Podglądy

Witajcie, Europejczycy!

Profesor Gudavičius przeprosił Litwinów za nazywanie ich narodem durniów, ekspremier Abišala został skrócony o brodę, poseł Kubilius musiał wykosztować się na flaszkę whisky dla premiera Brazauskasa, zaś ambasador Litwy w Austrii Jonas Rudalevičius nie dostał bombonierki belgijskich czekoladek, musiał za to fundnąć aż dwie półlitrówki litewskiej gorzały komisarzowi ds. poszerzenia Unii Europejskiej Guenterowi Verheugenowi. Prezydent Rolandas Paksas nie robił żadnych zakładów, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, i to był jego i nasz wspólny błąd. Wcielił się bowiem w rolę Kasandry i z dokładnością do pół procenta przewidział frekwencję unijnego referendum. Mógł więc dołączyć do referendalnego totalizatora i zagrać o jakąś poważną stawkę. Na przykład, założyć się z szefem Komisji Europejskiej Romano Prodim o zwolnienie Litwy na jakieś 50 lat z unijnych składek czy o dodatkowe dopłaty z UE dla rolników. Ech, zaprzepaścił pan szansę, panie prezydencie, a żal.

No i wyczerpała mi się lista najświeższych unijnych zysków i strat, które media odnotowały zaraz po ogłoszeniu wyników referendum... poza zyskiem największym. Odnieśliśmy wspólny sukces w tym plebiscycie... Co prawda na tym zwycięstwie odcisnęło się lekkie piwno-proszkowe piętno, ale osobiście nie podzielam oburzenia licznych moralistów, którzy czują się upokorzeni niedzielną akcją sieci supermarketów pod hasłem: „piwo, proszek czy batonik tylko za jednego centa...” i za nalepkę „głosowałem w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej”. Co prawda, gdy wieczorem telewizja pokazała, co się działo w supermarketach, również na chwilę zabulgotałam z oburzenia, jednak dość szybko ochłonęłam. Przypomniałam sobie sobotni niepokój, wręcz panikę związaną ze zbyt niską frekwencją. Przypomniałam też, że w niedzielę rano, gdy nad referendum nadal wisiało widmo unieważnienia, na wieść o akcji T Market poczułam ulgę i nawet wdzięczność wobec sprytnych, trzeba to przyznać, speców od marketingu tych sklepów. Zafundowali sobie tanią, bo czym jest dla nich milion litów, reklamę, ale też przyczynili się do podniesienia frekwencji w unijnym referendum.

Osobiście nie czuję się tą akcją upokorzona, bo z niej nie skorzystałam. I śmiem zauważyć, że nikt nikogo na siłę po to piwo z proszkiem nie gonił. My, dumni, mogliśmy z olimpów swojej wyższości z niesmakiem obserwować, jak inni się tłoczą i popychają w kolejce do towarów za centa. Zresztą tych innych wcale nie potępiam, bo jestem pewna, że tłoczyli się nie z ubóstwa czy pazerności. Zadziałał chwyt psychologiczny: dlaczegożby nie skorzystać z czegoś, co dają gratis? Zgadzam się też z posłem Gediminasem Kirkilasem, który zauważył, że na bogatym Zachodzie podobne akcje wywołują podobne reakcje. Opowiadano mi, na przykład, jak zamożni Holendrzy miesiącami wycinają kody kreskowe z opakowań po kawie, by zebrawszy ich dostateczną liczbę, dostać kolejne opakowanie gratis.

Tak więc po naszym referendalnym sukcesie społeczno-polityczne „elyty” mogą się do woli dąsać na T Market, mogą narzekać, że lepsza byłaby mniejsza o kilka procent frekwencja, ale bez piwa z proszkiem, ale nikt nie może kwestionować wyników głosowania. Ponad 90 procent obywateli opowiedziało się za przystąpieniem Litwy do UE. I opowiedziało się szczerze, bo przecież T Market nie namawiał do głosowania na „tak”, a na nalepkach, które na ten jeden wieczór przekształciły się w banknoty, nie notowano czy ktoś głosował „za”, czy „przeciw”.

I jeszcze jedna uwaga. Jestem pełna podziwu dla prezydenta Paksasa, który przed referendum zawetował sejmową poprawkę do ordynacji wyborczej dopuszczającą skreślenie z list wyborczych tzw. martwych dusz, czyli obywateli mieszkających za granicą. Spodobało mi się jego stwierdzenie, że byłoby to naruszeniem konstytucji oraz praw człowieka. Słusznie też zbeształ parlament za brak zaufania do obywateli. A przecież przed tym decydującym weekendem niewielu z nas wierzyło w jego przepowiednię o 64-procentowej frekwencji, jednak on uczepił się tej cyfry ze żmudzkim uporem i się nie zawiódł.

Cieszę się też, że sceptycy i malkontenci oberwali za niewiarę w rozsądek własnego narodu. Żałuję tylko, że tak tanio za to zapłacili. Bo, na przykład, jeżeli chodzi o ekspremiera Aleksandrasa Abišalę, to na jego miejscu nie podstawiałabym tak ufnie szyi pod brzytwę, ale to nieco z innych względów. Społeczeństwo jeszcze nie zapomniało o roli, jaką ten pan odegrał w haniebnej transakcji Litwy z Williams International. Jako doradca i wielki zwolennik amerykańskiej spółki popychał litewską naftę w ramiona jankesów z siłą, zaangażowaniem i inteligencją buldożera. Nie wątpię więc, że niejeden obywatel, oglądając w telewizji golenie Abišaly, w skrytości ducha marzył, by brzytwa pani-golibrody nieco się ześlizgnęła...

Nie zaskoczyła mnie natomiast postawa Vytautasa Landsbergisa, który, rzecz jasna, z wyników referendum zadowolony nie jest. „Mimo wszelkich wysiłków pacjent przeżył” – podsumował cynicznie dla „Gazety Wyborczej” prounijną kampanię reklamową. Z tej wypowiedzi wynikałoby, że rządząca ekipa wynurzała się ze skóry, by referendum zawalić, ale szczęśliwie jej się to nie udało. Wiadomo, nie konserwatyści je organizowali, więc z braku innych argumentów profesor zarzucił władzom, że prowadziły błędną kampanię. Jego zdaniem, zamiast mówić o historycznym znaczeniu referendum, „rozdrobnili całą sprawę, chcieli każdemu wytłumaczyć, że po wejściu do Unii każdy z mieszkańców będzie miał w kieszeni więcej o 10 centów”. Litości, panie profesorze, niechże pan wreszcie zejdzie z obłoków i przestanie truć. Historycznymi racjami, co prawda o innym smaku, karmiono nas jeszcze za czasów ZSRR. Po ogłoszeniu niepodległości te racje się zmieniły, ale zawartość kalorii pozostała w nich taka sama, czyli zerowa. Nie widzę więc nic złego w zastąpieniu ich ekonomicznymi, te są bardziej tuczące, nawet jeżeli ich wartość nie przekracza 10 centów.

I już zamykając temat... Osobiście, jak sroka z lusterka, cieszę się, żeśmy nie zawiedli w tym referendum. Mam na myśli Wileńszczyznę. Włos mi się jeży na głowie na samą myśl, co by było, gdyby Polacy nie poparli wuniowstąpienia. Litwini natychmiast by nas okrzyknęli piątą kolumną, kulą u nogi, hamulcem historii, a zarażeni betonogłowiem rodacy o przyczyny klęski oskarżyliby AWPL. Cieszę się, że nie dostarczyliśmy powodu do satysfakcji dyżurnym polakofobom, którzy na wieść, że na Wileńszczyźnie frekwencja jest mniejsza, już sobie ostrzyli na nas języki. Najbardziej kpiono sobie z polskojęzycznych kart wyborczych, o które tak walczyła i wywalczyła polska społeczność. Natrząsano się, że w jakim by języku do Polaka nie przemówić, i tak pozostaje głąbem i hamulcem. Bóg z nimi, z polakofobami, gorzej, że również swoi potraktowali to jako powód do podkpiwajek. Ot, weźmy chociażby proliberalnego posła, publicystę „Kuriera Wileńskiego”, który ironizował, że jeżeli Polak na litewskiej karcie do głosowania nie odróżni „taip” od „ne”, to tym bardziej nie zrozumie, co jest napisane na litewskim zaświadczeniu wyborcy. Panie pośle, śmiem zapewnić, że „taip” od „ne” odróżni nawet Chińczyk czy idiota... o lekkim stopniu zidiocenia. Wydaje mi się natomiast, że to pan nie zrozumiał, iż polskojęzyczne karty do głosowania były wyłącznie ukłonem w kierunku polskiego wyborcy. Miłym dowodem, że jest równie ważnym i szanowanym obywatelem jak każdy Litwin. Dowodem szacunku dla naszego ojczystego języka. I oby nam częściej takie dowody dawano.

Ale dość o Unii, tym bardziej, że życie w kraju obfituje w inne ważkie wydarzenia. Na przykład, nad Pikieliszkami, co tam nad Pikieliszkami, nad całą Litwą, zawisło widmo marszałka Piłsudskiego, które śmiertelnie nastraszyło sekretarza konserwatystów Jurgisa Razmę. Z tego strachu Razma chyba przestał spać po nocach, więc w celu zabicia czasu zaczął korespondować z premierem Brazauskasem. Napisał do niego list (oczywiście, otwarty), w którym apelował o podjęcie kroków, by przypałacowa ulica w Pikieliszkach nie została nazwana imieniem marszałka Józefa Piłsudskiego. Przerażenie, jakie wywołuje w konserwatystach nazwisko marszałka jest uzasadnione historycznymi zaszłościami, więc nie dziwi. Dziwi natomiast reakcja redaktora pewnej internetowej ulotki, który ulicę-kandydatkę na imię marszałka nazwał „wiejską polną drogą”, a sam pomysł, nie wiedzieć czemu, przypisał Akcji Wyborczej Polaków na Litwie. Następnie złajał ją za pozorowanie pseudopatriotycznych akcji i wzniecanie „fali antypolskiej niechęci i fobii ze strony społeczności litewskiej”. Nie ten adresat. Przecież łajać należało mieszkańców Pikieliszek, którzy od zawsze wspomnianą „wiejską polną drogę” zwali Aleją, Palisadą, Majątkiem Piłsudskiego, więc przy okazji nadawania nazw bezimiennym ulicom postanowili rzecz całą zalegalizować. A to hołota, bez cienia politycznego wyczucia... Ulicy marszałka im się zachciewa! Narozrabiali jak pijane zające w kapuście. I jakże teraz zagładzić ten przykry zgrzyt, jakże przebłagać obrażonych konserwatystów, jakże przywrócić sen sekretarzowi Razmie? Mam! Proponuję, w ramach dalszego polsko-litewskiego zbliżenia, pojednania i zmycia danej przez pikieliszczan plamy, przeniesienie dworku marszałka do Polski (niech nie budzi bolesnych skojarzeń) i nazwanie spornej ulicy imieniem Antanasa Smetony. Ludzie nie zechcą? A cóż oni mają do gadania. Do parteru ich i byle ciszej, pokorniej...

Z innych ważnych wydarzeń mieliśmy dziwne mianowanie nowego ministra spraw wewnętrznych. Premier po dwu tygodniach targów jednak wcisnął prezydentowi na wakujące stanowisko kandydaturę Virgilijusa Bulovasa, byłego sekretarza tego ministerstwa. Paksas, który przez dwa tygodnie opędzał się od tego kandydata jak od obrzydliwej muchy, w końcu skapitulował i zachował się jak Piłat. Umył ręce i podpisał nominację Bulovasa zastrzegając, że odtąd odpowiedzialność za sytuację w resorcie spraw wewnętrznych spada na premiera. Od tego oświadczenia powiało grozą. Znając kasandryczne zdolności naszego prezydenta i jego niechęć wobec nowo mianowanego ministra, czarno widzę nasze wewnętrzne bezpieczeństwo. A swoją drogą, zastanawiam się, co też takiego ma w sobie 63-letni Bulovas, że mimo wyraźnej do niego awersji prezydenta, premier nawet nie rozglądał się za innym kandydatem? Powiadają nawet, że Brazauskas szantażował Paksasa: albo Bulovas na ministra, albo merem stolicy zostanie Zuokas... Panie premierze, jakże można kogoś straszyć takim przystojniachą, takim łebskim i sprytnym ekstatką stolicy? A propos stolicy. Tam jak dawniej. Bezhołowie, które zawdzięczamy panazuokasowym ambicjom bycia dożywotnim merem. Sąd administracyjny, w którym liberałowie zaskarżyli wybór Gediminasa Paviržisa, potraktował rzecz całą jak śmierdzące jajo i przerzucił do Sądu Konstytucyjnego. Ten też się tematem wyraźnie brzydzi, bo ustami przewodniczącego sądu Egidijusa Kurisa zapowiedział właśnie, że orzeczenie w takiej sprawie nie jest kwestią dwóch dni. „Może i nie pochłonie miesiąca, ale wszystko możliwe” – postraszył. Po raz kolejny powiało komisarycznym zarządzaniem i przedterminowymi wyborami, których nie chcą również liberałowie. Nie dziwię się, że tymczasowo zawiesili broń i zgodzili się na rządzenie stolicą drogą wspólnych zebrań z centrolewicową koalicją. Dobre i to, ale na miejscu centrolewicy bałabym się przebywania z taką opozycją w jednym pomieszczeniu. Stosunki na tych zebraniach będą pewnie tak „ciepłe”, jak wzajemna życzliwość krokodyli w małej sadzawce.

Nie chcę tego felietonu kończyć smutnym akcentem, więc pozwolę sobie na wesoły, optymistyczny, zadający kłam twierdzeniu, że zginął w narodzie zdrowy duch awanturnictwa. Mam na myśli wyczyn krewkiego 70-latka, który własnoręcznie skonstruował samolot, po czym, nie mając licencji pilota, wybrał się na przejażdżkę, a raczej przelotkę. Cóż z tego, że latający aparat wielkości szybowca daleko nie uleciał, że zaczepił się o jodłę i runął, skoro dziadek o ambicjach Ikara nie doznał większych, poza sińcami i zadrapaniami, obrażeń. Ale co sobie polatał, to jego... Pechowemu amatorowi awiacji grozi mandat za latanie nie zarejestrowanym pojazdem (czy jak mu tam?), w dodatku bez licencji. Apeluję o zwolnienie dziadka z tego mandatu lub ogólnonarodową nań zrzutę. Ratujmy dziadka, który dowiódł, że nasza banalna jak owsianka i dość uboga rzeczywistość nie jest w stanie zabić marzenia.

Lucyna Dowdo

Wstecz