Wanda Rutkiewicz – kobieta na szczycie

Gdy wyżej jest tylko niebo

Przed ćwierćwieczem, w 1978 roku, Wanda Rutkiewicz stanęłą na szczycie Mount Everestu w Himalajach - najwyższej góry Ziemi (8.848 m), zwanej po tybetańsku Czomolungmą, czyli „matką bogów świata”. Wydarzenie to nie byłoby tak znaczące w skali polskiego i światowego himalaizmu, gdyby nie fakt, że na „dachu świata” stanęła pierwsza Europejka, trzecia kobieta w historii i pierwszy Polak (bo nie tylko Polka!). Stało się to w dniu, w którym nasz wielki rodak Karol Wojtyła został papieżem – 16 października 1978. Tę przypadkową zbieżność Wanda Rutkiewicz, osoba wierząca, mocno przeżyła i przywiązywała do niej wielkie znaczenie. Przy spotkaniu z Janem Pawłem II podczas jego pierwszej pielgrzymki do Polski podarowała mu kamyk ze szczytu Everestu oprawiony w srebro. Odbierając go, papież powiedział do niej: „Dobry Bóg tak chciał, że oboje tego samego dnia weszliśmy tak wysoko”.

To, że osobiście poznałam Wandę Rutkiewicz, uważam za uśmiech losu dla dziennikarza. Spotkanie to zawdzięczam Piotrowi Stawickiemu, warszawskiemu koledze po piórze, błyskotliwemu dziennikarzowi, kierownikowi działu listów redakcji „Expressu Wieczornego”. Niestety, już nie żyje, odszedł z tego świata za wcześnie, podobnie jak niektórzy bohaterowie jego wspaniałych artykułów (w tym o Wandzie Rutkiewicz) - uwielbiający ryzyko, poruszający się na granicy życia i śmierci. Odbywałam akurat staż dziennikarski w redakcji tej gazety. Kiedy Piotr zasugerował, że może mi dopomóc w organizowaniu spotkania z pierwszą damą polskiego alpinizmu, z którego można zrobić, jak się wyraził, „bombowy temat”, nie bardzo wierzyłam, że może dojść ono do skutku. Wybitna wspinaczka większość czasu spędzała poza domem i poza krajem - albo w górach, albo przygotowując się do kolejnych wypraw. A poza tym wiedziałam, że była „oblegana” przez mass media. Ale… akurat sama odebrała nasz telefon z redakcji i powiedziała, że czeka na nas w najbliższy piątek wieczorem, w swoim mieszkaniu. Tych parę dni, które zostawały do spotkania, spędziłam w bibliotekach, by chociaż „po łebkach” zapoznać się z aktualnym stanem himalaizmu w Polsce i na świecie. A gdy już coś niecoś wyczytałam, zrozumiałam, jaką dyletantką jestem w tym temacie i… chociaż pokusa poznania tak fascynującej osoby była wielka, najchętniej zrezygnowałabym z wizyty. Ale alpinistka jej nie odwołała – jak to się nieraz z wybitnymi zdarza. W wyznaczonym dniu, jesienią 1986 roku, zadzwoniliśmy do drzwi mieszkania przy ul. Sobieskiego w Warszawie.

Gdybym to wiedziała zawczasu, że moje obawy są bezpodstawne! W młodej kobiecie - o dziewczęcej sylwetce, szczerym, ujmującym uśmiechu i beztroskiej fryzurze - która nam drzwi otworzyła, trudno było w pierwszych chwilach dopatrzeć się gwiazdy.

* * *

Nieduży pokój, służący najwidoczniej za gabinet roboczy. Dużo książek, pamiątek. Na podłodze – sprzęt i nierozpakowany bagaż. „Nie zdążyłam – usprawiedliwiała się gospodyni. – Tyle mi po powrocie spadło na głowę…”

Był to czas, gdy Wanda Rutkiewicz wróciła z gór Karakorum (na południowy wschód od Pamiru), z największym - jak później sama uważała – własnym sukcesem życiowym: jako pierwsza kobieta w świecie zdobyła drugi co do wysokości szczyt na Ziemi – pakistański kolos Czogori, umownie zwany K2 (8.611m) i zatknęła na nim polski proporzec. Tym większe zwycięstwo, że tę niepokorną górę, która nie lubi być deptana (pochłonęła życie licznej gromady śmiałków), pokonała bez użycia tlenu. Ale ta jej wiktoria zbiegła się z osobistą tragedią, z której długo nie mogła się otrząsnąć. Tego feralnego 1986 roku, podczas letniego sezonu na K2, zginęło 13 znajomych jej alpinistów – z różnych wypraw. Z kilkoma serdecznie się przyjaźniła. Wśród zaginionych była trójka Polaków: Dobrosława Miodowicz-Wolf, Tadeusz Piotrowski i Wojciech Wróż.

By wyobrazić sobie, jakże gigantyczny i groźny wobec maluczkiego człowieka jest łańcuch górski Karakorum (drugi w świecie co do wielkości po Himalajach), trzeba powiedzieć, iż ciągnie się przez Pakistan, Indie i Chiny 450 kilometrów; szerokość jego przekracza 100 km. Szczyty tych gór są ostre w zarysie, oblodzone, na wysokości około 5 tys. metrów (różnie na północnych i południowych stokach) zaczyna się granica wiecznego śniegu. Oprócz czterech ośmiotysięczników, ten łańcuch górski posiada ponad sto szczytów przekraczających 7.000 metrów.

Szczególnie boleśnie przeżyła Wanda Rutkiewicz śmierć „Mrówki” – Dobrosławy Miodowicz-Wolf. Z bólem na twarzy mówiła o swej przyjaciółce, kruchej kobiecie, która w obliczu śmierci dała przykład niezwykłego bohaterstwa innym himalaistom, walcząc do końca o życie własne i partnerów wyprawy. Później dociekliwi dziennikarze policzą, że Wanda Rutkiewicz straciła w swoim życiu blisko 40 przyjaciół i partnerów wspinaczki…

Zaledwie zdążyliśmy wymienić z gospodynią parę zdawkowych zdań, jak w progu pokoju stanęła cichutko drobna, siwowłosa staruszka.

- Jestem matką tej oto niespokojnej duszy – kiwnęła z uśmiechem w stronę himalaistki. – Jestem bardzo ciekawa, bo słyszałam, że przyjechała pani z Litwy…

Byłam zaskoczona, gdy dalszą naszą rozmowę kontynuowała po litewsku – nieco sztywnie, ale poprawnie. Powiedziała, iż bardzo ucieszyła się na wiadomość, że „Wandzię odwiedzi ktoś z Litwy” i że na tę okazję nawet szarlotkę z córką upiekły.

Wkrótce dowiedziałam się, że pani Maria z domu Pietkun, matka Wandy Rutkiewicz, pochodzi z Litwy, a dokładniej – z niedużej miejscowości Płungiany na Żmudzi. Oczytana, inteligentna, studiowała w swoim czasie historię starożytną na wyższej uczelni. Ojciec, Zbigniew Błaszkiewicz, inżynier, pochodził z Łańcuta, ale los również zarzucił go na Litwę, gdzie spotkał swą przyszłą żonę. Tu, w Płungianach, 4 lutego 1943 roku, w rodzinnym majątku swych dziadków (po Powstaniu Styczniowym zagarnęli go Rosjanie) przyszła na świat Wanda, córka Marii i Zbigniewa Błaszkiewiczów. Po wojnie, w 1946 roku Błaszkiewiczowie przenieśli się do Łańcuta, a stamtąd wkrótce – do zniszczonego przez wojnę Wrocławia. Wanda rosła wraz z trójką rodzeństwa: miała dwóch braci – Jurka i Michała oraz siostrę Ninę. Najstarszy z dzieci, Jurek, w 1948 roku zginął od wybuchu znalezionej miny, którą się bawił wraz z kolegami.

Ojciec Wandy pracował na politechnice, był wynalazcą z siedmioma patentami w zakresie biologicznego oczyszczania ścieków, zarabiał jednak niewiele, więc w rodzinie nie przelewało się. Ojca, który zginął dość młodo, Wanda kochała szczególnie. To jemu zawdzięczała miłość do gór: jako nastoletnią dziewczynkę zabierał ją na śląską Sobótkę. Nauczył, że w górach należy być przygotowanym na wszystko…

Stopniowo rozmowa przeszła na temat wspinaczki córki, więc pani Maria przeprasza i kierując się do wyjścia wyjaśnia: „Nie mogę tego obojętnie słuchać, chociaż wszystko znam na pamięć”… Kiedy 6 lat później do Polski nadeszła wiadomość o zaginięciu w górach Wandy Rutkiewicz, ani też po dłuższym czasie poszukiwań jej ciała, matka nie chciała uwierzyć, iż jej Wandzia nie żyje. Przychodzących z kondolencjami zwyczajnie wypraszała z mieszkania…

* * *

Abecadła wspinaczki uczyła się Wanda Rutkiewicz w Górach Sokolich, w okolicy Jeleniej. Technikę zdobywała w Tatrach. Natomiast własny strach pokonywała – jak mówiła – na ścianach północnego filaru Eigeru w Alpach. Na ostrych, niebezpiecznych fiordach norweskich uczyła się precyzji ruchów, koncentracji – na alpejskich stromiznach lodowych. Od najmłodszych lat była sprawna fizycznie, uprawiała różne sporty, przede wszystkim lekkoatletykę i piłkę siatkową. W czasie studiów na wydziale łączności Politechniki Wrocławskiej, w 1964 r. zdobyła miano najlepszego sportowca uczelni technicznych w Polsce. Zostaje powołana do kadry olimpijskiej i bierze udział w przygotowaniach do olimpiady w Tokio. Wówczas już nosiła w sobie wirusa górskiego szaleństwa. Do środowiska taterników trafiła jako osiemnastolatka, w 1961 roku. Wkrótce została członkiem Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego. W 1962 r. ukończyła Szkołę Taternictwa na Hali Gąsienicowej.

Po ukończeniu studiów w 1965 r. uzyskuje tytuł magistra inżyniera elektroniki. W ciągu 8 lat pracuje w zawodzie we Wrocławskim Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych i każdą wolną chwilę poświęca swej pasji. W 1973 r. przenosi się do Warszawy, gdzie następnych 9 lat pracuje w Instytucie Maszyn Matematycznych. Pasja górska pochłania ją coraz bardziej. Tatry przestały już jej wystarczeć. Wyjeżdża w Alpy i… świadomie wybiera rodzaj życia niebezpiecznego. Chciała być silną kobietą – w odróżnieniu od swej delikatnej matki, nauczyć się wygrywać z własnymi słabościami i ograniczeniami: lękiem, bólem, samotnością. I to się jej udawało. Mówiła:

- Wspinaczka wysokogórska niesie ze sobą cierpienia fizyczne i psychiczne. Równocześnie daje poczucie własnej wartości, jest próbą charakteru, spełnieniem potrzeby ryzyka, którego nie lubię, ale bez którego nie potrafię się obejść. Kontakt z przyrodą groźną (bo góry nie lubią być deptane), niebywałe doznania intelektualne i estetyczne, które przeżywa się tam, wysoko – wszystko to jest mi potrzebne do życia. Wspinaczka jest dla mnie rodzajem twórczości, jaką uprawiam.

Rozpoczynała swój górski życiorys w czasach, gdy ogromna większość szczytów była już zdobyta. Ceniło się teraz wejścia na „dachy świata” nowymi drogami, a przy powtórzeniach – styl i skalę trudności przejścia. Wanda Rutkiewicz sięga po cele rekordowe zarówno w arcywspinaczkach, jak też wejściach wysokościowych, gdzie największe komplikacje stwarza brak tlenu. To do niej należy kobiecy rekord beztlenowej wspinaczki. Nie miała sobie równych wśród wspinających się kobiet. I na palcach jednej ręki można policzyć mężczyzn, którzy ówcześnie dotrzymywali jej kroku. Marzyła: jako trzecia w świecie – po Reinholdzie Messnerze i Jerzym Kukuczce – zdobyć Koronę Ziemi: 14 istniejących na świecie najwyższych szczytów górskich, tzw. ośmiotysięczników.

* * *

W czasie wizyty u słynnej himalaistki miałam do niej jedno zasadnicze pytanie: o sensie podejmowania ryzyka. Trochę się obawiałam zadawać je, pamiętając o sławetnej odpowiedzi angielskiego wspinacza George,a Mallory,ego na pytanie, dlaczego wchodził na Everest: „Bo stoi!”. Zginął w 1924 roku w drodze na najwyższą górę świata.

Dopiero gdy zaczęliśmy rozmowę o górach, zrozumiałam, z jakże niezwykłą osobą los mnie zetknął. Jakże potrafiła mówić Wanda Rutkiewicz o swej niezwykłej pasji! Barwnie, przekonywająco, sypiąc przy tym, jak z rękawa, nazwami, cyframi, faktami. Zadziwiała wiadomościami geograficznymi. To dla laika – według niej – góry są magnesem przyciągającym straceńców. Dla niej i dla jej podobnych – mówiła - jest to sposób na życie (niektórzy dodają: i na śmierć). Należy do niej dość znana wypowiedź o moralnej atmosferze wysokogórskiej:

- Tam, wysoko w górach, widziałam płaczących ze strachu mężczyzn i kobiety nie poddające się lękowi w sytuacjach prawdziwie dramatycznych. Kiedy nad nami jest już tylko niebo, wszystko widać ostrzej. Nie ma półprawd, nie ma półtonów. Wszystko jest czarne albo białe, zimne albo gorące. Albo się przeżyje, albo się umiera. Dlatego doznania są intensywniejsze, a konflikty, do których nieraz dochodzi, gwałtowniejsze.

Podczas naszego spotkania starała się wytłumaczyć mi to bardziej dostępnie:

- Można wyręczyć koleżankę z biura, uczynić przysługę przyjaciółce. Zupełnie co innego – spotkać człowieka w górach: u kresu sił, cierpiącego z powodu odmrożonych rąk lub po prostu – „moralnego” kaca. Przystanąć, ogrzać go słowem czy własnymi rękawicami. Nawet kosztem własnego pierwszeństwa znaleźć się na szczycie. Albo – zostawić go losowi i samemu sobie, nie zaprzepaścić najmniejszej szansy być pierwszym. Lub stłumić w sobie „ja” i zostać… człowiekiem. Oto dlaczego przyjaźnie zadzierzgnięte w górach, są „na całe życie”. Wielu spośród około 3.000 taterników, zrzeszonych w Polskim Związku Alpinizmu, jest związanych taką przyjaźnią.

Jednoznacznej odpowiedzi na pytanie - o sensie podejmowania ryzyka – wówczas nie otrzymałam. Może nie chciała o tym mówić – w obliczu niedawnych strat bliskich osób „z branży”?.. By skierować rozmowę na inne tory, sięgnęła w pewnej chwili do swych nierozpakowanych bagaży. „To na pamiątkę dla pani – w pewnym sensie mojej krajance” – powiedziała cicho i jakoś smutno się uśmiechnęła, kładąc na mojej dłoni nieduży szary kamyk. Nakreśliła na nim magiczne znaki: K2 23. VI. 86. Był to kamyk zabrany ze szczytu Karakorum. Otrzymałam również zdjęcie, zrobione jej przez Jerzego Kukuczkę na bazie pod K2, które tu zamieszczam. Te pamiątki są bardzo mi drogie, jako wspomnienie o nieprzeciętnym człowieku, odważnej kobiecie, która życie poświęciła odkrywaniu piękna gór, a one… wystawiły jej okrutny rachunek.

Dlaczego narażała siebie na tak ogromne ryzyko? Odpowiedzi na to pytanie nie znały zapewne nawet osoby z najbliższego jej otoczenia. Chyba że te, jak ona, opętane górskim szaleństwem. Ewa Matuszewska, wieloletnia przyjaciółka Wandy Rutkiewicz, już po jej śmierci pisała: „Przez te wszystkie lata trwała nie kończąca się rozmowa o górach, ludziach żyjących górami i z gór, o ich prawie do wyboru takiego a nie innego stylu życia. I śmierci. Bo, według Wandy, człowiek powinien być wolny we wszystkim, nawet jeśli za wolność płaci cenę najwyższą. Trudno mi było pogodzić się z takim pojmowaniem wolności, tym bardziej, że z roku na rok góry pochłaniały coraz więcej ofiar (…) Śmierć Jurka Kukuczki, najlepszego z najlepszych, była wstrząsem dla całego środowiska alpinistycznego, zarazem pretekstem do ogólnonarodowej dyskusji na temat sensu lub bezsensu uprawiania tak morderczego sportu (…)”.

* * *

Przeżywała chwile zwątpień i załamań również Wanda Rutkiewicz. Na przykład, po powrocie z Karakorum, kiedy powiedziała publicznie: „Nienawidzę gór!” Ale… nie mija pół roku i znów wyrusza na kolejną wyprawę. „Ja już, widać, inaczej nie umiem” – powie. Urodzona jako zodiakalny Wodnik nade wszystko ceniła wolność. Nie miała rodziny – góry brutalnie niszczyły jej związki. Gdy w 1970 roku wytypowana została na wyprawę w góry Pamiru, była młodą mężatką. Jej pierwszy mąż, Wojciech Rutkiewicz, również kochał góry, tylko że… mieli z żoną inne podejście do ich zdobywania. Wkrótce się rozwiedli. Drugi mąż, Kurt Lyncekruger, Austriak, miał podobny jak ona stosunek do gór, ale one go zabrały: zginął na jej oczach (ześliznął się) na szczycie Broad Peak w Karakorum. Wtedy – jeden jedyny raz – przerwała wyprawę z powodu śmierci uczestnika…

Ładna i bardzo kobieca. Podobno świetnie tańczyła, znała się na modzie, uwielbiała wysokie obcasy i dobre perfumy. „Mężczyźni ją podziwiali i starali się o nią. Była jednak samotna” – opowiadał himalaista Andrzej Zawada. Niemieckiemu dziennikarzowi wyznała: „Miałam interesujących mężczyzn, ale oni nie tworzyli mojego życia”. Po prostu kochała ich mniej niż swoje góry. Niewdzięczna to była miłość i niebezpieczna, pełna nieprzyjemnych niespodzianek: chłodu nie do wytrzymania, zaskakująca wichurą, lawinami, obsunięciem się skał. Dlatego po powrocie z wyprawy – mówiła – tak bardzo ceni się domowe zacisze, tak smakuje kubek zwykłej herbaty. Tym niemniej często żartobliwie mówiła, że miejsce kobiety jest na szczycie. Sama wymyśliła to hasło i miała koszulkę z takim napisem. Nie uważała, że kobiety w górach są gorsze od mężczyzn.

* * *

Od zdobycia Mount Everestu (1978 r.) do osiągnięcia szczytu K2 (1986 r.) minęło 8 lat. Dwa i pół z nich chodziła o kulach, przeszła cztery skomplikowane operacje. W 1981 roku, podczas wspinaczki w górach Elbrus jeden z uczestników wyprawy stracił równowagę i spadł na nią. Bardzo niefortunnie złamała nogę. Lekarze nie ukrywali, że w góry już prawdopodobnie nie wyruszy. Ale ona sama tak nie uważała. Strasznie żałowała straconego czasu: między Everestem a K2 miała zdobyty zaledwie jeden ośmiotysięcznik – Nanga Parbat - w roku 1985. Po kolejne dwa szczyty sięgnęła w krótszym czasie: Shisha Pangma - w 1987 r. i Gasherbrum II - w 1989 r.

Bardzo się spieszyła – dobiegała pięćdziesiątki. W 1990 r. wymyśliła sobie kolejne wyzwanie: w szybkim tempie zdobyć pozostałe szczyty. W tym właśnie roku zapisała na swe konto Gasherbrum I. Oba Gasherbrumy zdobyła w wyprawach kobiecych, którymi sama kierowała. Gasherbrum III (7.952 m) miała zaliczony już w 1975 roku. We współautorskiej książce „Zdobycie Gasherbrumów”, której była redaktorem, Wanda Rutkiewicz pisała: „Łatwo zwykłemu człowiekowi zostać bohaterem, ale bardzo trudno bohaterowi zostać zwykłym człowiekiem…”.

W 1991 r. wpisała do swego wysokogórskiego życiorysu himalajskie szczyty Cho Oyu oraz Annapurnę. Na początku 1992 wyruszyła na podbój Kangczendzongi (8.598 m) w Himalajach. Planowała powrót do domu w maju. Nie wróciła… Po raz ostatni widział ją 12 maja meksykański alpinista Carlos Carsolio – 300 metrów przed szczytem. W ostatnich chwilach życia były przy niej tylko góry. Miała 49 lat.

* * *

…Inteligentna, błyskotliwa, posługiwała się kilkoma językami. Nie była tylko wyczynowcem w olimpijskim znaczeniu tego słowa. Interesowała ją problematyka humanistyczna, film, pisanie książek. Ciekawiła ją osobliwa społeczność alpinistów, ich reakcje, zdolność przeżywania przygody i piękna. We wspinaczce stawiała na wewnętrzną wartość człowieka. Ważne były dla niej względy narodowe – zostawienie polskich śladów na Koronie Ziemi.

Miała tyle jeszcze do zrobienia i do powiedzenia. Planowała napisać książkę o zdobyciu Everestu. Miała dla niej nawet tytuł: „Wyżej tylko niebo”. Napisałaby zapewne i wiele jeszcze innych rzeczy dokonała… gdyby przeżyła. A jedyną bodajże szansą zostania przy życiu w alpinizmie jest wycofanie się z niego w porę. Reinhold Messner, włoski alpinista pochodzący z Południowego Tyrolu, był chyba jedyny, który wiedział, kiedy to zrobić. W pewnym czasie przestał chodzić w góry wysokie i poświęcił się spokojnemu życiu rodzinnemu. Ona tak nie potrafiła, bo tam, na szczytach było jej życie. Mówiła: „Góry są majestatyczne, wzbudzają szacunek. To w górze umieściliśmy Boga, nie w podziemiach, ów kierunek „ku górze” jest fascynacją wielu kultur. Warto więc w te góry chodzić”.

Silna i krucha. Kochana i samotna. Niezwykła i zwyczajna. Fascynująca osobowość Wandy Rutkiewicz nadal oddziaływuje mocno na innych. Tak jak widok wysokich gór – na zapaleńców wspinaczki.

Helena Ostrowska

Wstecz