Podglądy

Wojna poszlakowa

Mam pomysł na to, jak uniknąć amerykańsko-irackiej wojny, której, według sondaży ogłoszonych przez belgijską prasę, jest przeciwnych 80 procent Europejczyków. Niech ktoś dostarczy Husajnowi „5500 głowic z bronią chemiczną, 6500 bomb, 100 - 500 ton substancji chemicznych, 4 tony gazu VX, 8,5 tys. litrów wąglika” oraz nieco (lepiej zresztą więcej niż mniej) pocisków balistycznych i głowic jądrowych. Dokładnie tyle i dokładnie takiej broni Amerykanie, za pośrednictwem inspektorów ONZ szukali w Iraku. Szukali i nie znaleźli, co, jak się okazało, tylko podgrzewa ich zapał do wojny, bo...

„Gdzie to wszystko się znajduje?!” – pytał dramatycznie amerykański sekretarz stanu Colin Powell, który 5 lutego przez półtorej godziny przedstawiał 15 członkom Rady Bezpieczeństwa ONZ dowody na to, że Irak dysponuje bronią masowego rażenia.

Powell zaprezentował i więcej „dowodów” husajnowej winy. Pokazał mianowicie zdjęcia satelitarne, na których najpierw „widać było 15 bunkrów, gdzie składowano broń”, a potem już tych bunkrów widać nie było, bo, jak się okazało, „zniknęły przed przyjazdem inspektorów”. „Co się stało z tą bronią?” – dopytywał się retorycznie u przedstawicieli Rady Bezpieczeństwa amerykański sekretarz stanu. Zresztą na to pytanie od razu sobie i swoim słuchaczom odpowiedział komunikując, że „broń wywieziono ciężarówkami”. A kto widział te ciężarówki, panie Powell? Nikt, no bo „jak inspektorzy mogą znaleźć te ciężarówki wśród tysięcy poruszających się po drogach pojazdów?!”. Nijak, panie sekretarzu stanu, nijak. Podobnie jak nie można znaleźć czarnego kota w ciemnym pokoju... szczególnie w sytuacji, gdy go tam nie ma. Ale wracajmy do amerykańskich „dowodów” przeciwko Irakowi. Powell poskarżył się, że „potencjał produkcyjny, umożliwiający wytwarzanie broni chemicznej, został wmontowany (przez Irakijczyków) w zakłady cywilne, co w praktyce uniemożliwia jego wykrycie”. (Jak powyżej – dalszy ciąg historii poszukiwania czarnego kota w ciemnym pokoju).

Ale co tam już istniejąca broń, którą, co prawda, trudno namierzyć, ale namierzywszy można wszak zniszczyć. Gorszą bronią jest to, co się dopiero lęgnie w strasznym łbie dyktatora Saddama. A Amerykanie, być może nawet lepiej niż on sam, wiedzą, jakie mordercze plany snują się po jego łepetynie. Powell starał się przekonać członków Rady Bezpieczeństwa, że iracki dyktator robi wszystko, aby wejść w posiadanie broni jądrowej, że posiada nie tylko doborową kadrę naukowców z tej dziedziny, ale plany budowy takiej broni. Mówiąc o pociskach balistycznych dalekiego zasięgu, jakich, zgodnie z decyzjami ONZ, Irak nie ma prawa posiadać, Powell pokazał zdjęcia ich stanowisk (nie samych rakiet, tylko stanowisk) zrobione w zeszłym roku. Teraz już, co prawda, w tym miejscu nic a nic nie można zobaczyć, ponieważ wszystko zostało przykryte dachem (tak na marginesie, dlaczego, do licha, inspektorzy ONZ nie zajrzeli pod ten dach?). Poza tym Amerykanie są przekonani, że Irak pracuje nad rakietami o jeszcze większym zasięgu, w których będzie mógł instalować głowice nuklearne.

Słowem, Amerykanie ustami Powella obwieścili całemu światu, na jakich to ciemnych sprawkach chętnie przyłapaliby Saddama, lecz... nie przyłapali. Z tego nieprzyłapania wynika jednoznacznie, że Husajnowi, a przy okazji całemu Irakowi z ludnością cywilną włącznie, należy porządnie dołożyć. Dlatego też uważam, że jedynym sposobem, który mógłby uchronić świat przed jeszcze jedną absurdalną krwawą wojną jest dostarczenie irackiemu dyktatorowi dokładnie tego, czego szukali tam Amerykanie. Po czym niech się ten Saddam, do diabła, rozbroi, niech uroczyście odda ten cały niebezpieczny chłam inspektorom ONZ i wszyscy będą mieli święty spokój.

Chociaż, jaki tam spokój? Stanom Zjednoczonym tak śpieszno do wojenki, że boję się, iż nie powstrzymałoby ich nawet rozbrojenie Iraku do stopnia zabawkowych karabinków wodnych. Dowodem na to arogancka postawa doradczyni prezydenta Busha ds. bezpieczeństwa narodowego, Condoleezzy Rice, która powątpiewała w telewizji CNN, czy iracki przywódca w ogóle zdoła zrobić cokolwiek, aby zapobiec operacji militarnej przeciwko jego krajowi. Jej zdaniem, jedyną drogą do uniknięcia wojny jest jego „całkowite przyznanie się do winy”. Do winy, jaką wyznaczą mu Amerykanie. Wobec Saddama nie zamierza się stosować najważniejszej zasady prawa, jaką jest praesumptio boni viri, czyli domniemanie niewinności. Przypomnę, że głosi ona, iż oskarżony nie może być uważany za winnego, dopóki wina nie zostanie mu udowodniona. Tymczasem iracki dyktator powinien się przyznać do tego, co mu imputują Amerykanie i basta. A jak się przyzna, to co? Czy USA zaniechają swoich militarnych igraszek? Wątpię. Jestem przekonana, że Saddam musiałby jeszcze udowodnić USA, że jest winien, czyli przedstawić te głowice i bomby, te tony substancji chemicznych i gazu, te litry wąglika. Bo, według pani Rice, skrucha tu nie wystarczy – „świat będzie bardzo sceptyczny wobec wysiłków, które Irak podejmie w ostatniej chwili, żeby sprawiać wrażenie, że się ugiął”. Zresztą doradczyni prezydenta Busha oceniła, że „Saddam Husajn już zmarnował ostatnią szansę”. Wynika z tego, że nawet gdyby Husajn ubrany w worek pokutny tarzał się w kurzu u progów Pentagonu i tak ma u USA przechlapane. Inspektorzy ONZ jeszcze zamierzają szukać tych ciężarówek z wąglikiem czy z gazem (już mi się ten chemiczno-biologiczny arsenał myli), Rada Bezpieczeństwa jeszcze zamierza się zastanawiać, czy dowody Amerykanów ją przekonały, papież jeszcze (w celu nie dopuszczenia do wojny) zamierza przyjąć na audiencji wicepremiera Iraku Tarika Aziza, a Amerykanie już wydali wyrok i obwieścili światu, że tak czy tak dokonają egzekucji.

Dokonają niezależnie od tego, jaka będzie w tej sprawie rezolucja ONZ. Dokonają nie bacząc na to, że Niemcy, Francuzi, Belgowie, a i liczni obywatele USA i Wielkiej Brytanii nie akceptują zamiaru zbrojnego rozwiązania tego problemu. „Nie w moim imieniu” – głoszą hasła amerykańskich i brytyjskich demonstrantów przeciwko wojnie z Irakiem, zadając kłam twierdzeniom ich rządów o szerokim poparciu dla ataku na to państwo. Szkoda wysiłku. Następnego dnia po wystąpieniu Powella prezydent USA George W. Bush powiedział, iż „powita z zadowoleniem i poprze nową rezolucję ONZ pozwalającą na użycie siły przeciwko Irakowi i dodał, iż Radzie Bezpieczeństwa nie wolno się cofnąć przed wyzwaniem irackim”. W ten dyplomatyczny sposób Bush junior dał do zrozumienia, że rezolucję nie pozwalającą na użycie siły powita z niezadowoleniem. Składając tę deklarację prezydent USA, jak podała agencja Reuters, miał ponurą minę. Wyraził przypuszczenie, że Saddam Husajn będzie grał do ostatniej minuty na zwłokę i dodał, że „gra się skończyła”. To jest nic innego, jak ogłoszenie wojny. Żadna rezolucja Rady Bezpieczeństwa jej nie powstrzyma. Potwierdził to ten sam Powell, który w wywiadzie dla telewizji CBS już ostrzegł, że nie bacząc na treść tej rezolucji, Stany Zjednoczone „zawsze zachowywały sobie prawo do podjęcia samodzielnej akcji przeciw Irakowi”.

„Jak wiecie, prezydent (Bush) zawsze rezerwował sobie prawo do podjęcia samodzielnej decyzji” - powiedział amerykański sekretarz stanu. Oznacza to mniej więcej tyle, co rzucone całemu światu: „a pocałujcie wy nas poniżej krzyża”. Coś mi się wydaje, że gdyby bezczelność mogła latać, to ludzie z administracji Busha, z prezydentem na czele, na swoje Boeingi patrzyliby z góry.

Tu muszę się wytłumaczyć wobec entuzjastów tej wojny. Daleka jestem od popierania reżimu Husajna. Uważam, że jest on okrutny i krwawy, nie wykluczam też, że Saddam posiada taką czy owaką broń (może nawet obfitszą niż sądzą USA), ale... Tych ale jest mnóstwo. Po pierwsze: jestem fanatyczną pacyfistką, uważam, że powinniśmy wyeliminować wojnę jako sposób rozstrzygania wewnętrznych i międzynarodowych konfliktów. Po drugie: podobnie jak wielu Europejczyków nie przekonują mnie dowody, które przedstawili Amerykanie, bo właściwie przedstawili tylko swoje domniemania. I ta wojna będzie wojną poszlakową. Po trzecie: przeraża mnie amerykańska arogancja i unilateralizm. O sposobach usuwania takich bolączek na ciele świata, za jaki uznano dyktaturę Husajna, w dobie globalizacji należy chyba decydować zespołowo. Po czwarte: boję się precedensu, skoro USA raz się obwoła żandarmem świata, nie wiadomo na kogo padnie następne bęc. Niekoniecznie to musi być Korea Północna czy Iran, które znalazły się już na amerykańskiej liście kolejnych po Iraku chuligańskich krajów do poskromienia. Po piąte: brzydzi mnie cynizm entuzjastów tej wojny. Mają pełną gębę frazesów o potrzebie walki z nieludzką dyktaturą w Iraku, z międzynarodowym terroryzmem, o konieczności wyeliminowania zagrożenia nuklearnego czy innego, a jednocześnie zyski i straty tej wojny już teraz oceniają nie w ofiarach ludzkich, nie w stopniu spodziewanych wojennych zniszczeń, a w baryłkach ropy. A co się tyczy dyktatur, to wystarczy zamknąć oczy i tknąć palcem w globus, a na jakąś trafimy. Dlaczego więc akurat ta, a nie tamta? Po szóste: nie rozumiem takiego określenia, jak modny obecnie, amerykański termin „wojna prewencyjna”. Dla mnie znaczy on tyle, że mam prawo zaczaić się na schodach i prewencyjnie walnąć cegłą w głowę sąsiada, bo kto wie, czy on mnie kiedyś nie walnie. I wreszcie po siódme: zwyczajnie boję się tej wojny. Niech się ktoś nie łudzi, że nie odczujemy jej skutków. Analitycy straszą, że jeżeli nie będzie ona błyskawiczna (czytaj – bardziej bezwzględna i krwawa), to światowe ceny ropy mogą skoczyć w górę nawet czterokrotnie. Niby prosta i banalna rzecz, ale za nią idzie wzrost cen absolutnie na wszystko. Wojna oznacza też dalszy spadek kursu dolara i gorączkujące rynki zbytu, czyli załamanie eksportu, ogólnoświatową recesję i Bóg wie, co jeszcze.

Jest jeszcze coś. Stany Zjednoczone już teraz zapowiadają, że na Iraku wojna z terroryzmem się nie skończy. Kto następny? Korea Północna? Wbijaniem gwoździa ostrzem siekiery można sobie paluszki poucinać. Phenian już dziś zachowuje się zupełnie inaczej niż Irak, który, jeśli ma zakazaną broń, to starannie ją ukrywa. Amerykańskie satelity przelatujące nad Koreą Północną mogą bez trudu śledzić jej nuklearną krzątaninę - Phenian sam podsuwa dowody pod amerykańskie teleobiektywy.

Zaraz po przedstawieniu przez Powella antysaddamowych dowodów Korea Północna poinformowała o pełnym ponownym uruchomieniu reaktora w ośrodku jądrowym w Jongbion, w którym, jak się podejrzewa, prowadziła badania nad pozyskiwaniem substancji radioaktywnych do celów wojskowych. Poza tym Phenian oficjalnie oświadczył, że jakikolwiek amerykański atak na jej urządzenia nuklearne spotka się z „potężnym kontratakiem” ze strony tego kraju i będzie oznaczać „totalną wojnę”.

„Jeśli USA dokonają ataku z zaskoczenia na nasze pokojowe urządzenia nuklearne, to przekształci się to w totalną wojnę” - napisał dziennik północnokoreańskiej partii komunistycznej „Rodong Sinmun”.

„To niemądre ze strony USA, jeśli myślą, że będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż wydadzą rozkaz uprzedzającego ataku - podała północnokoreańska państwowa agencja KCNA. - Odpowiemy na uprzedzający atak potężnym kontratakiem i na wojnę totalną - wojną totalną”.

Korea Północna nie ma nafty, ma za to 11 tysięcy dział skierowanych na Seul, stolicę Korei Południowej, trzynastej na liście najbogatszych krajów świata, i jest otoczona ważnymi sojusznikami i partnerami handlowymi Ameryki.

A co na to wszystko Iran – ten sam Iran, który – obok Iraku i Korei Północnej - został rok temu umieszczony przez prezydenta USA, George’a Busha na „osi zła”? Co na to Teheran, który jeszcze tak niedawno, bo w latach 80. XX wieku prowadził z Bagdadem krwawą, ośmioletnią wojnę, która pochłonęła miliony ofiar po obu stronach frontu? Otóż ten do niedawna wróg Iraku ustami swojego ministra spraw zagranicznych Kamala Charrazi ostrzegł, że wojna pomiędzy USA i krajami je popierającymi oraz Irakiem przerodzi się w „zderzenie cywilizacji”.

„Ta wojna może doprowadzić do zderzenia cywilizacji. Stanie się tak, bowiem świat islamski ma podejrzenia odnośnie prawdziwych intencji popychających do starcia” – powiedział Charrazi przed spotkaniem z premierem Wielkiej Brytanii, Tonym Blairem. „Czy jest ona wymierzona w Saddama Husajna, czy też w Bliski Wschód i cały świat islamski?” - pytał retorycznie minister Charrazi.

A co na to my? My jak wszyscy. Oficjalnie popieramy politykę USA wobec Iraku. Natychmiast po wystąpieniu Powella dziesięć krajów Europy Wschodniej z utworzonej w 2000 roku tzw. Grupy Wileńskiej (w jej skład wchodzą Litwa, Łotwa i Estonia, a także Bułgaria, Rumunia, Słowacja, Słowenia, Albania, Chorwacja i Macedonia) przyjęło deklarację poparcia Stanów Zjednoczonych, w której ogłosiło, że dowody Powella na to, że Irak odmawia rozbrojenia się, są „przekonujące”.

Jest to poniekąd zrozumiały neoficki zapał krajów świeżo przyjętych bądź zaproszonych do NATO (w listopadzie ubiegłego roku na szczycie w Pradze NATO zaprosiło do przystąpienia do Sojuszu siedem z tych państw). Chcemy się jakoś Stanom Zjednoczonym za to zaproszenie wywdzięczyć, co z cielęcym zachwytem czynią niektórzy nasi politycy, jednak... Apelowałabym do rodzimych wojnoentuzjastów o mniejszy zapał w popieraniu militarnych zapędów USA. W obliczu tych zapędów można, jeżeli już koniecznie trzeba, robić dobrą minę, ale po cóż aż mlaskać z zachwytu. Poza tym NATO to przecież nie tylko USA, lecz również przeciwne wojnie Niemcy czy Belgia oraz poniekąd Francja, która, co prawda, w 1966 roku opuściła wojskowe struktury Paktu, ale pozostaje w jego strukturach politycznych. Przypominam też, że Litwa znajduje się na razie w Europie, nie w Ameryce Północnej. Poza tym, „polityka wewnętrzna może nas pokonać, polityka zagraniczna może nas zabić”, zwykł był mawiać prezydent USA John F. Kennedy. Mądry był człowiek.

Lucyna Dowdo

Wstecz