Podglądy

Idziemy do Unii

Na referendum w sprawie akcesji Litwy w Unii Europejskiej wybieram się jak Zagłoba na szwedzką wojnę: „Czy pójdę? Chybaby mi nogi korzenie w ziemię puściły, wtedy bym nie poszła, a i to jeszcze prosiłabym kogo, żeby mnie wykarczował”.

Z Unią Europejską jest, moim zdaniem, podobnie jak z demokracją. Nie jest idealna, sęk jednak w tym, że nikt jeszcze nie wymyślił w jej miejsce nic lepszego. Osobiście pójdę więc na unijne referendum i zagłosuję za przyłączeniem Litwy do unitów, chociażby w tak banalnym celu, by nie powtórzyła się scena, jakiej bohaterką byłam ostatnio na lotnisku we Frankfurcie. Kolejka do odprawy paszportowej. Przede mną, dumnie wachlując się brytyjskimi paszportami mija wopistę (czy jak mu tam?) grupa ludzi o jednoznacznie azjatyckich rysach twarzy. Wopista pręży się na ich widok służbiście, nawet nie usiłuje któregoś zagaić na okoliczność czy nie przybył przypadkiem do Niemiec w zamiarze wysadzenia czegoś w powietrze (nie mówiąc już o pracy na czarno). Na widok mojego paszportu krzywi się z nieukrywanym obrzydzeniem. Zerka na mnie spode łba, tak jakbym na czole miała wypisane skrzyżowanie wąglika z tajemniczym SARS-em (nietypowym zapaleniem płuc), a w oczach zamiar uprawiania nierządu z nobliwymi podstarzałymi Deutsche’ami. Zostaję poddana przesłuchaniu: a dokąd?; a na jak długo?; a w jakim celu?; a czy mam bilet powrotny?; a pieniądze na pobyt?; a... A pocałuj Ty siebie w nos! – chciałoby się huknąć w odpowiedzi, ale można będzie to zrobić dopiero wówczas, gdy paszport, którym się będę wachlowała, będzie paszportem kraju unijnego.

Są też i inne argumenty przemawiające za tym, by pójść na referendum i wyrazić wolę przyłączenia się do „tego elitarnego klubu europejskiego”, jakim dotychczas była tworząca UE Piętnastka, a po 1 maja 2004 roku, mam nadzieję, będzie Dwudziestka Piątka. Boję się tylko, że różne komitety powołane do propagowania unijnych zalet w naszym społeczeństwie do 10 maja skutecznie nam to całe przedsięwzięcie obrzydzą. Osobiście dostaję mdłości na widok prezentowanych ostatnio w telewizji gadających głów, które mimikę mają „żywą” jak płyta nagrobkowa i bełkocą truizmy w stylu: „członkostwo Litwy w Unii Europejskiej jest realizacją głównego celu przemian ustrojowych wszystkich rządów od chwili ogłoszenia niepodległości i będzie miało zasadnicze znaczenie dla umocnienia litewskiej demokracji i rozwoju gospodarki, jak również przyniesie wymierne korzyści w wymiarze społecznym i politycznym”. Taka „odkrywcza” tramtadracja może elektorat tylko zniechęcić. Bo jeżeli ktoś myśli, że jakiś małorolny czy bezrobotny wzruszy się enigmatycznymi „wymiernymi korzyściami w wymiarze społecznym i politycznym” i w te pędy poleci opowiedzieć się za Unią, to bardzo się myli. Rolnik chce wiedzieć, że jakiś Niemiec, Belg czy inny Holender nie pokusi się o jego marne hektarki lub nie zasypie Litwy tanimi silikonowymi pomidorami i teflonowymi truskawkami, wypychając w ten sposób jego pomidory, wyhodowane na ekologicznym i swojskim, ale niezupełnie zgodnym z unijnymi normami, oborniku. A jeżeli już mamy koniecznie jeść te warzywo- i owocopodobne silikony i teflony, to rolnik chce wiedzieć, że UE w ramach wspólnej polityki rolnej, zapłaci mu za niehodowanie tych prawdziwych i aromatycznych, ale w sumie niestandardowych i drogich, w wyniku czego, zamiast harować jak dotychczas, będzie mógł leżeć i palcami od nóg w gumiakach kiwać.

Wizja rolnika kiwającego za unijne pieniądze palcami w gumiakach jest oczywiście felietonową przesadą. Takiego raju nie będzie, ale wierzę, że będąc w Unii stopniowo zaczniemy wydobywać się z piekła, jakie od kilku lat panuje na wsi: ziemia odłogiem, brak sprzętu rolniczego i perspektyw, beznadzieja, pijaństwo, nędza z biedą i „syf z malarią”. Jakie tam kredyty na rozwój agrobiznesu czy agroturystyki? Po wstąpieniu do Unii, która prowadzi wspólną politykę rolną, a nawet wcześniej, państwo litewskie będzie musiało coś z tym „fantem” zrobić. Bo ta wspólna polityka rolna przewiduje m. in. zapewnienie rolnikom godziwych warunków życia, zwiększenie wydajności produkcji rolniczej i wdrożenie postępu technicznego w rolnictwie. Te ambitne zadania finansowane są przez wszystkie kraje członkowskie, z tym, że na początku będziemy z tych wspólnych funduszy więcej czerpali niż do nich wpłacali. Trudno, nie udaje nam się wytargować takich dopłat do rolnictwa, jakie mają kraje obecnej Piętnastki, ale warto zawalczyć nawet o to, co nam proponują. Tak czy tak, prognozuje się, że dofinansowanie rolnictwa, w porównaniu z obecnym, po przystąpieniu Litwy do Unii wzrośnie pięciokrotnie. Nie łudźmy się, że każdy posiadacz krowiego ogona i przyzagrodowej grządki warzywnej będzie mógł liczyć na unijne dopłaty. Dofinansowanie rolnictwa obejmie tylko tę jego część, która spełni wymagania wspólnej polityki rolnej. Ale faktem też jest, że nowo przyjęte kraje, w tym i Litwa, otrzymają pomoc finansową, pozwalającą na zmniejszenie bezrobocia i kosztów społecznych, związanych z modernizacją i restrukturyzacją gospodarki, w tym wiejskiej. Wydaje mi się więc, że nasza wieś, najbardziej przez eurosceptyków straszona żarłocznym unijnym kapitalizmem, akurat najwięcej na przystąpieniu do Unii zyska. Bo gdy już nie ma nic do stracenia, a nasze skutecznie przez lata transformacji rujnowane rolnictwo na pewno nie ma, na zmianach można już tylko zyskać.

Cóż jeszcze można zaliczyć do zalet naszego wuniowstąpienia? Euroentuzjaści uwodzą elektorat obietnicą, że jedną z fundamentalnych zasad Unii Europejskiej jest to, „iż każdy jej obywatel może dowolnie wybrać państwo, w którym chciałby pracować”. Prounijne ulotki radośnie wieszczą nam również, że „w Unii Europejskiej obowiązują cztery swobody: przepływu osób, towarów, usług i kapitału”. Co to oznacza dla mieszkańca UE? Ano, że może nie tylko bez paszportu poruszać się po niemal całym obszarze Unii, może też w dowolnym kraju „założyć sobie firmę i bez jakiegokolwiek cła wysyłać swoje produkty do pozostałych państw UE”. To jest piękna teoria. Tak naprawdę to, w porównaniu z elitarną Piętnastką, pod względem poziomu gospodarczego i wynikających z tego możliwości, na początku będziemy się w Unii czuli jak opóźnione w rozwoju dziecko, chore na elefantiazę, które próbuje grać w berka z rówieśnikami ze szkoły sportowej. Musimy jednak przez to wcześniej czy później przejść. Im później – tym gorzej. Faktem jest, że nikt na unijnych rynkach pracy nie będzie ani nas, ani naszych biznesmenów i producentów z ich towarami witał orkiestrą dętą, ale... Ktoś, kto będzie w stanie zatrudnić się na terenie UE lub założyć tam firmę, a coraz więcej obywateli naszego kraju wyrusza tam „za chlebem”, nie będzie już musiał pracować na czarno, cierpieć upokorzenia ze strony pracodawców, drżeć przed deportacją i obrotnymi rodakami, którzy obecnie bardzo skutecznie terroryzują, zastraszają i „doją” swoich nielegalnie zatrudnionych na Zachodzie ziomków. Nie znaczy to wcale, że będziemy mogli, przynajmniej w pierwszych latach po przystąpieniu do UE, liczyć na zachodnioeuropejskie zarobki. Jesteśmy dla unijnych pracodawców o tyle tylko atrakcyjni, o ile tańsi i ewentualnie lepsi od ich współobywateli.

Tym niemniej z czasem te różnice będą eleminowane. Jestem pewna, że obecna młodzież, która już dzisiaj coraz odważniej podbija Europę poprzez wyższe uczelnie i postrzega ją właściwie jak jedno wielkie państwo, nie będzie miała w nowej Unii żadnych integracyjnych problemów. Zresztą, młodzi na integracji europejskiej zyskają najwięcej. Przed nimi naprawdę otworzą się możliwości zdobywania wiedzy i doświadczenia zawodowego w dowolnie wybranym państwie członkowskim. Weźmy chociażby unijny program Sokrates/Erasmus, który polega na współpracy europejskich wyższych uczelni, dzięki czemu studenci mogą część nauki odbyć poza granicami swojego państwa na wybranym uniwersytecie czy innej uczelni (corocznie korzysta z tego około 130 tysięcy uczniów i studentów). Start młodym na terenie UE będzie ułatwiała też polityka w kwestii wzajemnego uznawania dyplomów przez wszystkie państwa członkowskie. Jestem pewna, że dzisiejsza młodzież w Unii zaadoptuje się o wiele szybciej, łatwiej i bezboleśniej niż obecni 30- czy 40-latkowie poszukujący na Zachodzie byle jakiej pracy. Ktoś powie: „a co mnie obchodzą młodzi i ich perspektywy, skoro ja w tym życiu tak czy tak mam przechlapane?”. Może i racja... Ale czy nie dlatego właśnie mamy przechlapane (weźmy dla przykładu chociażby naszą nieznajomość języków obcych), że w swoim czasie nasze perspektywy nikogo nie obchodziły.

Musimy do Unii, nie mamy alterna-tywy, bo jest to rozpędzony pociąg. Jeżeli teraz nie wsiądziemy, już go nie dogonimy. Oczywiście możemy się oglądać na niezrzeszone Norwegię czy Szwajcarię, które zresztą i tak, będąc członkami unijnej przestrzeni gospodarczej, są powiązane z UE ścisłymi więzami gospodarczymi. Poza tym, mając średnio wyższy niż unijny poziom życia, wspomniane państwa mogą sobie na taką niezależność pozwolić. My – nie. Wcześniej czy później musimy bowiem pokonać gospodarcze i polityczne konsekwencje tak długiego odcięcia od reszty Europy i panowania chorego systemu ekonomicznego. Musimy więc do Unii Europejskiej, gdzie zasadą jest, że państwa bogatsze wpłacając swoją składkę do wspólnego budżetu, przyczyniają się do poprawy sytuacji w krajach biedniejszych (tu warto zaznaczyć, że Litwa znalazła się wśród trzech państw, które w wyniku akcesji otrzymają najwięcej w przeliczeniu na mieszkańca). Musimy do Unii, która za pieniądze pochodzące z funduszy strukturalnych, prowadzi politykę służącą zmniejszaniu różnic w poziomie rozwoju poszczególnych regionów. Na razie za rozszerzenie UE będzie więc płaciła Piętnastka, a nie nowo przyjmowana Dziesiątka. To prawda, że bezpłatny ser można znaleźć tylko w pułapce na myszy, nie wątpię więc, że przyjdzie czas, gdy będziemy musieli zwrócić ten dług, ale mam nadzieję, że będzie już nas wówczas na to stać.

I jeszcze jedno. Eurosceptycy rysują nam niekiedy tę sławetną Piętnastkę jako drapieżnego smoka nie mogącego już doczekać chwili, kiedy nas wreszcie pożre. Jako smoka zaczajonego na nasze rynki zbytu, naszą ziemię, naszą tanią siłę roboczą. Smoka zamierzającego ryć pod naszą substancją narodową, odrzeć nas z tożsamości i odrębności kulturowej... Tymczasem, jeżeli ktoś myśli, że Piętnastce na nasz widok cieknie ślinka, jest w błędzie. Unici boją się nas nie mniej niż my ich. Tym bardziej, że planowane na 2004 rok powiększenie UE o dziesięć krajów, pod względem skali, politycznych ambicji i zagrożeń, przerasta trzy poprzednie rozszerzenia EWG i UE. Jeśli się powiedzie, Unia spełni misję, którą sama siebie obarczyła: zjednoczenia narodów Europy. „Ale jeśli się nie powiedzie, a jest to możliwe, dorobek dotychczasowej Piętnastki, w tym jednolity rynek, zostanie zaprzepaszczony” – ostrzegają zachodnie media. Po 1 maja 2004 roku liczba mieszkańców Unii Europejskiej wzrośnie z 380 do 450 mln, Komisja Europejska (główny organ wykonawczy UE) będzie potrzebowała 4 tys. dodatkowych biurokratów, a liczba języków oficjalnych sięgnie 21. Zachodniacy boją się więc, że składająca się z 25 krajów Unia nie będzie w stanie podejmować skutecznych decyzji, a w jej łonie zawiąże się „unia w Unii”: krajów lepiej rozwiniętych i związanych euro. Boją się, że zaleje ich tania siła robocza z nowo przyjętych krajów. Boją się, a jednak ryzykują, bo jeszcze bardziej boją się współistnienia na jednym kontynencie z zacofanymi gospodarczo krajami, których obywatele traktują Zachód jak raj i w imię zaczepienia się w tym raju, gotowi są trudnić się czymkolwiek, nawet działalnością przestępczą, byle nie klepać biedy w kraju macierzystym. Oni ryzykują, więc dlaczego my mielibyśmy być tchórzliwsi?

Musimy więc do UE, szczególnie dotyczy to mniejszości polskiej na Litwie. A to z tego względu, że po przystąpieniu Litwy do Unii, trafimy pod opiekę klubu, który na respektowanie praw mniejszości narodowych jest szczególnie wyczulony i nie toleruje ich łamania. W UE nie do pomyślenia będzie sytuacja, gdy ktoś, machając nam przed nosem krajową ustawą, coś nam odbierze, tłumacząc to tym, że na Litwie panuje takie prawo, więc „gębę w kubeł, szanowna mniejszości”. Zostaniemy objęci chroniącymi mniejszości unijnymi dokumentami, do których Litwa będzie musiała dostosować swoje ustawodawstwo.

Lucyna Dowdo

Wstecz