Zwykli-niezwykli wśród nas

Nic nadzwyczajnego...

Jej ojciec Edward Aszkiełowicz zwykł był mawiać: „Jeżeli nie możesz zrobić dobrego uczynku, nie czyń zła”. Matka Józefa Aszkiełowiczowa była pracowita i niezwykle usłużna, szanowała sąsiadów i zawsze śpieszyła każdemu z pomocą. Rodzice dobrze gospodarzyli w podwileńskiej wsi, aż do nastania kolektywizacji. Nie zgodzili się na wstąpienie do kołchozu i po pewnym czasie musieli się przenieść do miasta. Z domu rodzinnego wyniosła naukę tolerancji i przeświadczenie, że życie jest dane, by w miarę własnych możliwości je kształtować. Zrozumiała już od wczesnego dzieciństwa, że wszystko można osiągnąć z łaski Bożej, że musi być gotowa do każdego zajęcia, bez poczucia, że się poświęca. Ot, tak zwykle, jakby robiła coś od zawsze. I jeszcze jedno. Przekonała się szybko, że utarte życiowe mądrości z trudem dopasowują się do rzeczywistości, że jak w wierszu Agnieszki Osieckiej:

Taką mnie ścieżką poprowadź,

gdzie śmieją się śmiechy w ciemności

i gdzie muzyka gra,

...i nie daj mi, Boże, skosztować

tak zwanej życiowej mądrości,

dopóki życie trwa.

Dzisiejszym gościem cyklu naszych spotkań z ludźmi zwykłymi-niezwykłymi jest pani Jadwiga Batałowa z domu Aszkiełowicz. Drobna blondynka. Szofer (właśnie używa tego pięknego, niemal zapomnianego określenia swego zawodu) z ponad 40-letnim stażem pracy. Ma syna i wnuczkę. Te drogie istoty są daleko, bo w Moskwie. Wybiera albumik, w nim kilkanaście zdjęć z najważniejszych momentów swego życia. „To na pamiątkę dla wnuczki” - powiada. Ze zdjęć spogląda urodziwa zgrabna kobieta. I te włosy. O niezwykle pięknym kolorze, gęste, upięte w kok, splecione w warkocz, rozpuszczone sięgają kolan.

Odwiedziła redakcję po przeczytaniu artykułu „Opiekunowie i niszczyciele”, w którym mowa była o wileńskich cmentarzach. Ma sporo do powiedzenia na ten temat. Wiele dni, niezależnie od pogody, w ciągu minionych lat spędziła na wileńskiej Rossie, dźwigając z ruiny zapomniane nagrobki, myjąc pomniki i sadząc kwiaty na grobach ludzi zasłużonych. W dniu naszego spotkania wracała akurat z kościoła Ducha Świętego. Powiedziała, że czuje się szczęśliwa, iż mogła uczestniczyć w uroczystości odsłonięcia tablicy upamiętniającej pobyt w tej świątyni przed dziesięciu laty papieża Jana Pawła II.

Szofer pierwszej klasy. Najpierw była taksówkarzem. Po urodzeniu synka musiała zrezygnować z tej pracy. Tak się złożyło, że wyłącznie na jej barki spadło wychowanie dziecka. Mąż - dobry, szczery, niestety, nie mógł czy nie potrafił walczyć z uzależnieniem, więc pewnego dnia postanowiła zmienić całkowicie swoje życie. Z właściwym sobie uporem, aktywnością i zorganizowaniem. W myśl tego: jeśli chcę coś robić, to potrafię, w dodatku muszę to czynić profesjonalnie. I najważniejsze: „Ufam Bogu całym sercem, człowiek jest pionkiem w rękach Stwórcy.”

Dom, syn, praca

Pewnie powinna być kolejność odwrotna. Na pierwszym miejscu - syn. Zawsze się bała przeoczyć moment, gdy dziecku można zaszczepić najważniejsze wartości: tolerancję, dobroć, pracowitość i żeby nigdy nie było miejsca na nienawiść. Mogła, jak to się popularnie mówi, ułożyć sobie życie. Zdawała jednak sprawę z tego, że wtedy nie potrafi tyle czasu przeznaczyć dziecku. Czy poświęcenie zaowocowało? „Syn ma 36 lat. Ani razu nie podniósł na mnie głosu, ani razu nie spojrzał krzywym okiem. Ukończył szkołę, zdobył dwa dyplomy wyższych uczelni w Moskwie: z zakresu budowy rakiet i psychologii. Pracuje w moskiewskich firmach zagranicznych. Odwiedza mnie w Wilnie. Jestem szczęśliwa, bo przecież szczęście nie w tym, że człowiek zdobył jakieś wartości materialne, lecz w tym, że potrafi poświęcić się innym. Zastanawiam się czasem za jakie zasługi Bóg mnie tak wynagrodził dając takiego wspaniałego syna”.

Z taksówki przesiadła się do tzw. państwowej wołgi. Woziła najwyższe władze ówczesnego gorispołkomu. Z przyjemnością wspomina tamten czas. Przyjazny zespół (głównie męski) przedsiębiorstwa, które obsługiwało różne urzędy, szefów, względem których potrafiła zawsze zachować dystans i dać do zrozumienia, że podwładnego, jeśli na to zasługuje, należy darzyć szacunkiem. A ponadto... Dom, w którym nie było wygód (tylko po latach otrzymała mieszkanie w nowej dzielnicy), ale w którym zawsze było ciepło w sensie dosłownym i przenośnym. Żłobek, potem przedszkole, szkoła syna. Nie wymagała pomocy: „Przecież mama moja urodziła dziewięcioro dzieci i dawała sobie radę”.

Groby osierocone

W ostatnim okresie pracowała jako szofer w przedsiębiorstwie „Zunda”, któremu podlegają wileńskie cmentarze. Gdy kierownictwo wizytowało nekropolie, ona dla zabicia czasu wędrowała dróżkami cmentarnymi. Przyglądała się zapadającym w ziemię mogiłom, nagrobkom, na których nikt już od lat wielu nie zapala świeczki w Dniu Zadusznym, zaniedbanym pomnikom ludzi zasłużonych. Coś w niej pękło, a decyzja zapadła zupełnie w niespodziewanym momencie, gdy przysłuchiwała się dyskusji o grobach „naszych i waszych”. Emerytura i dużo wolnego czasu. Odtąd od rana do wieczora przebywała na Rossie. Kierownictwo cmentarza życzliwie patrzyło na to, co robi. Szorowała zanieczyszczone pomniki, odkopywała fundamenty, sadziła kwiaty. W pewnej chwili stwierdziła, że na cel ten wydaje całą swoją emeryturę, że czasem nie stać ją na śniadanie. Znajomi i przyjaciele mówili wprost, że pewnie „ma coś z głową”. Robiła jednak nadal swoje. Sądziła, że znajdzie sprzymierzeńców wśród rodaków w Wilnie, niestety. To, z czym się zetknęła podczas tych prób, zraniło ją głęboko. Za namową znajomych zwróciła się nawet do polskiej placówki dyplomatycznej o pomoc materialną na środki myjące i kwiaty. Po odsyłaniu „od Piłata do Heroda” otrzymała 200 litów. Gdy pewnego razu podczas rozmowy z pewnym reprezentantem RP na Litwie ośmieliła się powiedzieć, że Polakom na Wileńszczyźnie potrzebna jest technika i nauka gospodarowania, a nie stare ubrania i olej z makaronem, bo to wychowuje hultajów i żebraków, usłyszała w odpowiedzi: „Pani sobie da radę, a ci ludzie, o których pani mówi, wymrą”. - „Nie potrafiłam nic odpowiedzieć. Wyszłam. Był piękny słoneczny dzień, przeszłam może ze sto metrów i gorzko zapłakałam. Biedni Polacy, którzy tu zostali...”

...Trudno powiedzieć, jak długo by trwała na straży zapomnianych grobów. Finał nastąpił zupełnie nieoczekiwanie. Poważne problemy z kręgosłupem. Oczekiwanie na operację. Zostały mimo wszystko piękne wspomnienia czasu, który pracowicie upłynął na Rossie. Poznawanie historii i spotkania z ludźmi. Zaproszona została nawet przez redaktora telewizji z Polski, któremu wskazała poszukiwany przez niego grób, na spotkanie forum polonijnego w Warszawie. Tam, przed kamerami mówiła o starej wileńskiej nekropolii i o tym, co można dla niej uczynić przy odrobinie dobrej woli.

Gdy ten tekst był prawie gotowy do druku, przyniosła Jadwiga Batałowa do redakcji kartkę ze spisanymi imionami i nazwiskami osób, które wspierały ją: dobrym słowem, podziękowaniem, a czasem prezentem. To Irena Pyśk z dalekiej Australii, Barbara i Zbigniew oraz ich synowie Paweł i Kuba Kosińscy z Łomży, Wanda i Mirosław Dunin-Szpotańscy z Gdyni, Stanisław Wasilewski i jeszcze jedna „droga i miła rodzina, której nazwiska ogłaszać sobie nie pozwalam”.

- Myślę, że nic nadzwyczajnego, że poświęciłam czas grobom. Po prostu jestem szczęśliwa, że wpadłam na ten pomysł, a do ludzi, którzy mnie nie zrozumieli, żalu nie czuję. Da Bóg, że operacja się uda. Jestem przygotowana do niej. Radość przecież musi nastąpić i znów wrócę do swego zajęcia. Przecież urodziłam się w dniu niezwykłym, 25 marca, w Święto Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny.

Halina Jotkiałło

Wstecz