„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

Sen o snach

Zaczyna się chmurzyć

I znów upłynęła zima bez tatusia. Śnieżna i bardzo chłodna. Lód z jeziora przywieziony i złożony w lodowni. Nasze dziecięce lodowisko, powstałe z rozlanej na łące rzeczki, taje powoli. To jest nasz ostatni rok nauki w domu z panną Niusią, „do wszystkiego” i panną „Frylinką”, nauczycielką języka niemieckiego. W przyszłym roku idziemy do szkoły w Wilnie. Do „Naszej Szkoły”. Choć nazwa brzmi przyjaźnie, nie budzi w nas radości myśl porzucenia w zimie naszej zaczarowanej krainy, pełnej swobody i beztroski. Nie będzie budził nas co rano trzask palonych w piecach polan ani szczekanie psów na dworze. Nie będzie spacerów w zaśnieżonym lesie ani szaleńczej jazdy sankami. Nie będzie wieczorów przy lampie naftowej ani baśni ludowych naszej kucharki, kiedy to wkraczamy w świat duchów i guseł, a nasze cienie krążą tajemniczo po ścianach.

Tatuś stwierdził, że nauka w domu niewiele nam daje. Mama kupiła nowoczesne mieszkanie w Wilnie, na zaułku Dobroczynnym. Tam będziemy mieszkać przez zimę. Ja mam rozpocząć naukę w czwartej klasie, a Grześ w drugiej. Do tego czasu mamy jeszcze przed sobą dobre, kochane, gorące lato i przyjazd tatusia na urlop.

Ale nie tylko myśli o szkole, jako wielkiej nieznanej, zaczynają drążyć naszą beztroskę. W rozmowach starszych powtarzać się zaczyna słowo „wojna”. Jedni mówią, że będzie wojna, drudzy, że jej nie będzie, ale wszyscy są wyraźnie zatroskani. Mamusia opowiada nam o nowej masce gazowej, nad którą tatuś pracował. Taka maska ratuje ludzi przed trującym działaniem gazów bojowych. Pracuje się również nad maską przeciwgazową dla koni. Nasze osobiste maski, dopasowane do rozmiarów naszych głów i twarzy, otrzymamy niedługo, gdy przyjedzie tatuś.

Wyczekiwania skończone. Nastało lato, takie jak zawsze w Mejeryszkach, gorące, słoneczne i przepełnione zapachem kwiatów. I tatuś przyjechał. Całe dni spędzamy razem. Co rano, wraz z tatusiem, przenosimy się na łąki, do lasu i nad jezioro. Wszędzie czekają na nas nowe odkrycia i radości, a gdy nadchodzi noc, nikt nie ma ochoty na spanie. W gorące wieczory kąpiemy się w jeziorze przy blasku księżyca i wysiadujemy na werandzie, gdzie upaja nas zapach maciejki i granie świerszczy. Siedzimy wtopieni w mrok i połączeni z naturą, a w myślach przesuwa się miniony dzień i zapada głęboko w pamięć. Powtarzam wtedy w myślach słowa wiersza napisane w moim pamiętniku ręką tatusia: Duszę miej ukojoną/ jak cichy polny zdrój/ by w tobie niebios łono/ obraz odbiło swój/ i kwiat by się nadbrzeżny/ przyglądać mógł tobie/ w wiosennej swej ozdobie/ i cały brzeg zielony/ sznur szmaragdów/ w tęczowe iskry uroszony/ i łódź tej chmury/ co przez lazur leci...

Ten pamiętnik zachowam na całe życie.

„Kaczy dziób”

Nie wszystko jednak jest już jak przedtem. Któregoś dnia tatuś przymierza nam przywiezione maski przeciwgazowe. Ryjowate stwory pachnące gumą. Nie lubię ich, choć wiem, że są one wynikiem rozumnej pracy tatusia. Ćwiczymy razem z mamą i Grzesiem wkładanie i zdejmowanie maski, zatrzymywanie oddechu i wdychanie powietrza. Maska ciąży mi na głowie, gorąco mi w niej i duszno. Tatuś pociesza i poucza, że trzeba się przyzwyczaić do wciągania powietrza przez pochłaniacz. Podczas ćwiczeń przyzwyczajam się powoli do tego mojego „uzbrojenia” wojennego. W duchu żywię nadzieję, że nie będzie potrzeby noszenia tej maski. Może w ogóle nie będzie gazów trujących, może nie będzie wojny. Tylko jedno miejsce na groźnym kształcie maski budzi moją sympatię – to, gdzie widnieją dwie litery WK. Pierwsze litery imienia i nazwiska tatusia. Te litery mają świadczyć o wynalazku tatusia zastosowanym w tej masce, a określanym nazwą „kaczy dziób”. Niezupełnie pojmuję, na czym polega ten wynalazek, ale wyczuwam, że nasz ojciec nie tylko kocha przyrodę, ale również czerpie z niej pomysły. Może wędrując po łąkach lub wśród przybrzeżnych zarośli tu, w Mejeryszkach, czy jeszcze wcześniej w swoich rodzinnych Świeczkach podpatrzył tajemnice przyrody. Nigdy przedtem nie zastanawiałam się, jak oddychają kaczki. Widocznie jakoś sprawniej od nas, ludzi, skoro chcemy je naśladować. Grześ i ja mówimy tatusiowi, że też będziemy wynalazcami. Ojciec spogląda na nas z troską, uśmiecha się przyjaźnie i mówi, że trzeba się dużo uczyć i pracować nad sobą. A nauka to właśnie mój najsłabszy punkt. Nie ma czasu na ślęczenie nad książką. Codziennie rano coś mnie goni do lasu, nad rzekę czy na łąki. Jestem bardzo zajęta, żyję swoim rytmem, według swego programu, we własnym świecie, bez narzuconych rygorów. A wysiłki pedagogiczne naszych domowych nauczycielek to zupełny margines mojego osobistego życia. Hartuję ciało i duszę na mój dziecinny sposób. Kąpię się co rano w lodowatej wodzie naszego strumyka i umartwiam się nosząc zimą kamyki w bucikach. Uprawiam moją warzywną grządkę i kwiaty zasiane pod moim oknem. Zaczynam pisać wiersze-hymny pochwalne i dziękczynne moim drzewom, kwiatom i temu wszystkiemu, co mnie otacza. Uczę dzieci wiejskie pisania i czytania, urządzamy wspólne przedstawienia.

Wesoły Jan i „święta” Janowa

Odwiedzam domostwo Jana i Janowej, położone wśród zabudowań gospodarczych, niedaleko naszego domu, a jednak, w swym wyglądzie i codzienności, bardzo odległe. Zawsze, gdy otwieram drzwi ich chaty – przechodzę do innego świata. Ogromny piec bucha ciepłem. Wokół tego pieca koncentruje się życie rodziny Jana. Piec spełnia wiele funkcji. Pod żelazną płytą, na której ustawione są garnki z potrawami, mieści się palenisko – serce pieca. Płonące serce, wieczny ogień w świątyni ubóstwa. Jest też w piecu głęboki tunel przeznaczony do pieczenia chleba. Janowa pali w nim duże polana, po czym odgarnia na boki resztki żaru i piecze duże, pachnące bochny chleba, ułożone na liściach dębowych. Na samym dole pieca jest schowek, w którym mieszkają w zimie kury, jedno z nielicznych zasobów gospodarstwa Janowej. Druga ściana pieca, ukryta za przepierzeniem, w części chaty przeznaczonej na spanie, posiada dwie półki, gdzie można spać w zimie i nie czuć chłodu w ochłodzonym po nocy pomieszczeniu. Na jednej z tych półek śpi babcia rodziny – Bułowa. Traktujemy ją z wielkim respektem i obawiamy się jej trochę. Bułowa umie „zamawiać” choroby, więc na pewno zna też inne czary. Gdy ktoś jest chory albo niedomaga któreś ze zwierząt, to pomoc Bułowej jest nieodzowna. Z pobożnym strachem podglądamy, jak babcia Bułowa odprawia swoje „egzorcyzmy”, wymawia jakieś dziwne słowa, wymachuje rękami, wiąże supły, stuka w drewno, obraca się w cztery strony świata i nic z tego nie rozumiemy. I nie wolno nam rozumieć. Nic też dziwnego, że najcieplejsze miejsce w izbie zajmuje najważniejsza osoba. Dzieci gramolą się na drugą z półek. Ja też kiedyś zostałam zaproszona na półkę, abym mogła poczuć błogosławieństwo jej ciepła. Naprzeciwko pieca, w części sypialnej chaty, wystaje ze ściany ogromny drąg, na którego końcu zawieszona jest kołyska. W kołysce płacze niemowlę, kolejne z wielu dzieci Janów. Wystarczy pociągnąć koniec drąga lekko w dół, a kołyska zaczyna się hustać. Jej rytmiczne ruchy usypiają dziecko i płacz powoli ustaje. Bułowa zna jeszcze inny środek na usypianie bardziej hałaśliwych niemowląt – wywar z maku lub makówek. I wtedy jest cicho, „jak makiem zasiał”. W tym małym pomieszczeniu, gdzie łóżka dla reszty rodziny ustawione są ciasno wzdłuż drąga z kołyską, nocny krzyk niemowlęcia jest udręczeniem dla wszystkich. Huśtanie kołyski na ogół uspokaja wszystkie niemowlęta i u Janów wystarczy wysunąć rękę lub nogę spod kołdry, aby dosięgnąć drąga i wprowadzić go w ruch. Wiele pomysłowości wymaga byt ludzi żyjących w ciężkich warunkach materialnych. Naszemu Janowi nie brakuje dobrych pomysłów.

Jan pracuje w Mejeryszkach od samego początku i to dzięki niemu udało się mamie doprowadzić do porządku ten zrujnowany przez poprzedniego właściciela mająteczek. My, dzieci, bardzo lubimy Jana. Gdy jest w dobrym humorze albo jest trochę wstawiony, zasiadamy wokół niego i godzinami słuchamy jego wierszy i piosenek. Po wódeczce nabiera odwagi. Potrafi grać na wszystkich instrumentach, nawet na grzebieniu. Jego repertuar zdaje się być niewyczerpany. Jan też, jak nasz tatuś, należy do tych niezwykłych, obdarzonych talentem ludzi. Na pewno mógłby być też wynalazcą, kompozytorem lub budowniczym.

Czasami zastanawiam się nad tym, dlaczego niektórzy zdolni ludzie nie mają żadnej szansy i muszą żyć w nędzy. Mam nawet wyrzuty sumienia, jakbym to ja była winna tej niesprawiedliwości. Moje nieudolne próby zagłuszenia tych wyrzutów polegają na wykradaniu z domu kostek cukru i częstowaniu nimi dzieci Jana. Ja też jestem częstowana. Zasiadam wtedy przy stole z całą rodziną Janów. Próbuję pysznych, świeżo upieczonych przez Janową małych żytnich bułeczek albo blinów, polanych zasmażoną słoninką. Zsiadłe mleko podawane do popicia uważam za najsmaczniejsze na świecie. Lubię to domostwo i dobrze się tutaj czuję. Ludzie tu mieszkający nie są smutni. Czasem mogę posłuchać śpiewu Janowej o tym, że: …nie ma nic milszego nad szarą godziną/ uściskać, całować jasnego blondyna… Ładny, rozmarzony głos Janowej pozwala mi spojrzeć na nią z innej strony. Ona też kiedyś była panienką i miała swoje marzenia. Może ma je nadal? Piosenki Jana są humorystyczne. Z czysto męską pewnością siebie zwraca się do żony: …nie martwisia moja żona, wszystko będzie załatwiona… albo: a Adwertka z tej przyczyny zjadł dwie miski kwaszaniny

Gdy Jan gra na którymś ze swoich „wspaniałych” instrumentów, a my wtórujemy mu śpiewem, dołącza się do tego koncertu szloch Jani, średniej córeczki Janów. Ona jest taka wrażliwa i delikatna. Tak głęboko przeżywa muzykę. Przeważnie przebywam w tej gościnnej części domu, gdzie w kącie, między dwoma okienkami ustawione są ławy i stół, a na ścianach wiszą obrazy z wizerunkami świętych. Łagodny spokój i dobroć promieniują z tych obrazów, podobnie jak z twarzy Janowej. Dla mnie jest ona największą „świętą”. „Święta” Janowa. Nawet nie wiem, jak się nazywa naprawdę, to znaczy, jakie imię otrzymała na chrzcie. Zapracowana, otoczona stale powiększającą się gromadką dzieci, krzątająca się w gospodarstwie od rana do wieczora. Jej obolałe, pokryte ranami i owinięte czystymi szmatami nogi muszą sprawiać okropny ból. Pomimo tego uśmiecha się dobrotliwie i nigdy się nie skarży. Wieczorem, przy zapalonym i dymiącym łuczywie, służącym do oświetlenia chaty, często przędzie na kołowrotku włóczkę na zimowe skarpety. Już niedługo ma się rozpocząć budowa domu Janów. Mama podarowała im piękną działkę na wzgórzu, przy ogromnym dębie. To mnie bardzo cieszy, choć wiem, że to jeszcze bardzo mało, aby polepszyć ich byt.

Doniczki z mirtą i ogródki pełne kwiatów

Wszędzie w tych stronach żyją ludzie w podobnie ciężkich warunkach. Mama odwiedza okolicznych chłopów i my czasem biegamy do niedaleko położonych Żynduli. Chaty stoją tam szeregiem, wzdłuż drogi. Doniczki z mirtą w okienkach, a latem ogródki pełne kwiatów. Wioska posiada własną łaźnię, gdzie kąpią się w soboty na zmianę mężczyźni i kobiety. Jest to mały, drewniany budyneczek na uboczu wioski. W środku łaźni znajduje się palenisko otoczone ogromną ilością kamieni. Nad paleniskiem znajduje się otwór, spełniający rolę komina. Pod dachem umieszczone są drągi, na których można zawieszać mięsa przeznaczone do wędzenia. Wokół stoją piętrowe ławy-półki, gdzie można leżeć i pocić się. Im wyżej położona półka, tym gorętsza parówka. Nieopodal kamieni stoją beczki z wodą, która służy nie tylko do mycia się, ale też do polewania rozgrzanych kamieni. Wytwarzają się wtedy ogromne ilości pary wodnej, która wnika w skórę i ułatwia jej oczyszczenie. Najpierw leży się na półce, a następnie, po dokładnym wypoceniu, myje się wodą z beczek. Gdy jest zbyt gorąco, można wyskoczyć na dwór i w zimie wytarzać się w śniegu. W całej wiosce panuje ład, a jej mieszkańcy słyną z gospodarności. Tylko umorusane buzie moich rówieśników i ich głodne spojrzenia mówią o ubóstwie tych ludzi. Wszędzie, za progiem naszego domu, za łąkami, za lasem, w okolicznych wioskach panuje niedostatek. Same sprzeczności, wśród tak pięknej i bogatej natury ludzie powinni żyć w szczęściu i bogactwie. Dzieje się zupełnie inaczej, piaszczyste i kamieniste gleby ledwie mogą wyżywić tutejszych gospodarzy. Nieduże plony żyta, gryki czy ziemniaków przynoszą pięknie wyglądające i pachnące latem łany. Niektórzy zbierają na polach kamienie, wożą je do Wilna i sprzedają za grosze na jakiejś budowie dróg. Czasem uzyskane pieniądze wystarczają zaledwie na sól. Inni zbierają w lasach grzyby i jagody. Nasze lasy to prawdziwy sezam dla biednych i bogatych. Tak jakby natura chciała w ten sposób wynagrodzić ludziom nieurodzaj pól. Lecz większość tutejszych chłopów nie posiada lasów. Lasy należą do państwa i do majątków prywatnych. Nikt nie jest jednak w stanie zabronić okolicznym mieszkańcom zbierania w tych lasach wszystkiego, co się da. Kupujemy od nich całe kosze poziomek, czarnych jagód, borówek, borowików i rydzów. Może za naszą zapłatę będą dla kogoś buty na zimę? Niewiele dzieci z tych okolic chodzi do szkoły w zimie – rodziców nie stać na buty i ciepłe ubrania. Prześladuje mnie dylemat, w jaki sposób można by zmienić ich życie na lepsze. Oczywiście, nic nie mogę wymyślić, więc nadal wynoszę „na wioskę” cukierki i słodycze.

Nasza mama też ma kłopoty z prowadzeniem wydajnej gospodarki. Nie ma mowy o tym, aby uprawa roli przynosiła zyski. Mama mówi, że na ulepszenie gleby potrzeba wielu lat. Więc łąki idą na pierwszy plan. Już rozpoczęto oczyszczanie, drenowanie i sianie świeżej trawy. Nasze nauczycielki wpadły na pomysł zastosowania wobec mnie i brata nowej metody wychowawczej – uczenia nas pracy i nagradzania zapłatą pieniężną. A więc oczyszczamy odcinki łąki ze starej darni, grabimy i pomagamy w sianiu trawy. Wieczorem wracamy z grabiami na plecach i z piosenką na ustach do domu, po wypłatę. Ukończone już zajęcia, ukończona praca/ każdy wesół i radośnie do domu powraca/ a gdy mama ukochana w domu nas przywita/ to o nasze sprawowanie (w szkole) w polu się zapyta… - tak śpiewamy. Pieniążki nas cieszą i 50 groszy to dla nas całkiem duża suma. Będzie na prawdziwie własne wydatki. Jedno tylko mnie niepokoi – oby wszystkie dzikie łąki nie zostały zaorane i przekopane. Codziennie latem, o wschodzie słońca wybiegam z domu na nasze dzikie łąki. Myślę, że tylko w niebie jest tyle kwiatów, tyle przeróżnych barw i kształtów, tyle wspaniałych zapachów i tyle cudownych ptasich śpiewów, co tutaj. Boję się, by nikt mi nie zabrał tego raju, mojego szczęśliwego dzieciństwa.

Drugim udanym projektem naszej mamy, mającym zwiększyć opłacalność Mejeryszek, jest wybudowanie pięknego, drewnianego domu letniskowego z kuchnią i stołówką dla letników. Już pierwszego roku nasze zacisze jest tak wypełnione ludźmi, że nawet my, dzieci i nasza nauczycielka „Frylinka” przeniosłyśmy się do „świronka”, aby ustąpić nasze pokoje letnikom. Wszystko rozwija się pomyślnie, może za kilka lat i ludziom wokół zacznie się żyć lepiej. Nasi rodzice są entuzjastycznie nastawieni do planów rozwoju wsi wileńskiej. Mama udziela się społecznie, bierze udział w akcjach pomocy tutejszej ludności, a gdy trzeba, staje w jej obronie. Czasem dochodzi do konfliktów i złośliwi urzędnicy nazywają mamę niezbyt pochlebnym w ich kołach mianem komunistki. Z budulca pochodzącego z naszych lasów stanie ochronka dla najbiedniejszych dzieci. Mama snuje plany na przyszłość. Jest dobrej myśli i wierzy, że nędza zginie z tego biednego regionu.

„Oby tylko nie było wojny, oby tylko nie było wojny” – powtarza często. Mama bardzo boi się wojny. Już ją przeżyła. Cierpiała głód i jako młoda panienka musiała przebywać wiele kilometrów na piechotę w poszukiwaniu pożywienia dla chorej matki i rodzeństwa. Ojciec rodziny Piotr Strebejko, stary polski szlachcic na Żmudzi litewskiej, zmarł podczas wojny na dyzenterię. Wojna przeobraziła życie naszej mamy. Rodzina się rozproszyła. Nasza babka, Kazimiera Strebejko, zamieszkała u swej najstarszej córki, Jadwigi Budrewiczowej w Wilnie. Druga siostra mamy, Hala Bermańska, brała udział w walkach wyzwoleńczych Armii Hallera i odznaczyła się bohaterstwem, a po wyzwoleniu osiadła na Pomorzu. Najstarszy brat mamy Wacław Strebejko wstąpił do Ligi Narodów i słuch o nim zaginął. Najmłodsze z rodzeństwa, nasza mama i wujek Władek Strebejko, uczyli się i przebywali na zmianę u swych sióstr. Wojna zabrała im wszystkim dom rodzinny i bezpieczny byt. Teraz, już ponad dwadzieścia lat po wojnie, społeczeństwo odbudowuje się, powstają nowe domy rodzinne dla nowych pokoleń. Wojna znów zniszczyłaby wszystko. Mama często powtarza: „wojna niesie śmierć i cierpienia ludzkie”. Grześ i ja nie możemy sobie wyobrazić wojny jako w postaci czegoś realnego i okropnego. Nie odczuwamy lęku na myśl o niej. Opowiadania mamy o jej wojennych przeżyciach należą do świata bardzo odległego od naszej codziennej rzeczywistości. To świat powieści, fantastycznych bajek Andersena czy braci Grimm, ludowych sag o rubinowych wężach lub złych „panach”, co po śmierci zamieniają się w straszne duchy. Ciekawość powoduje, że czasami chciałabym, aby wybuchła wojna. O ile tylko nie będę zmuszana do wkładania maski gazowej. Może odznaczyłabym się bohaterstwem jak ciocia Hala czy Emilia Plater.

Uciec z Wilna do Mejeryszek!

Wojna nie wybuchła w 1938 roku. Natomiast spadła na nas inna „klęska”. Rozpoczęliśmy naukę w szkole w Wilnie. Zamknął się beztroski okres mojego życia. Poczułam się uwięziona i osaczona ze wszystkich stron. Lubię Wilno, gdy zajeżdżamy bryczką pod Sztralla i mama częstuje nas przepysznymi ciastkami. Cieszę się zawsze z odwiedzin u cioci Ludy Stankiewiczowej, siostry tatusia, naszej rodzinnej dentystki. Ciocia słynie z bardzo smacznych cynamonowych sucharków. Najmilszym staje się Wilno na „Kaziuka”. Coroczne odwiedzanie kiermaszy organizowanych w Wilnie w dniu 4 marca to prawdziwe przeżycie dla wszystkich wilniuków. Cały plac jest wypełniony straganami, a powietrze gwarem i piskiem przeróżnych piszczałek. Nie można ominąć straganów obwieszonych naręczami obwarzanków smorgońskich, kuszących bogactwem piernikowych serc. Najwspanialsze są duże serca ozdobione lukrowymi kwiatkami i napisem „Kocham Cie” lub czyimś imieniem, a czasem ludowym aforyzmem. Wśród bibułkowych kwiatów i „palm”, mieniących się barwami suszonych i farbowanych nieśmiertelników, wśród beczek i drewnianych dzieży, wśród rozwieszonych przepięknych kilimów można wędrować bez końca i podziwiać pracowitość i talenty Wileńszczyzny. Kocham tę ziemię i tych ludzi.

Bale dziecięce, urządzane w lokalach radiostacji wileńskiej, to następna przyjemność związana z Wilnem. Co roku, w okresie Bożego Narodzenia, salę balową radia zdobi ogromna choinka – prezent z naszego lasu. Radiowa „Ciocia Hala” zaprasza nas na przedstawienia teatru lalek. Często w myślach powtarzam słowa dzielnego lalkowego rycerza: ach, kto się odważy w dalekie pójść skały, by znaleźć niebieskie migdały. Może ja znajdę kiedyś niebieskie migdały. Lubimy bardzo radiowe bajki, szczególnie te, dedykowane bezpośrednio dla nas. Czasem brzmi to następująco: wlazł kotek na płotek, a piesek na murek, dla Dzidzi (to ja) i Grzesia „Czerwony Kapturek” – co za radość! To jest nasze Wilno mieszczące się w ramach naszego, niczym nieskrępowanego wiejskiego życia. Nagle wszystko zachwiało się, obraz Wilna już nie jest tak kolorowy i pociągający. Zewsząd napierają zakazy i nakazy. Rano trzeba wstać zawsze o tej samej porze, by na czas zdążyć do szkoły. Nie wolno spóźnić się. Trzeba szybko umyć się, ubrać w mundurek i zjeść śniadanie.

Przez parę pierwszych dni odprowadza nas do szkoły „Frylinka”, która już od pewnego czasu przejęła rolę gospodyni domowej i niewiele uczy nas niemieckiego. Idziemy kawałeczek zaułkiem Dobroczynnym, następnie ulicą Wileńską i wreszcie główną aleją Wilna: ulicą Mickiewicza. Szkoła leży prawie u wylotu ulicy Wileńskiej, więc mamy zupełnie blisko. W deszczowe dni mam duże kłopoty z moimi kaloszami. Często odpinają się w nich zatrzaski i wtedy ledwie zdążę zrobić parę kroków, a już na ulicy pojawia się, nie wiadomo skąd, nauczycielka „Naszej Szkoły” i karci mnie za niedbalstwo. Myśli, że wyszłam z domu w nie zapiętych kaloszach, że jestem roztargnioną dziewczynką. A w szkole, jestem przekonana, wszyscy nauczyciele i uczniowie uważają, że jestem zupełnie głupia. Wrzask hałasujących i rozbieganych dzieci wprowadza zamęt w mojej głowie, więc szukam jakiegoś spokojnego kąta i tam przesiaduję na przerwach. A po dzwonku, gdy drzwi klasy się zamykają, już nie mogę się nigdzie ukryć i siedzę w ławce wystawiona na ogólny widok. Wtedy modlę się, aby nikt o nic mnie nie pytał i aby lekcja minęła jak najszybciej. Ptak pozbawiony wolności musi czuć się podobnie w swoim zamknięciu, jak ja w swojej klasie. Z tą tylko różnicą, że nikt od niego niczego nie żąda, o nic nie pyta i nie zabrania spokojnej medytacji. Spoglądam w okno, chciałabym przez nie wyfrunąć. Wznieść się nad domami ulicy Mickiewicza, poszybować koło katedry, przelecieć nad Antokolem i uciec do Mejeryszek. Budzi mnie z marzeń głos nauczycielki. Pytanie jest skierowane do mnie. Mam odpowiedzieć. Przerażona zbieram myśli i staram się przypomnieć temat lekcji. Na próżno, przecież jeszcze przed chwilą byłam daleko stąd. Ktoś z klasy uprzedza mnie i pada poprawna odpowiedź. Kurczę się w swojej ławce ze wstydu, z żalu i z poniżenia. Chciałabym ukryć się przed pogardliwymi spojrzeniami kolegów. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ja, Teresa Kurowska, wolny i szanowany obywatel Mejeryszek, tu w Wilnie stałam się nagle nic nie znaczącym zerem. Ogarnia mnie zniechęcenie, każdy dzień przynosi nowe klęski, coraz trudniej jest mi uczestniczyć w lekcjach, coraz bardziej zamykam się w sobie. Nie lubię szkoły, to dla mnie obcy i groźny świat. Na moje szczęście zakończył się wreszcie rok szkolny.

Pierwszy raz odczułam radość z przemijania czasu. W Mejeryszkach czas nie istnieje, są tylko pory roku, przynajmniej ja to tak odczuwam. Moje kłopoty szkolne wyblakły w promieniach słonecznych naszego wiejskiego lata. Wszystko po staremu. Upał letnich dni, chłód porannej rosy, przepych ukwieconych łąk, róż, gryczanych pól i złoto łanów zboża. Dom letniskowy znowu przepełniony.

W czerwcu przystępuję do Pierwszej Komunii Świętej. Wielka uroczystość domowa. Tatuś przyjechał na to święto. Pozostanie krótko, ma bardzo dużo pracy w związku z realizacją produkcji swojej maski gazowej na większą skalę. Moje cierpienia szkolne i przeżycia związane z Komunią sprawiły, że czuję się bardziej dorosła i poważna. Wielu pojęć zawartych w katechizmie i w całej ceremonii religijnej nie rozumiem, ale to nie ochładza mojego entuzjazmu. Równocześnie prześladuje mnie myśl, że może zapomniałam przy spowiedzi część grzechów, że przełknęłam parę razy ślinę przed Komunią i Bóg nie wybaczy mi tego. W białej żorżetowej sukience, z wiankiem białych lewkonii na głowie, jadę z rodzicami i Grzesiem do pobliskiego Laurowa, do klasztoru Sióstr Salezjanek, gdzie w pięknej kaplicy odbywa się cała ceremonia. Znów opanowuje mnie znane ze szkoły uczucie: chęć ucieczki. Ale tutaj, w kaplicy, wystarczy, że schylę głowę i złożę pobożnie dłonie, a już się odgradzam od otoczenia niewidzialnym puklerzem i nabieram znów pewności siebie. Uczucie radości w tym dniu dominuje. Cieszę się, że pojednałam się z Bogiem i że mam już cały okres przygotowań do Komunii za sobą. Czuję równocześnie maleńkie rozczarowanie, choć boję się do niego przyznać przed samą sobą. Oczekiwałam jakiegoś znaku, jakiegoś cudu, jakiegoś specjalnie wzniosłego uczucia podczas przyjmowania opłatka, tymczasem żadne z tych pragnień nie spełniło się. Może żądałam za dużo? Może moje starania żyć na wzór świętych, nabożeństwa majowe urządzane w moim pokoju, ołtarzyki z wizerunkiem Matki Boskiej tonące w pachnących bukietach czeremchy, były tylko taką moją zabawą? Zaczynam rozumieć, że już najwyższy czas znaleźć granicę między zabawą a prawdą – w tym roku 1939 kończę dziesięć lat.

Cdn.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Wstecz