Zwykli-niezwykli wśród nas

Apolonia Skakowska

Drobna brunetka. Zawsze zadbana, emanująca pełną finezyjności kobiecością. Ma bez wątpienia szczególnie rozwinięty szósty zmysł: intuicja i wrażliwość. A równocześnie to – „twarda ręka”. Mówi się o niej: człowiek – instytucja. Prezesuje od dziesięciu lat Centrum Kultury Polskiej na Litwie im. Stanisława Moniuszki. Jest organizatorką dwóch wielkich festiwali kultury polskiej na Litwie: „Pieśń znad Wilii” oraz Dzieci i Młodzieży Muzycznie Uzdolnionej. Właśnie oba w tym roku obchodzą dziesięciolecie. Z tej okazji w największej sali widowiskowej Wilna – Pałacu Kultury i Sportu w dniu 27 kwietnia odbędzie się koncert galowy, który uświetnią gościnnie dwa znakomite zespoły – litewska „Lietuva” i polskie „Mazowsze”.

Dzięki wieloletniemu kontaktowi z panią Apolonią Skakowską wiemy, że po zakończeniu tego ogromnego przedsięwzięcia ważne dla niej będzie nie to, co minęło, lecz to, co będzie mogła zacząć właśnie jutro. Dzięki ambicji dochodzi do trwałych rezultatów. Organizowała koncerty charytatywne z myślą o dzieciach z niezamożnych rodzin, zabiega o udział młodzieży muzycznie uzdolnionej w koloniach twórczych w Polsce, o godną reprezentację naszych zespołów na festiwalach i różnych innych imprezach na terenie Polski. Założyła i przewodniczy Zrzeszeniu Polek na Litwie. Występowała nieraz w roli impresaria, sprowadzając do nas z kraju zespoły teatralne. Dzięki niej czterokrotnie bawił w Wilnie owacyjnie przyjmowany Reprezentacyjny Zespół Pieśni i Tańca Wojska Polskiego. Patronuje sprawie ważnej: zachowaniu pamięci o Stanisławie Moniuszce w Wilnie i na Wileńszczyźnie. W czasie wolnym pisze wiersze. Ukazały się trzy zbiorki. Ostatni nosi tytuł „Zegar polskich serc”, wydany został w Olkuszu przez księdza kanonika Henryka Januchtę.

Poza działalnością ma przecież swoje prywatne życie. Co w nim teraz najważniejsze? Wyjmuje niezwykle gustowną kartkę i nieśmiało wskazuje na tekst: 5 lutego 2003. Kochana Mamusiu, Gdyby nie Twoje narodziny, świat nie byłby taki piękny i bogaty, bo brakowałoby w nim Twojej mądrości, dobroci, czułości, delikatności i pracowitości. Mamo, każda rocznica Twoich urodzin to dla nas wielkie święto. To ogromne szczęście, że Ciebie mamy, że jesteś. Z miłością – Aleksander i Dorota. (Dorota – synowa, o której mówi z ogromną dumą).

Co jeszcze jest ważne? O tym – w poniższym wywiadzie.

Czy nie sądzi pani, że predyspozycje do pracy społecznej są zakodowane w człowieku?

Myślę, że niektórzy ludzie rzeczywiście się rodzą z zaprogramowanym bakcylem do działalności społecznej. Mam wrażenie, że taką osobę od najmłodszych lat porywa jakiś wewnętrzny duch nakazujący bycie w centrum wydarzeń. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze mi się chciało zrobić komuś coś dobrego, coś, czego on sam nie potrafi.

To wpływ środowiska, w którym człowiek wzrasta? Jaki był pani dom rodzinny?

Bardzo zwykły, jak wiele innych tu, na Wileńszczyźnie. Urodziłam się na wsi. Rodzina była liczna. Mam pięć sióstr i dwóch braci. Było nam bardzo wesoło i dodam, co znowu nie jest aż tak częstym zjawiskiem, bogato duchowo. Panowała miłość, ład, wzajemna pomoc. Nie przypominam sobie, by były w rodzinie jakieś poważniejsze konflikty. Pewnie taka atmosfera wpływa na światopogląd człowieka, jego pracę, dążenia. Uważam, że dom rodzinny jest podstawą moralności, stosunku do innych ludzi.

Jacy byli pani rodzice?

Moi rodzice mieli wykształcenie początkowe, ale posiadali wrodzoną inteligencję, chęć upiększania swego życia. Na przykład, moja mama była dobrą krawcową, choć tego nigdzie się nie uczyła, pięknie haftowała, była niezwykle czuła na sztukę. W miarę możliwości gromadziła w domu różne obrazy i obrazki. Ojciec bardziej przypominał urzędnika niż zwykłego rolnika. Pracował ciężko na roli, ale lubił elegancko się ubrać w czasie wolnym, lubił kapelusze. Myślę, że w moim ojcu przetrwało coś z dawnych pokoleń, ponieważ ród, z którego się wywodzi - Mordasowie – należał do dworu Stanisława Augusta Poniatowskiego i podobnie jak król pieczętowali się herbem Ciołek. Odległa to historia, ale pewnie coś niecoś w genach przetrwało.

Szkoła, studia?

To był trudny okres, zaraz po wojnie. Polskich szkół w miejscu mego zamieszkania nie było, tylko rosyjskie. Poszłam się uczyć do szkoły siedmioletniej w Mickunach. Potem wstąpiłam do szkoły pedagogicznej. Tam się uczyłam po polsku. Przygotowywano nauczycieli klas początkowych. Kolejny etap mego dążenia – to Instytut Nauczycielski w Nowej Wilejce. Zaraz też powstał Instytut Pedagogiczny w Wilnie, do którego wstąpiłam i studiowałam filologię polską. Po ukończeniu uczelni skierowano mnie do szkoły nr 26, obecnie imienia Józefa Ignacego Kraszewskiego. Uczyłam języka i literatury polskiej w klasach 5-7 i pracowałam w klasach początkowych. Później zaproszono mnie do szkoły pedagogicznej, w której nauczałam metodyki języka polskiego oraz języka i literatury polskiej. Po zredukowaniu polskich grup trafiłam do wydawnictwa „Šviesa”, byłam redaktorem w redakcji podręczników polskich. Tu m. in. opracowałam „Materiał dydaktyczno-rozdzielczy dla klasy II i IV”, „Metodykę pracy pozalekcyjnej w kl. I-IV”, napisałam podręcznik dla klas II-IV z języka polskiego oraz dla klasy V z języka polskiego dla szkoły białoruskiej. Służyły one długo, z czasem zmieniały się programy i, rzecz jasna, podręczniki.

Kolejny etap – to praca w towarzystwie „Wiedza” w Nowej Wilejce. Czas ten wspominam z wielką przyjemnością, przede wszystkim dlatego, że miałam wiele okazji do spotkań z ciekawymi ludźmi. Niestety, musiałam zrezygnować z tej pracy z powodu bardzo prozaicznego: niskich zarobków. Zostałam sekretarzem komitetu zabezpieczenia materiałowo-technicznego, który był zrównany z ministerstwem.

W międzyczasie powstał pani własny dom. Co w nim było najważniejsze?

W tym domu dla mnie osobiście była najważniejsza – dobra, mocna rodzina. Niedługo czekaliśmy na syna. Po roku urodził się Aleksander. Wszystko skierowane zostało ku temu, aby dziecko rosło zdrowe i otrzymało odpowiednie wychowanie i wykształcenie. To było fascynujące, że syn od momentu, a nastąpiło to stosunkowo wcześnie, kiedy nauczył się samodzielnie czytać, na swój sposób analizował to, o czym przeczytał. Zaglądał z pasją do słowników, encyklopedii, porównywał hasła, cieszył się, gdy natrafiał na bardziej wyczerpujące teksty.

Czy te nawyki w jakiś sposób zaowocowały w jego życiu dorosłym?

Szkołę średnią ukończył ze złotym medalem, politechnikę kowieńską – na celująco, z czerwonym dyplomem. Na politechnice w Gdańsku obronił doktorat w dziedzinie programowania i obecnie jest doktorem nauk technicznych i wykłada w Morskiej Akademii w Gdyni.

Wraz z odzyskaniem przez Litwę niepodległości nastąpiła wprost eksplozja odrodzenia poczucia tożsamości narodowej wśród Polaków. Na tej fali powstawały nowe i bardzo liczne polskie amatorskie zespoły artystyczne. Pamiętamy panią z tamtego okresu.

Moim wielkim pragnieniem stało się – wejść w nurt pracy społecznej. Akurat zostałam zaproszona do Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie. Zlecono mi opiekę nad sektorem oświaty i kultury. Później, na moją zresztą propozycję, te dwa działy podzielono: zostałam przy kulturze, choć muszę przyznać, że bliższa mi w owym czasie była praca oświatowa. Jeden po drugim powstawały nasze zespoły, byłam świadkiem narodzin wielu z nich, wspierałam je dobrym słowem, zachęcałam do pracy. Tak się z nimi zżyłam, że nie wyobrażałam siebie bez tych ludzi, którzy przecież nie w najłatwiejszych warunkach poświęcali swój czas wolny, by odradzać wileński folklor, być na co dzień z polską piosenką, tańcem, słowem.

Ile lat poświęciła pani pracy w ZG ZPL i dlaczego rozstała się z nim?

Prawie pięć lat, poczynając od roku 1989. Dlaczego się rozstałam? Myślę, że niepoślednią rolę odegrały tu przerośnięte ambicje niektórych ówczesnych działaczy, a może obawiali się, że jestem w toku różnych spraw. Słowem, zaczęła się bardzo przykra dla mnie wojna podjazdowa. W pewnym momencie postanowiłam: odchodzę. Miałam równocześnie świadomość, że ci, którym „przeszkadzałam”, nie potrafią kontynuować tego, co zapoczątkowałam. Żal mi było wszystkiego, co zostało zrobione. Zaczęłam zabiegać o rejestrację Centrum Kultury Polskiej na Litwie, które wkrótce otrzymało imię naszego wielkiego rodaka Stanisława Moniuszki.

Centrum wkroczyło w drugie dziesięciolecie swojej działalności - jaki moment uważa pani za najważniejszy?

Tu wyodrębniłabym dwie sprawy: doroczny Festiwal „Pieśń znad Wilii” i Festiwal Dzieci i Młodzieży Muzycznie Uzdolnionej oraz to, że ze wszech miar w ciągu tych lat starałam się wyciągnąć na powierzchnię postać zapomnianą na terenach, które w wielu wypadkach były inspiracją do jego twórczości, zapomnianą nawet w Wilnie, któremu tyle lat poświęcił – postać Stanisława Moniuszki. Pomijam fakt włączania na moją prośbę do repertuaru naszych zespołów jego utworów, interwencje, gdy źle się działo z jego pomnikiem, występy polskich zespołów na skwerku, na którym stoi popiersie kompozytora. Chcę natomiast powiedzieć, że oto już dziesięć lat nieustannie zabiegam o utworzenie czegoś w rodzaju izby pamięci, poświęconej osobie i twórczości tego wielkiego naszego rodaka. Planowałam, że taki lokal mógłby być równocześnie siedzibą Centrum.

Wracając do organizowanych przez panią festiwali. Tysiące ludzi w minionych latach brało w nich udział. Jak pani ocenia te imprezy, co one dały, czym były dla każdego uczestnika?

Określiłabym to w następujący sposób: festiwale stały się swego rodzaju motorem, siłą napędową dążenia do jakiegoś poziomu. Podczas ich trwania niezmiennie pracowało kompetentne jury, które oceniało pracę zespołów i z jego strony wcale nie było głaskania po główkach, lecz rzeczowe i cenne uwagi, dotyczące niedociągnięć. Dotyczyło to nie tylko repertuaru, wykonawstwa, lecz i strojów. W wyniku – mogę wychodzić z tymi zespołami na największe sceny. Dzięki festiwalom mogły one uczestniczyć w takich imprezach jak Festiwal Kultury Kresowej w Mrągowie, Kaziuk Wileński w Lublinie, w Ełku, Dni Kultury Polskiej w Elblągu i szeregu innych imprez. Jadą, oczywiście, najlepsi.

Ma pani poza sobą dziewięć Festiwali „Pieśń znad Wilii”, tyleż Festiwali Dzieci i Młodzieży Muzycznie Uzdolnionej im. Stanisława Moniuszki. Który z nich najbardziej utkwił w pamięci?

Pierwszy! Nazywał się wtedy: Festiwal Kultury Polskiej na Litwie. Z perspektywy minionych lat sama się dziwię, że mogłam coś podobnego zorganizować, ściągając do jednej sali aż tyle zespołów dorosłych i dziecięcych, które z ogromną chęcią przybyły do Wilna, poczuły się, użyję określenia nieco górnolotnego, jak jedna rodzina.

To bez wątpienia sukces. Czy jest pani szczęśliwa?

Jestem szczęśliwa, z tym, że zawsze mam wrażenie, że coś, co robię, można było zrobić znacznie lepiej. Jeśli chodzi o festiwal, to ogromnie jestem szczęśliwa, że przybrał on charakter poważnego święta kultury polskiej na Litwie. Marzy mi się wciąż wyższy poziom tych imprez i nie tylko w tańcu i śpiewie, ale i w kulturze obcowania.

Jaka jest pani definicja szczęścia?

Myślę, że człowiek jest szczęśliwy, gdy zapomina o sobie, gdy potrafi wyzwolić się z pęt codzienności, zatroskania, szarości. Własne życie widzę w tej chwili wyłącznie wśród tych zespołów, wśród tych ludzi, którzy z taką pasją potrafią udzielać się społecznie.

Czy czuje się pani szczęśliwa, gdy dziesiątki Polaków Wilna i Wileńszczyzny spotykają się z pani inicjatywy przy wspólnym opłatku bożonarodzeniowym?

Nie tyle szczęśliwa, co rozrzewniona, mam poczucie, że spotyka się najbliższa rodzina, wielka polska rodzina.

Ale w tej rodzinie dzieją się później czasem zupełnie nierodzinne sprawy...

Jak w każdej rodzinie, coś się dzieje, ale przecież w człowieku przeważa dobro. A muszę się pochwalić, że po moim opłatku bożonarodzeniowym te wspólne wieczory przedwigilijne znalazły naśladowców na całej Wileńszczyźnie.

O szczęściu mówiłyśmy. Czy ma pani jakieś słabostki?

Bardzo lubię ładne ubrania, w ogóle piękne rzeczy, nie znoszę kwiatka przy kożuchu. Uwielbiam falbanki, koronki, takie rzeczy romantyczne.

Czy błahostka może panią doprowadzić do rozpaczy?

O, tak słaba to wcale nie jestem.

Czego zazdrości pani kobietom?

Urody, sprawności i mądrości.

Ma pani kompleksy?

Już mówiłam: zawsze mi się wydaje, że można coś zrobić lepiej.

Reakcja na przejawy chamstwa?

Staram się puszczać mimo uszu i robić swoje. Myślę, że cham sam cierpi i dlatego swym cierpieniem chce się podzielić z innymi, szczerze jednak mówiąc: bardzo jest mi przykro, gdy stykam się z chamstwem, po prostu unikam później takich ludzi.

Aktualnie największe utrapienie?

Dziesięciolecie Centrum Kultury Polskiej na Litwie, X Festiwal „Pieśń znad Wilii”, X Festiwal Dzieci i Młodzieży Muzycznie Uzdolnionej imienia Stanisława Moniuszki. Ale to przyjemne utrapienie. Marzę, by te imprezy udały się jak najlepiej. Jubileusze zobowiązują... Poszłam na wielkie ryzyko: nie mając ani grosza zarezerwowałam salę w Pałacu Kultury i Sportu na „Pieśń znad Wilii”, zaprosiłam najlepsze zespoły – litewską „Lietuvę” i polskie „Mazowsze”, a pośrodku prawie czterdzieście naszych rodzimych zespołów z Wilna i Wileńszczyzny. Jak na razie wszystko przebiega pomyślnie... grunt, że mam obok siebie dobrych ludzi...

Rozmawiała Halina Jotkiałło

Wstecz