W 50. rocznicę śmierci Gałczyńskiego

Czas ocalił od zapomnienia

Inaczej widzi poetę krytyk literacki czy historyk literatury, a inaczej czytelnik, oczarowany jego wierszami. Zwłaszcza kiedy ten czytelnik też jest poetą, nawet, jeśli przez szacunek do poezji wierszy nie pisze. Nie pisze, ale są mu one potrzebne do życia jak chleb i woda.

Nie będą to może prawdy ostateczne, niepodważalne ani też Gałczyński z wypisów szkolnych czy też podręcznika literatury, tylko mój własny, taki, jakim go znam, rozumiem i jaki wśród kilku innych poetów towarzyszy mi już prawie pół wieku. Ten, kto się interesuje twórczością Gałczyńskiego – liryka, kpiarza, satyryka, niezrównanego mistrza satyry, groteski, bez trudu dotrze do krytycznych opracowań i analiz jego twórczości. Nie będzie więc w moich rozważaniach mowy o tym, że autor „Wita Stwosza”, „Balu u Salomona”, „Niobe”, „Kroniki olsztyńskiej”, satyr, „Zielonych Gęsi”, „Pieśni”, liryki miłosnej jest wielkim poetą, bowiem ta prawda oczywista nie podlega żadnej dyskusji. Zatrzymam się jedynie na niektórych, bardzo często przemilczanych, momentach życia poety. Być może posłuży to lepszemu zrozumieniu i poety, i jego twórczości w różnych okresach życia. Może też rozważania te podważą niektóre mity, związane z tą tak bogatą i tak trudno podającą się jakimkolwiek definicjom czy zaszufladkowaniu poezją i jej twórcą. Postaram się ukryć głęboko mój wielki i szczery podziw, jaki mam dla autora Kroniki olsztyńskiej, pamiętając, jak bardzo nie lubił poeta wszelkiego patosu, wielkich słów i koturnowości. Nazywał patos „środkiem na wymioty”.

Gałczyński, podobnie zresztą jak wielu innych twórców, przez całe dziesięciolecia był niedopowiedziany, a czasem – podobnie zresztą, jak wielu innych twórców tamtego okresu – wręcz zafałszowany, tak, by dzięki tym półprawdom pasował do nowej rzeczywistości, w której po wojnie wypadło mu żyć.

Za wszystko w życiu trzeba płacić. Za talent i sławę również. Ludzie sławni płacą brutalnym odarciem z prywatności. Każdy w gruncie rzeczy ma prawo bezceremonialnie grzebać się nie tylko w ich twórczości, ale i w ich życiu, analizować, podawać w wątpliwość czystość ich intencji i to, „czy poeta naprawdę tak myślał, jak pisał”. Piszę o tym dlatego, że Gałczyński również nie uniknął podobnych, często bardzo niesprawiedliwych osądów nawet tych, którzy ponoć zaliczali się do jego przyjaciół, a przynajmniej do ludzi mu życzliwych. Przypomniało mi się pewne spotkanie z końca lat sześćdziesiątych czy też początku siedemdziesiątych w redakcji ówczesnego „Czerwonego Sztandaru” z będącym wówczas na świeczniku pisarzem Jerzym Putramentem. Było to spotkanie nie tylko z zespołem redakcji, ale i z licznie przybyłymi czytelnikami. Pisarz nie szczędził krytycznych słów kilku polskim, już nieżyjącym, poetom. O Gałczyńskim powiedział, że „miał więcej szczęścia niż talentu”. (Pamiętam, że dość ostro ścięłam się wówczas z autorem „Rzeczywistości”). Trudno o bardziej krzywdzącą i niesprawiedliwą ocenę. Odwrotnie: Gałczyński miał ogromny talent. A szczęście? To, że spotkał na swej drodze Natalię – tak, to było jego szczęściem. Ale radzieckie, a potem niemieckie obozy, wyniszczająca organizm dypsomania, a po roku 1950 – złowieszcze i raniące godność milczenie wokół jego osoby, zakaz drukowania, prześladowania ze strony wyznawców socrealizmu – to też szczęście?

Wracając jednak do tamtego spotkania, zastanawiam się, co sprawiło, że tu, w Wilnie, gdzie jest tylu Polaków, mieście związanym i z osobą Gałczyńskiego (do dziś stoi ten dom na Zarzeczu przy ulicy Młynowej nieopodal „małej swarliwej rzeczki Wilenki”, niestety, jednak bez choćby najskromniejszej tabliczki, że tu mieszkał), a także jego samego, Putrament tak właśnie określił poetę? A przecież wiem, chociażby ze wspomnień Jerzego Waldorffa, Andrzeja Drawicza czy też Kiry Gałczyńskiej, kustosza muzeum w Leśniczówce Pranie, która niczym kapłanka świętości strzeże pamiątek po wielkim Ojcu, że właśnie Putrament był wśród tych, którzy pomogli poecie w trudnym okresie po czerwcowym zjeździe ZLP, na którym to w programowym referacie jeden z głównych ideologów w literaturze tamtych lat Adam Ważyk żąda, by „Gałczyński ukręcił łeb temu rozwydrzonemu kanarkowi, który zagnieździł się w jego wierszach”. Sama mi o tym opowiadała podczas naszego spotkania w Leśniczówce Pranie. Być może wtedy, w Wilnie, została podrażniona ambicja Putramenta tym, że zainteresowania sali dotyczyły nie jego osoby, tylko innych?

„O, zielony Konstanty, o srebrna Natalio!”

Poznali się w Warszawie w 1929 roku, w literackiej kawiarni „Ziemiańska”. Natalia Awałow, urodzona kaliszanka, przyjechała do stolicy, by studiować romanistykę. Przodkowie jej pochodzili z Gruzji. Ojciec był oficerem huzarów przy petersburskim dworze, dziad ze strony matki, gubernator kaliski, w 1905 roku został zdymisjonowany za pomaganie polskim buntownikom. Konstantego Awałowa, dziada ze strony ojca, wichry rewolucyjne zaniosły do Rosji, do słynnej Konnicy Budionnego. Ojciec Konstantego Ildefonsa (też Konstanty) już nie żył, młodszy brat Mieczysław Zenon umarł na szkarlatynę w wieku 14 lat. Poeta mieszkał z matką w Warszawie przy ulicy Targowej. Nie skończył studiów prawniczych, nie miał stałej pracy. Samodzielnie jednak studiował języki obce, uczył się grać na skrzypcach. Czy nie stąd bierze swój rodowód niezwykła, niemal Szopenowska muzykalność jego wierszy?

1 czerwca 1930 roku w katedralnej cerkwi na Pradze Stanisław Ryszard Dobrowolski trzyma nad głową poety złotą koronę. Drugim świadkiem był Stanisław Maria Saliński. Po latach Natalia tak wspominała swój ślub:

„Było pusto, biednie, nie miałam ślubnej sukni, orszaku, gości. Nawet obrączki mieliśmy bardzo cieniutkie. Ale cerkiewne dzwony biły jak na Wielkanoc. Nad schodami nagle przefrunęły gołębie. To był czarodziejski ślub. Takiego drugiego nie mogło być na świecie. A potem, zamiast podróży poślubnej, jeździliśmy kolejką napowietrzną w lunaparku...”

Rzeczywistość była jednak mniej czarodziejska. Młodzi już w dniu ślubu znaleźli się bez grosza. Nie mogli urządzić nawet skromnego przyjęcia weselnego. Pieniądze posłużyły jako argument, by duchowny przymknął oczy na niedokładności metryki panny młodej, która nie miała ani lat przewidzianych prawem, ani zgody rodziny na małżeństwo. Byli jednak szczęśliwi, choć bywało – już w czasach wileńskich – że całą wieczerzę stanowił dzbanuszek z konwalią.

Skumbrie w tomacie i ozór na szaro

W 1936 roku w warszawskim endeckim piśmie „Prosto z Mostu” wydrukowany został wiersz Gałczyńskiego o bardzo niewinnym tytule: „Skumbrie w tomacie”. Narobił jednak wiele hałasu z powodu aluzji politycznych, jakie zawierał, choć interpretacja ich nie była jednolita. Najprawdopodobniej chodziło o rozczarowanie związane z osobą Piłsudskiego i o przewrót majowy. Mimo że w wierszu trudno się doszukać akcentów antysemickich, właśnie o takie nastroje poeta został oskarżony. Świadectwem są chociażby głośne parodie Tuwima „Ozór na szaro” oraz Swinarskiego „Karp po żydowsku”. Oto próbka parodii Tuwimowskiej: Poszedł Konstanty; co miał, to przepił, /(ozór na szaro, ozór na szaro) /Wyrżnął gudłajów. Nic mu nie lepiej./(ozór na szaro chrzan). Zresztą Gałczyński nie po raz pierwszy okrzyknięty zostanie antysemitą. A rzecz polegała na tym, że poeta, ignorowany przez liberalne „Wiadomości Literackie”, współpracował z pismem „Prosto z Mostu”, którego naczelny redaktor Stanisław Piasecki, zagorzały wyznawca ideologii obozu Narodowej Demokracji, znany był ze swojej niechęci do Żydów, chociaż prywatnie się z nimi przyjaźnił, powiadając, że „z Żydami trudno, bez Żydów nudno” . W życiu jednak nic nie jest czarno-białe: podczas okupacji ten sam Piasecki jako jeden z pierwszych działaczy konspiracyjnych okupił polityczne pomyłki śmiercią w Palmirach.

W końcu lat dwudziestych bezwzględnie najważniejszym periodykiem literackim był miesięcznik „Skamander”, skupiający wielu wybitnych poetów, jak: Tuwim, Słonimski, Lechoń, Wierzyński, Iwaszkiewicz. Po kilkuletniej przerwie pismo wznowione zostało w 1935 roku przy „Wiadomościach Literackich” pod wspólną redakcją Mieczysława Grydzewskiego. I choć obok nazwisk „wielkiej piątki” zjawiają się nowe, młode, Gałczyński nie zostaje dopuszczony, o co się usilnie stara jego wróg osobisty, Antoni Słonimski, który nie może mu wybaczyć współpracy z „nacjonalistycznym, żydożerczym pismem”.

Uważnie, po raz któryś, przewracam kartki tomików poetyckich Konstantego Ildefonsa. Szukam tych „antysemickich” wierszy. I nie znajduję. Znajduję natomiast piękny, pełen zrozumienia, współczucia i życzliwości dla żydowskich mieszkańców wileńskiej ulicy Niemieckiej. („Na Niemieckiej ulicy w Wilnie / jest więcej rozpaczy niż piasku na pustyni”).

Wydaje mi się, że zachodzi tu pewne nieporozumienie. Żydzi, prześladowani przez wieki całe, stali się szczególnie uczuleni na najmniejsze nawet przejawy nieprzychylnego stosunku, krytyki, wszędzie dopatrując się antysemityzmu. Niestety, tragiczne dzieje tego narodu nauczyły go, że nawet niewielka niechęć bardzo łatwo może się przekształcić w wielką, a co za tym idzie – wiemy. Postawę taką można zrozumieć. Nie ułatwia to jednak kontaktów międzyludzkich. Oczywiście, nie należy tego absolutyzować. Julian Tuwim, który jednakowo żarliwie i boleśnie odczuwał swoją polskość jak i żydowskość, należał do tych, którzy okazywali poecie szczerą życzliwość, potrafili wznieść się ponad urazę o jakieś satyryczne czy wręcz złośliwe wiersze, które, podkreślam, nigdy nie były skierowane przeciw całemu narodowi, a tylko poszczególnym osobom lub grupom. Przypomnijmy tu, że z grubych sruli-bankierów Tuwim sam szydził i też był posądzany o antysemityzm, co jest oczywistym absurdem.

Kiedy w 1952 roku w Warszawie zaczęto organizować Teatr Satyryków, Antoni Słonimski, który stał na czele kolegium repertuarowego, nie dopuścił udziału Gałczyńskiego, motywując, że on „w tych wierszykach nie gustuje”. A przecież była to okazja przywrócenia poecie kontaktu z czytelnikami (został go pozbawiony po czerwcowym zjeździe ZLP) i słuchaczami jego wierszy. Wierszy, nie wierszyków.

Obozy, tułaczka i „wielka walizka rozpaczy”

Latem 1939 roku Gałczyńscy mieszkali w Aninie. Tu 24 sierpnia wieczorem Konstanty otrzymuje kartę mobilizacyjną ze skierowaniem do Korpusu Ochrony Pogranicza. Jako szeregowiec. Na szczęście – szeregowiec, bowiem w 1928 r. został dyscyplinarnie wydalony z podchorążówki. (Nie był karnym elewem. Według relacji W. Słobodnika, na jakimś egzaminie, zapytany o definicję karabinu, poeta odpowiedział, że jest to narzędzie szatana). W przyszłości ten żołnierski mundur uratuje mu życie. 17 września trafia do niewoli radzieckiej, do jednego z obozów w Kozielsku. Wiemy, co się stało z oficerami polskimi w Kozielsku, Katyniu, Miednoje i innych obozach sowieckich. Gałczyński, jako szeregowiec, trafił do grupy jeńców podlegających wymianie między ZSRR i III Rzeszą. Zostaje wywieziony na roboty do Niemiec, później, wczesną wiosną 1941r. dyscyplinarnie (nie zgadza się zdjąć munduru) do karnej kompanii obozu Altengrabow.

Mało wiemy o tym okresie życia poety. W ciągu sześciu lat pisze zaledwie 8 (niektóre źródła podają, że 9) wierszy. Wiosną 1942 r. „zamiast wielkanocnych hiacyntów” posyła swej „srebrnej Natalii” przepiękny liryk, nazwany później List jeńca:

Kochanie moje, kochanie,

dobranoc, już jesteś senna –

i widzę twój cień na ścianie,

i noc jest taka wiosenna!

 

Jedyna moja na świecie,

jakże wysławię Twe imię?

Ty jesteś mi wodą w lecie

i rękawicą w zimie (...)

Stalag Altengrabow nie był jedynym. Obozów i miejsc przymusowej pracy było kilka. Do 1943 roku pisał. Do domu, do Jerzego Waldorffa, dziękując mu za pomoc i opiekę, jaką otaczał rodzinę w kraju, później zamilkł. „Po wojnie, gdy znów byliśmy razem, w Krakowie, nigdy rozmawiając do tamtych spraw nie powracał. Zawsze był skierowany myślami do przodu. Podobnie zresztą działo się z nami, którzy okupację przeżywaliśmy w kraju” – pisze Waldorff w „Czarnych owcach dla Apolla”.

W grudniu 1945 roku do Natalii, mieszkającej z matką i córką w Krakowie, z kilku stron nadeszła wiadomość o śmierci męża. Wiadomość o śmierci poety zamieściły niektóre pisma, po czym zapadła cisza wokół niego. Natalia jest w rozpaczy. Pisze do Waldorffa:

...Co parę dni podaję ogłoszenie do radia zagranicę, podam jeszcze na Polskę, może odezwie się ktoś z tych, co byli w Alten Grabow. Przecież tak chciał żyć, tak chciał wrócić do swojego progu. I tak chciał pisać (...) Jurku, kochany Jurku, ja nie dlatego nawet rozpaczam, że straciłam męża, ale że tyle piękna nie wyjdzie na światło. To brzmi jak literatura, ale Ty, właśnie Ty, dobrze wiesz, że tak myślę naprawdę (...) Jurku, pomyśl, wszyscy niedługo zapomną o jego wierszach. Nie ma o nim nigdzie najmniejszej wzmianki, nie recytują go, przemilczają wszędzie. Jurku, musi być drugie wydanie jego książki (...) pomóż mi w tym.

Poeta jednak żył. Najpierw była kartka z Belgii, potem któregoś marcowego popołudnia 1946 roku dziesięcioletnia Kira otworzyła drzwi „zupełnie siwemu panu z wielkim smutkiem w oczach, ubranemu w angielski battle dress i obszerną skórzaną kamizelkę”. Rodzina mieszkała wówczas w Krakowie.

Co się działo z poetą w ciągu tych długich miesięcy, które upłynęły od wyzwolenia obozu przez wojska angielskie a powrotem do domu? Dla wielu ludzi, nie tylko dla niego, to była trudna decyzja: wracać do kraju, który, skrwawiony, ledwo wyszedł z jednej niewoli, a już trafił do innej czy też wybrać emigrację. I tu, i tam wielka niewiadoma. I choć dusza każdego niedawnego więźnia rwała się do ojczyzny, powstrzymywał strach – niestety, nie bezpodstawny – przed represjami nowej władzy i sowieckimi. Z relacji świadków owych dni wynika jednak, że Gałczyński decyzję o powrocie do Polski powziął od razu, choć męczyły go wątpliwości, jak zostanie w kraju przyjęty. Nie miał przecież ten poeta-cygan, urodzony satyryk, anielskiego charakteru ani przykładnego sposobu bycia, więc wrogów mu nie brakowało. (Po kilku latach się okaże, że ten i ów, choć mierny talentem, lecz silny aktywnością społeczną i afirmacją nowej rzeczywistości nie zapomniał poecie jakiejś dawnej urazy i potrafił odpłacić pięknem za nadobne). Jego podróże po Europie – to było jak gdyby nadrabianie kilkuletniego pozbawienia wolności. Jeździł po pięknych, nie raniących oko kikutami spalonych domów miastach, ale źle mu było pod cudzymi gwiazdami:

Rozpłakały się gwiazdy Belgii

nad mym zbłąkaniem, nad szaleństwem wielkim (...)

Rozpłakały się gwiazdy Niemiec

też nade mną, żem taki szaleniec (...)

Gwiazdy czarne nad Notre Dame

też widziały, jak bardzo byłem sam,

a to były gwiazdy Francji najlepsze.

I jeszcze jeden przejmujący fragment z „Notatek z nieudanych rekolekcji paryskich” (styczeń 1946 rok):

Świt. Sekwana ziewa. Trzy

koty miauczą. Deszczyk mży

i w śmiesznych rynnach woda płacze.

 

Gdy wróci noc, znów pójdę sam

na pusty plac przed Notre Dame

i cień mój pomknie za mną tam

z wielką walizką rozpaczy.

Ta rozpacz i samotność dręczyły go również w niewoli i kazały szukać jakiejś bliskiej duszy. Stała się nią towarzyszka niedoli Lucyna Wolanowska. Feliks Fikus (ojciec nieżyjącego od kilku lat dziennikarza Dariusza Fikusa), który jako oficer łącznikowy przy I Korpusie Armii Brytyjskiej opiekował się w okresie od maja 1945 do lipca 1946 polskimi jeńcami wojennymi i ludnością cywilną, wywiezioną na przymusowe roboty do Niemiec, przekazał w 1973 roku (a więc w 20 lat po śmierci poety) na ręce Janusza Odrowąża-Pieniążka, dyrektora Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, list oraz zdjęcia z zastrzeżeniem, że nie mogą być nikomu udostępniane, zwłaszcza zaś pani Natalii Gałczyńskiej i jej córce Kirze.

„Mimo że z panią Kirą Gałczyńską utrzymywaliśmy przez lata dobre stosunki, pomagając urządzić Muzeum Poety w Praniu, związany słowem, tajemnicy dotrzymałem. Dzisiaj, w ćwierć wieku po wizycie pana Feliksa Fikusa w Muzeum Literatury, pozwalam sobie przekazać reprodukcję owych zdjęć i informacje Panu Redaktorowi dla ewentualnego wykorzystania w „Przekroju” – napisał w 1998 roku Janusz Odrowąż-Pieniążek.

Oto fragmenty listu Feliksa Fikusa, napisanego w 1973, a opublikowanego w „Przekroju” po ćwierćwieczu, w 1998 roku:

Łączna liczba Polaków, którymi się opiekowałem, wynosiła około 5 tysięcy osób. Wśród nich odnalazłem w połowie 1945 roku K. I. Gałczyńskiego i jego przyjaciółkę Lucynę...(nazwiska nie pamiętam), córkę byłego generała armii austriackiej ze Lwowa, byłą więźniarkę z obozu w Ravensbruck. (...)

Zastanawialiśmy się obaj nad kwestią naszego powrotu do kraju, dyskutując nad tym nieraz całe noce. (...) Gałczyński opuścił Hoexter i udał się najpierw do Brukseli, po czym do Paryża, zaś wiosną 1946(?) wrócił do kraju do swojej Natalii i córki Kiry. Ja wróciłem do kraju ok. 4-6 miesięcy po nim i zaraz po powrocie odwiedziłem Gałczyńskiego w Krakowie. Zobaczywszy szczęście rodzinne, zrezygnowałem z zamiaru oddania mu fotografii jego dziecka (syna), które urodziło się ok. 2 miesięcy po jego wyjeździe z Hoexter, o co prosiła mnie Lucyna.

Powyższy list oraz zdjęcia Lucyny Wolanowskiej z małym synkiem opublikowane zostały w „Przekroju” 2 sierpnia 1998 roku. Wcześniej jednak, 7 czerwca tegoż roku Konstanty Ildefons Gałczyński junior przyjechał z Australii do Polski. Razem ze swą przyrodnią siostrą Kirą oraz córką Kirą Jean jeździli (zaczarowaną?) dorożką po Krakowie.

Olsztyński spokój  i chyba szczęście

Po powrocie do kraju Gałczyński – wprawdzie na krótko – poznał smak sławy i powszechnego uznania. Już nie musi kołatać do drzwi redakcji, odwrotnie, to one zabiegały o drukowanie jego wierszy. Poeta najbliżej związany był jednak z zawsze życzliwym mu „Przekrojem”, redagowanym przez Mariana Eilego. Dzięki temu czytelnicy tygodnika mogli się delektować Listami z fiołkiem, Zieloną Gęsią, lirycznymi i satyrycznymi wierszami poety.

Jednakże wszystko dobre szybko mija. Nadszedł rok 1950 (Gałczyńscy mieszkali już w Warszawie), czerwcowy zjazd ZLP, wspomniany wyżej referat Ważyka, polityczna nagonka na poetę, który w żaden sposób nie potrafił się zmieścić w ramkach „jedynie słusznej metody twórczej” – realizmu socjalistycznego. Znowu stany depresyjne, kończące się atakami dypsomanii, jeden po drugim zawały serca. Ten trzeci, 6 grudnia 1953 roku był śmiertelny. Ale zanim przebrzmiał ten ostatni dzwon, były jeszcze Mazury, Leśniczówka Pranie, były cztery cudowne lata i jesienie, dużo spokoju, miłości, prawdziwy wybuch talentu, radosne pisanie wierszy i chyba trochę prawdziwego szczęścia. Te wyjazdy na Mazury były zbawienne i dla jego biografii człowieczej, i dla poetyckiej. Powstały tu utwory: Kronika olsztyńska, Przez świat idące wołanie, Spotkanie z matką, Rozmowa liryczna, Niobe, (wysoko oceniony przez mistrza przekładu Juliana Tuwima przekład Snu nocy letniej Szekspira), poemat Wit Stwosz, Chmiel na rogach jelenich, W Leśniczówce, Ojczyzna, Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu, Pieśni i wiele innych utworów.

Zaiste, po królewsku wypłacił się poeta Mazurom za cztery ostatnie lata życia. Tu, gdzie tak przychylnie biło mu „zielone serce przyrody” , zachłystywał się kształtem, barwą, zapachami i całym urokiem świata.

Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły

w taką kapelę dużą,

domek z czerwonej cegły

rumieni się na wzgórzu:

to leśniczówka Pranie,

nasze jesienne mieszkanie.

 

Za oknem las i pole,

las - rozmowa sosnowa;

minął dzień i na stole

stoi lampa naftowa,

gadatliwa, promienna

jak ze stołu Szopena.

Wydrukowane po raz pierwszy w „Nowej Kulturze” Pieśni, uważane za poetycki testament poety, są jakby podsumowaniem całokształtu twórczości i dalszym ciągiem Pieśni cherubińskiej. Wszystko, co mu było najdroższe, całą urodę świata, światło lampy, chleb na stole w domu rodzinnym, troski matczyne, oczy, serce, ręce ukochanej kobiety i własny ślad na drogach pragnął ocalić od zapomnienia. Czas, który jest sprawiedliwym sędzią, nie tylko ocalił od zapomnienia poezję Gałczyńskiego, ale ciągle wydobywa z niej coraz więcej piękna i blasku.

Łucja Brzozowska

Wstecz