goście obiecali o to zadbać), a jeszcze bardziej szkolenia dla młodzieży, dla przedsiębiorców, by mogli skorzystać w funduszy Unii Europejskiej, również przeznaczonych dla mniejszości narodowych.

Ten problem praktycznie na miejscu rozstrzygnął wiceprezes Fundacji Henryk Banasiuk:

– Organizujemy w Wilnie ośrodek wspierania przedsiębiorczości, który będzie prowadził działalność szkoleniową, niekoniecznie związaną z biznesem, więc potrzebę takiego szkolenia też można zgłosić i realizować. (...) Filozofia tego ośrodka jest taka, że swoje sprawy musicie brać we własne ręce – mówił. Trzeba walczyć o status ekonomiczny Polaków. I ten ośrodek, dzięki pomocy takich przedsiębiorców, którzy już sobie radzą, będzie służył pozostałym.

Czas na Święciany, tam na gości czekały dwie szkółki niedzielne – święciańska i nowoświęciańska – prawie w komplecie, wraz z uczniami, rodzicami i rodzimymi siłaczkami, paniami nauczającymi polskiego, Kamilą Kurcewicz i Wandą Gołubiewą. Ta pierwsza, prawdziwy generator energii, z zapałem opowiadała o działalności szkółek, które istnieją tu już od siedmiu lat. Szkółki niedzielne w takich miejscowościach jak Święciany czy Nowe Święciany, są ośrodkiem polskiego życia kulturalnego. Uczęszczają do nich nie tylko dzieci, lecz też ich rodzice, którzy tu przychodzą po nabożeństwie, by wspólnie napić się herbaty, posłuchać, jak ich pociechy pięknie mówią po polsku, czasem coś zanucić. Dzieciaki tu nie tylko uczą się pisać, czytać i mówić po polsku. Przygotowują dla swoich rodziców całe przedstawienia. Na przykład, w tym roku były jasełka, nawet z prezentami od Macierzy Szkolnej, które stały się dla dzieci wielką niespodzianką i radością. A szkółka z Nowych Święcian to nawet zaprezentowała swoje jasełka w kościele. „Było to wydarzenie w historii Święcian, byliśmy z tego pomysłu bardzo dumni – i dzieci, i rodzice – wyznała pani Wanda – a inni nam go nawet trochę zazdrościli”.

Młodzież z niedzielnych szkółek organizuje wiele świąt, np. Dzień Matki i Babci. Opiekuje się też grobami legionistów, przy których 11 Listopada i 3 Maja wystawia warty honorowe i deklamuje wiersze patriotyczne. Zresztą po nabożeństwie wszyscy – i dorośli, i dzieci – idą na te groby, by złożyć hołd poległym.

– A jutro planujemy takie dość tradycyjne spotkanie, nasze dzieci będą opowiadały rodzicom o Krakowie – oświadczyła z entuzjazmem pani Kamila. – Państwu też o tym opowiemy, nawet zilustrujemy zdjęciami, widokówkami, planami miasta.

Słuchaliśmy tych opowiadań ze wzruszeniem, tym bardziej, że jak się okazuje, tylko dwie dziewczynki z licznego grona opowiadających nam o Krakowie – Ilona Konczanin i Jula Tracewicz – naprawdę były tego lata w grodzie Kraka. Inne dzieci znają go tylko z opisów i widokówek, bo w tym roku miejsc na letnich koloniach w Polsce było bardzo niewiele. I to jest praktycznie jedyna rzecz, o którą prosiły panie nauczycielki, nie dla siebie, dla dzieci: „One tak marzą o tych wyjazdach do Polski, tak im tam dobrze, tak swojsko i polsko...” – wzdychały.

Prezesi, zarówno ZPL jak i Fundacji, obiecali coś w tej kwestii zdziałać, na razie szkółki dostały w prezencie po komplecie tak przydatnego w nauce języka sprzętu – są to mini-wieże z CD i zestawami głośników. A prezes Tadeusz Samborski nie ukrywał swojego uznania dla wysiłków pań, które kosztem wolnego czasu nauczają dzieci nie tylko języka polskiego, lecz też polskiego myślenia.

– Chylimy czoła przed tymi wysiłkami, które czynicie na rzecz tego, by młode pokolenie Polaków znało język polski, polskie obyczaje, tradycje, żeby duch polski był tutaj ciągle żywy – wzruszony prezes Fundacji kierował te słowa nie tylko do nauczycielek, do wszystkich zgromadzonych. – Jesteśmy w tej strefie Europy, która nie jest najbogatsza, która ma swoje problemy, dlatego też rozumiem, że na tle problemów życia codziennego utrzymywanie tego entuzjazmu, tej dobrej woli do działania na rzecz polskości jest niezwykle trudne. Dlatego z wielkim szacunkiem odnosimy się do was, członków i działaczy ZPL, do waszych prezesów, do tych, którzy organizują to polskie życie. Chylę czoła przed takimi postawami.

Następna na trasie „miejsc pierwszej kolejności” była Wisaginia z oddziałem ZPL liczącym około 100 osób (4 koła). Prezes wisagińskiego oddziału ZPL Teresa Lupiechina opowiedziała gościom o tym, że wisagińscy Polacy mają swoich poetów, zespół śpiewaczy „Tumielanka” i wcale liczną, bo 44-osobową szkółkę niedzielną, którą już 13 lat prowadzi pani Krystyna Gotowska. Okazuje się, że tu samorząd miasteczka Polaków traktuje dość przychylnie, w każdym bądź razie ZPL nie musi płacić za lokal, gdzie odbywają się lekcje. Wypadek raczej wyjątkowy na Litwie, ale nauczycielka tej szkółki jest też minimalnie wynagradzana. Problem polega jednak na tym, że z tego lokalu korzystają też inni, więc zdarza się, że jest niszczony sprzęt ZPL-u, czasem giną książki, brakuje krzeseł. Pani Gotowska dziękowała za komputer, nie ukrywała jednak, że z niepokojem zostawia go w ogólnie dostępnym gabinecie. Podobnie jak nauczycielki ze Święciańskiego, pani Krystyna ubolewała, że tak mało dzieci ze szkółki miało okazję wyjechać na kolonie lub przynajmniej wycieczkę do Polski: „A przecież dzięki tym wyjazdom dzieci szlifują swój polski, poznają polską kulturę, zawierają przyjaźnie, korespondują, odwiedzają się nawzajem”.

A w ogóle wisagiński oddział jest prężny i ambitny. Organizują średnio 11 imprez w roku – chociażby takich jak na Dzień Matki, na Dzień Niepodległości Polski czy obchody mickiewiczowskie. A przed kilkoma laty targnęli się na cały Festyn Kultury Polskiej, tego lata odbył się już czwarty z rzędu. To też nie wyczerpało ambicji wisaginian. Wiceprezes oddziału Helena Krasnopolska podzieliła się z gośćmi swoimi planami powołania w Wisagini polskiego teatrzyka, dla którego już pisze scenariusze... Ale największym marzeniem, pragnieniem, dążeniem Polaków z Wisagini jest własny kąt, ot chociażby małe mieszkanko w bloku. Takie w miasteczku można kupić już za kilka tysięcy litów... „Żeby można było w bezpiecznym miejscu ulokować skromne związkowe mienie, urządzić próbę zespołu czy kółka dramatycznego, napić się wspólnie kawy...”.

Pod „względem lokalowym” lepiej niż Wisaginia mają się „związkowcy” z Turmont, maleńkiego liczącego zaledwie około 400 mieszkańców osiedla w rejonie jezioroskim, tuż w pobliżu granicy z Białorusią i Łotwą. To zabawne, że jezioroski rejonowy oddział ZPL mieści się nie w Jeziorosach, a w Turmoncie właśnie. Po prostu turmoncka społeczność polska, na czele z prezeską Weroniką Bogdanowicz, okazała się bardziej prężna. Na tyle prężna, że chociaż oddział został zarejestrowany dopiero w lutym tego roku, ma już swoje skromne lokum w miejscowym Domu Kultury. Zarząd Główny doceniając ten zapał, m. in. również dzięki wsparciu Fundacji, wyposażył to lokum w telewizor, odtwarzacz wideo, komputer, ksero, 20 krzeseł i inne meble biurowe. Tu szkółkę niedzielną prowadzi pani Janina Gorszanowa.

Polacy z Turmont chwalili się, że prawie co miesiąc mają jakieś imprezy, ich życie rozrywkowo-kulturalne zostało nawet zilustrowane na specjalnej tablicy. Narzekali zaś... na brak polskiej książki. „Biblioteka w miasteczku jest, ale polskich książek w nich bardzo mało i bardzo stare, zaczytane...” – żalili się.

W ogóle asystentka prezesa Samborskiego, urocza pani Kasia, nie nadążała z notowaniem. Nie zaglądałam jej przez ramię, ale wyobrażam sobie te notatki: „rozejrzeć się po stronie polskiej za organizatorem kolonii dla dzieci ze wszystkich tych miejscowości...”, „stroje dla „Żejmiany”, „Tumielanki”, „sprzęt nagłaśniający dla Wisagini”, „ksero...”, „krzesła...”

- Stopniowo będziemy wzbogacali cały wasz arsenał – zapewniał prezes Samborski. - Ale wy również ożywiajcie te pomieszczenia własną fantazją.

Prezes Fundacji był podbudowany faktem, że Polacy w odwiedzonych miejscowościach nie wyciągają dłoni po rzeczy, które mogą zrobić sami. I robią – własnym sumptem remontują lokale, szyją stroje, organizują święta, opiekują się miejscami historycznymi.

We wszystkich odwiedzanych miejscowościach prezes Tadeusz Samborski apelował też o jedność z kierownictwem organizacji: „Jak będziecie się tej organizacji trzymali, to będzie łatwiej o tę pomoc, bo przecież nie możemy indywidualnie do każdego z was docierać. A my zorganizowanym formom działalności, chętnie tego wsparcia udzielamy”. Poparł go w tym wiceprezes Henryk Banasiuk, który zauważył: „Zarząd Główny ZPL bardzo dobrze w tym roku pełni swoją funkcję opiniodawczą, bo my z Warszawy niekoniecznie wiemy, co jest komu pilnie potrzebne. Dlatego też prosimy swoje potrzeby zgłaszać przez Zarząd Główny”.

- Tam gdzie jest jedność, samodyscyplina, a czasem i samowyrzeczenie na rzecz wspólnoty, zawsze są dobre rezultaty – podsumował prezes Samborski.

Wizyta najważniejszych w Fundacji osób na Litwie trwała cztery dni. Odbyły się również spotkania z Zarządem Oddziału ZPL w Trokach, w Wileńskim Zarządzie Miejskim, ze społecznością polską w Jaszunach, w rejonie solecznickim. Delegacja gościła też na tradycyjnym już Święcie Plonów rejonu wileńskiego, popularnie zwanym podwileńskimi dożynkami. Najważniejsze na Wileńszczyźnie dożynki już trzeci rok z rzędu odbyły się w podstołecznych Pikieliszkach, w parku przed dworkiem Marszałka Józefa Piłsudskiego. Jest to rozrastające się z roku na rok fantastyczne Święto Plonów, podczas którego gminy prześcigają się w jak najbarwniejszym wyeksponowaniu tego, co udało im się „wyczarować” z ziemi pracą własnych rąk, ale też parada dożynkowych wieńców i twórczości ludowej.

Na zakończenie wizyty na Litwie poprosiliśmy prezesa Tadeusza Samborskiego o krótkie jej podsumowanie, jednak nasz rozmówca wyniósł z tego pobytu tyle wrażeń, że wystarczyło ich na duży wywiad. Oto niektóre fragmenty wypowiedzi prezesa Fundacji.

„Nie ulegacie taniemu blichtrowi”

Panie Prezesie, z czyjej inicjatywy doszło do tej wizyty?

Była to wizyta głównie z inicjatywy pana prezesa Michała Mackiewicza, który będąc przekonanym o naszych prawdziwych intencjach, a tymi intencjami jest jak najlepsze świadczenie pomocy naszym rodakom na Wschodzie, po prostu uznał, że lepiej jest coś na własne oczy zobaczyć niż o tym przeczytać lub usłyszeć.

Czy podczas tej podróży ta zasada się sprawdziła?

Jak najbardziej, bowiem prezes przygotował nam program nie tylko interesujący, lecz też odbiegający od dotychczasowych stereotypów, kiedy to większość promotorów pomocy Polakom na Wschodzie raczej podąża szlakami już przetartymi: do Wilna, do Lwowa, nawet do Mińska czy do Kijowa. Tymczasem tutaj mieliśmy okazję przecierać szlaki do miejscowości prowincjonalnych w dobrym tego słowa znaczeniu.

Co oznacza prowincja w dobrym tego słowa znaczeniu?

Znaczy to, że chodzi tu o taki obszar, gdzie ludzie jeszcze nie zatracili wszystkich pozytywnych przejawów ludzkiej solidarności, wiary we własne i sprzężone siły. Gdzie ludzie stosują to znane solarzowe zawołanie: „sami sobie!”. Efekty tego hasła były bardzo widoczne w oddalonych od Wilna miejscowościach, gdzie ludzie sami zabiegają o to, by uzyskać jakieś dwie trzy izby w miejscowym domu kultury, jak to było w Turmoncie. Gdzie ludzie, którzy na co dzień są po prostu ludźmi ciężkiej pracy, głównie rolnikami, tworzą zespoły artystyczne, by w odświętne, a i powszednie dni poddawać się z wielką miłością cudownej metamorfozie, by stawać się nośnikami wartości estetycznych i wzruszeń. Jesteśmy zbudowani tą potęgą ducha, jaką żeśmy zaobserwowali na obszarach, na których z pozoru można się było spodziewać upadku ducha, a zastaliśmy sytuację odwrotną. Trudna rzeczywistość, szare otoczenie i wykwit ludzkiej aktywności, bardzo wysublimowanej, gorącej, przepełnionej uczuciem miłości do swojej ziemi, ojczystego domu, kultury ojczystej.

Z wielką przyjemnością skonstatowaliśmy też, że wasza organizacja jest reprezentowana przez dwa pokolenia. Zwłaszcza budujący jest udział w działalności ZPL młodego pokolenia, gdyż stwarza to szansę na ciągłość tych poczynań, tych zamiarów, które podejmujecie.

Czy Wileńszczyzna mocno się różni, Pana zdaniem, od polskiej prowincji?

Stwierdziliśmy, że Wileńszczyzna żyje życiem napełnianym z własnych źródeł, że nie ulegacie tutaj jakiemuś blichtrowi, taniej zmasowanej kulturze, którą sączą media, tylko czerpiecie z krystalicznie czystego folkloru polskiego. Bardzo mi, na przykład, imponowało to, że pieśni zespołów folklorystycznych, a słyszałem ich dużo w czasie tego pobytu, zwłaszcza na pięknych rejonowych dożynkach w Pikieliszkach, opiewają właśnie piękno tego regionu, opiewają przywiązanie do tego dworku Piłsudskiego, do polskiej tradycji Wileńszczyzny. Element napływowy, element traktujący swój tu pobyt jako sezonowy, nigdy by nie zaowocował właśnie taką twórczością. Taką twórczość mogą generować z siebie ludzie, którzy z tą ziemią związani są od wieków i na wieki.

Byliśmy również u wspaniałej malarki Wileńszczyzny, pani Anny Krepsztul, osoby, która mówiła, że nie wyobraża sobie życia gdzie indziej. I takich ludzi jest wiele. Są to osoby, które wcale siebie nie traktują jako bohaterów, tylko jako ludzi, którzy w tym otoczeniu zostali przez los uplasowani i chcą godnie nieść ten swój los.

Może Pan tych ludzi jakoś scharakteryzować na podstawie swoich spostrzeżeń?..

Żywa kultura i duma. Duma piękna, bo bez zarozumiałości, bez wyniosłości, bez próby deprecjacji kogokolwiek innego, duma mająca swoje uzasadnianie w świadomości przynależności do narodu o bogatych tradycjach, pięknej historii narodowej. Kiedy się od tych prostych ludzi słyszy słowa zatroskania o groby Śniadeckich, Balińskich, o inne polskie ślady na tej ziemi, kiedy z ich serc wydobywa się niemalże łkanie przy pokazywaniu niszczejącego pałacu w Jaszunach, to wszystko powoduje, że uświadamiamy sobie, iż my w Polsce jesteśmy trochę spłyceni tą cywilizacją zachodnią. Jesteśmy w sensie głębi przeżywania trochę ubożsi, trochę niedowartościowani, bo siłą tego pseudocywilizacyjnego rozpędu odeszliśmy od tych wartości, na których była budowana kiedyś siła państwa polskiego. Jakże inna była Polska w 1918 roku, jakie inne uczucia towarzyszyły odrodzeniu państwa, a jakie teraz dominują wartości i poglądy w państwie, które szykuje się do Unii Europejskiej? Ta, czasem obojętność wobec historii, jest dla mnie bardzo niepokojącym zjawiskiem. I ja tutaj, na Wileńszczyźnie, kolejny raz przekonałem się, że naród polski jest silny swoim przywiązaniem do ziemi ojczystej, umiejętnością dostosowywania się do wymogów dnia dzisiejszego, ale także silny pamięcią o grobach wielkich Polaków – świętych, wodzów, uczonych, ludzi sztuki, którzy na tej ziemi wzrastali i którzy wnieśli do skarbnicy ogólnonarodowej wielkie wartości. Wielu prostych Polaków na Wileńszczyźnie przekonało mnie, że warto wkładać wiele sił w szlachetne dzieło podtrzymywania ich w tym przywiązaniu do spraw polskości, do ich tęsknoty za Macierzą, do ich serdeczności. To wszystko, co było, te kilka dni naszego pobytu w wymiarze służbowym pozwoliło nam lepiej poznać ich potrzeby. Dotrzymamy tych wstępnych zobowiązań. One były podyktowane głosem troski, a nasza odpowiedź głosem serca i rozsądku, że będzie to dobra inwestycja, że właśnie w tym kierunku powinny iść środki, którymi dysponujemy.

I jeszcze jedna bardzo ważna refleksja z kontaktu z naszymi Rodakami na Wileńszczyźnie. Oni bardzo szczerze z nami rozmawiali, a w tych rozmowach dominowała nuta konstruktywna, nuta nadziei na dobre ułożenie stosunków, także ze wszystkimi sąsiadami, na lepszą przyszłość Litwy, jako ich Ojczyzny. A tam, gdzie były elementy żalu czy pewnej skargi, budujące jest to, że mieszkańcy Wileńszczyzny nie artykułują swoich zastrzeżeń czy pretensji w kategoriach ogólnych, co byłoby przejawem ksenofobii czy dowodem istnienia stereotypów, lecz w kategoriach bardzo wyrazistych konkretów. Takich jak nieuzasadniony sposób różnicowania dzieci ze względu na pochodzenie w dostępie do różnych dóbr, jak, na przykład, baseny w szkołach, zróżnicowanie w jakości posiłków w tych szkołach czy nazewnictwo ulic. Wnoszę przez to, że nasi Rodacy na Litwie są bardzo racjonalnym, niech mi wybaczą to naukowe określenie, czynnikiem demograficznym, który zna zarówno swoje prawa jak i obowiązki. I swoje prawa umie artykułować nie w kategoriach emocji i ogólnych pretensji, lecz w kategoriach postulatów mieszczących się w standardach europejskich.

Lucyna Dowdo

Wstecz