Podglądy

Bohaterowie tamtych czasów

Z okazji 13. rocznicy ogłoszenia na Litwie niepodległości dziennik „Respublika” przesłuchał sieroty po LSRR (Litewskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej – uw. dla młodzieży, która nie zna znaczenia tej abrewiatury). Chodzi o deputowanych do Rady Najwyższej, którzy 11 marca 1990 roku, podczas głosowania nad Aktem Niepodległości Litwy, wstrzymali się od głosu. Tak się pechowo złożyło, że wszyscy owi niezdecydowani, a było ich sześciu, to Polacy. Dlaczego pechowo? Ano dlatego, że dzięki ich powściągliwości Litwini nam, jako społeczności, będą przypominali o tym przy okazji każdej kolejnej rocznicy, tak więc marcową czkawkę mamy zapewnioną na długie dziesięciolecia. Tym bardziej, że ci, którzy nam tę czkawkę zafundowali, motywując swoje ówczesne postępowanie, zgodnie, poza jednym wyjątkiem, wskazują palcem na rzekomo niedojrzałą do niepodległości społeczność polską.

A jakże mają się dziś oni sami? Twierdzą, znów poza jednym wyjątkiem, że dziś na pewno głosowaliby inaczej i, może w ramach zadośćuczynienia dla niepodległej już Litwy za owe niezbyt fortunne głosowanie, są zagorzałymi stronnikami litewskiego wuniowstąpienia (chodzi o UE). A generalnie to czują się po trosze jak odsunięci na margines bohaterowie. Co prawda, ze wspomnianej szóstki, tylko czterej panowie zdecydowali się na rozmowę z „Respubliką”, ale jak już wspomniałam, prawie wszyscy swoją ówczesną decyzję tłumaczą względami społecznymi... dokładniej mówiąc – polskospołecznymi. To w imieniu, jak się okazuje, nieco niedorozwiniętej i niedojrzałej społeczności polskiej legli wówczas na tory (a ściślej mówiąc – obok torów), po których sunął pociąg litewskiej niepodległości. „Musieliśmy głosować tak a nie inaczej, bo takie były oczekiwania polskiej mniejszości, którą wówczas reprezentowaliśmy” – tłumaczą. No nic innego jak grupka Joanien d’Arc, która w imię ówczesnych interesów społeczności polskiej weszła na „stos”, na jakim płonie do dzisiaj – za polskość, za poglądy swoich wyborców! Eksdeputowanym dzieje się więc wielka krzywda, tym większa, że poświęcili się w imię społeczności niedojrzałej, zacofanej, właściwie zrusyfikowanej i nadżartej zębem leninizmu. Bo oto jak określa tę społeczność Edward Tomaszewicz:

„Nasza Wileńszczyzna jest trudna. Ją najbardziej dotknęła tzw. leninowska polityka narodowościowa, w czasach sowieckich działało tu najwięcej rosyjskich szkół, większość Polaków było na etapie zapominania ojczystego języka. Po rozpoczęciu okresu odrodzenia, nasi ludzie z trudem akceptowali ideę niepodległości, wyobrażali sobie Litwę jako należącą do nowego związku czy konfederacji, o jakich mówił Gorbaczow”.

„...Polacy nie byli przygotowani do ogłoszenia niepodległości” – wtóruje mu Ryszard Maciejkianiec.

Tylko Stanisław Pieszko, jako jedyny z całej czwórki, swoją decyzją sprzed 13 lat nie usiłuje dzielić się z pozostałymi Polakami, nie tłumaczy jej koniecznością reprezentowania rzekomego antyniepodległościowego stanowiska polskiej mniejszości. Jest też jedynym, który nie zapewnia gorliwie, że dziś głosowałby inaczej. Mówi szczerze, że jego stanowisko zależałoby od stosunku władz państwa wobec Wileńszczyzny. „Jak ona nam – tak ja jej” – kwituje odpowiedź na pytanie o dzisiejsze ewentualne głosowanie.

Zaś pozostałym panom wypada podziękować za interesującą ocenę. Dziękuję więc w imieniu własnym i całej polskiej społeczności, ale mam też prośbę: niech może jednak panowie nie sądzą ogółu po sobie? Tak się składa, że bardzo dokładnie pamiętam kondycję polskiej społeczności z przełomu lat 80. i 90., czyli z okresu nie tylko litewskiego, lecz też polskiego narodowego odrodzenia. W odróżnieniu od niektórych towarzyszy, którzy zgrabnie wysforowali się do pierwszych szeregów, by tej społeczności przewodzić, nie była ona ani zleninizowana, ani zrusyfikowana, ani dotknięta ociężałością umysłową, na którą, jak się okazało, cierpieli nasi poszczególni wybrańcy. Bo oto, co zeznał w „Respublice” inny eksdeputowany Stanisław Akanowicz. Zaszokował mianowicie czytelników szczerym wyznaniem, że zasiadający w ówczesnej Radzie Najwyższej Polacy, podczas uchwalania Aktu Niepodległości, nie bardzo wiedzieli, nad czym głosują ich koledzy-Litwini.

„Byłem w naszej grupie jednym z bardziej aktywnych deputowanych, chociaż, po litewsku zacząłem mówić tylko w okresie odrodzenia narodowego – opowiada z dziecięcą szczerością pan Akanowicz. – Nikt z nas nie wiedział, że zamierza się głosować za odrodzenie niepodległości, z nami, należącymi do polskiej grupy deputowanymi, nikt o tym nie rozmawiał, nie poinformowano nas. W ogóle nie orientowaliśmy się w sytuacji. Nawet miejsca nam wyznaczono osobne – na uboczu od innych deputowanych, w pobliżu drzwi”.

„Kończ, waść, wstydu oszczędź!” – chce się huknąć, gdy się czyta te żenujące wyznania. Powiem szczerze, że włos mi się zjeżył na wieść o tym, że w 1990 roku reprezentowali nas w litewskim parlamencie ludzie, którzy nie bardzo rozumieli, co się wokół nich dzieje. Ulokowani w pobliżu drzwi, siedzieli tam grzecznie jak trusie i połapali się w sytuacji dopiero wówczas, gdy ówczesny przewodniczący RN Vytautas Landsbergis ogłosił, czego dotyczy głosowanie. Chociaż, między prawdą a Bogiem, lepiej by było, by do końca głosowania pozostali w błogiej nieświadomości i zagłosowali tak jak wszyscy. A swoją drogą ciekawa jestem, gdzie w tym czasie siedzieli trzej pozostali deputowani-Polacy, którzy dziwnym trafem wiedzieli, co jest grane. Ale wróćmy do wspomnień Akanowicza, który korzystając z okazji nie omieszkał w „Respublice” zdenuncjować pozostałą bohaterską piątkę. Oznajmił, że gdy już do jego kolegów-Polaków dotarło, co jest przedmiotem głosowania, byli zdecydowani głosować przeciwko.

„Ja kategorycznie odmówiłem głosować „przeciw”, próbowałem przekonać, że po zajęciu takiej pozycji od razu staniemy się wrogami Litwy. Ostatecznie zatrzymaliśmy się na złotym środku – postanowiliśmy jednogłośnie (czy na pewno jednogłośnie, patrz wspomniana trójka – L. D.) wstrzymać się od głosu. Zademonstrowaliśmy, że Polacy są lojalni wobec litewskiej niepodległości”.

Cóż, widocznie lojalność niejedno ma imię. Podobnie jak lojalność wobec kolegów. Jestem otóż zdania, że jeżeli już ówcześni deputowani-Polacy i rwali się do głosowania przeciwko niepodległości Litwy, lojalniej by było to dzisiaj przemilczeć, nie zaś trąbić o tym na całą Litwę, bo tak naprawdę nie ma się czym chwalić.

A czym się dzisiaj zajmują nasi bohaterowie? Edward Tomaszewicz, z wykształcenia agronom, dziś właściciel kilku spożywczych kiosków, narzeka na trudne czasy. Twierdzi, że jego mały biznes pożerają duże supermarkety. Najbardziej pokrzywdzony czuje się Stanisław Akanowicz, w przeszłości wiceprzewodniczący komitetu wykonawczego rejonu wileńskiego ds. kultury, obecnie na emeryturze. Nie ukrywa, że był przekonany, iż jeszcze może być przydatny, z dnia na dzień czekał, aż o nim przypomną. A tu nic.

„(...) Zawsze byłem w kręgu najwyższych władz, a potem o mnie zapomniano, co tu jeszcze dodać. Nie ukrywam, że czuję się niezasłużenie odepchnięty” – narzeka. Co tu dodać? Ojczyzno (a przynajmniej społeczności polska!), miej sumienie, nie zapominaj o swoich zasłużonych emerytach.

Najlepiej z tego grona czuje się redaktor „Naszego Czasu” Ryszard Maciejkianiec. Cieszy się, że nie jest zmuszony „żyć za 300-400 litów” i wyznaje, z właściwą mu skromnością, że największym jego zwycięstwem jest to, iż w ciągu siedmiu lat jego kierowania tą gazetą „udało się uwiecznić historię Wileńszczyzny, losy ludzkie”. A tak na marginesie, ciekawa jestem, co to za arytmetyka? Nie wydaje mi się, że „Nasz Czas” ukazuje się już od siedmiu lat, tylko od listopada 2001 roku. Wóczas to została bezprawnie przemalowana na „maciejkiańcówkę” społeczna „Nasza Gazeta”.

„Obecnie nasza społeczność zmieniła się, doskonali się, staje się bardziej otwarta” – czytam w „Respublice” komplementy pana Maciejkiańca pod adresem Polaków. I chwała Bogu, chwała Bogu. Kamień mi z serca spadł, bo na podstawie powyższej oceny śmiem przypuszczać, że nasza społeczność powoli dorasta do poziomu redaktora „Naszego Czasu”. Powinniśmy zresztą to swoje dorastanie przyśpieszyć, bo pan ten jest teraz głównym, żeby nie powiedzieć – etatowym, euroentuzjastą, który poucza Polaków, że akcesja Litwy w UE jest nieuniknioną koniecznością. A jest, wiemy, że jest, tylko prosimy nam to ładnie i dostępnie wytłumaczyć. „Nasza gazeta jako jedyna z wydawanych w języku polskim konsekwentnie popiera dążenia Litwy do Unii Europejskiej” – chwali się Maciejkianiec. A nam zazdrość „letkie” ściska, „Kurierowi Wileńskiemu” i „Tygodnikowi Wileńszczyzny” zapewne też. Też byśmy chcieli zachęcać do UE tak pięknymi „słowy i hasły”, ale kudy tam nam... Cytuję „pieriedowicę” szefa „NCz”: „Dlatego zachęcamy do udziału w majowym referendum i głosowania na „tak”, wykorzystując jednocześnie, szczególnie przez młodzież, pozostały do przystąpienia okres, jak i następne lata, do pogłębiania wiedzy, znajomości języka angielskiego, pracy z komputerem, w internecie itp. – wszystkiego tego, co się wiąże ze współczesnymi metodami pracy i zarządzania. Wielka w tym odpowiedzialność i rola naszych szkół”.

I gdzie też pan redaktor posiadł zdolność operowania tak piękną retoryką? Chociaż... coś mi to przypomina. Treść inna, ale melodyka i składnia już jakby skądś znane. Ciekawe, gdzie też „antykomunista” nauczył się tak ładnie agitować?

Lucyna Dowdo

Wstecz