„Kurier Wileński”  50

Cieszymy się razem z Tobą, „Kurierze Wileński”, że doczekałeś tak pięknego Jubileuszu i pomimo dojrzałego wieku nie brak Ci ciekawości świata oraz wszystkiego, co się wokół dzieje. Twoi Czytelnicy mają powód do dumy, że pomimo różnych kolei losu - zmian ustrojowych, właścicieli, adresów i fałszywych proroków - stać Cię nie tylko na informacje o tym, co się w kraju i na świecie dzieje, ale i na żart, uśmiech. Chociaż czasem narzekasz, że to nie tak i tamto inaczej, to jednak trwasz. Ubyło Ci najgłówniejszego bogactwa - niektórych doświadczonych dziennikarzy. Ich miejsce zajęła młodzież, która dzięki niestrudzonym „weteranom” coraz lepiej sobie radzi z piórem i kontynuuje redakcyjne tradycje, serdeczne kontakty z Czytelnikami. Chyba pamiętasz, że przez wiele lat byłeś „Czerwonym Sztandarem” i pomimo tak niewdzięcznej nazwy służyłeś miejscowym ludziom. Doskonale wiesz, jak to jest ważne, bo i Ty przeżywałeś ten czas, kiedy Czytelnik odwracał twarz od gazety. Potrafiłeś jednak go do siebie na nowo przekonać i to jest sukces...

My, „magazynowcy” (czyli dziennikarze „Magazynu Wileńskiego”) kiedyś również byliśmy z Wami, „sztandarowcami” w jednym „zaprzęgu”. Pracowaliśmy wspólnie dla dobra Czytelnika, ucząc się nawzajem i doskonaląc. Dlatego uważamy, że Wasze święto jest też trochę naszym... Zresztą i dziś, chociaż pod różnymi tytułami, robimy wspólną robotę - służąc piórem naszym Czytelnikom.

Życzymy Ci, „Kurierze Wileński”, długich, długich lat twórczej pracy. I niech Ci nigdy nie zbywa na aktualności, dociekliwości, trafności sądów i opinii.

* * *

Z okazji jubileuszu „Kuriera Wileńskiego” podjęli-śmy próbę przybliżenia Szacownego Pięćdziesięciolatka naszym Czytelnikom. Przybliżenia przez pryzmat ludzi, którzy tam obecnie pracują, bo jakże inaczej... W tym celu „najechaliśmy” kolegów z „Kuriera” w dniu szczególnie gorączkowej krzątaniny, ściślej mówiąc w czwartek, gdy powstaje numer weekendowy, i „wyspowiadaliśmy” na okoliczność ich związku z dziennikiem. Pytaliśmy ich o drogę do „Kuriera”, o najbarwniejsze wrażenia z pracy w dzienniku, o to, jak widzą jego przyszłość. Poniżej zamieszczamy wynik naszego zespołowego wysiłku. Żałujemy tylko, że prezentowana galeria nie jest kompletna. Nie zastaliśmy, niestety, wszystkich kolegów, którzy na co dzień robią gazetę, powstaje ona bowiem nie tylko przy biurkach i komputerach, a przede wszystkim w wyniku wyścigu za informacją, który odbywa się poza redakcją. Przepraszamy więc tych, do których nie dotarliśmy, ale mamy nadzieję, że tę lukę najlepiej wypełnia ich codzienna praca, której efekty wszyscy widzimy na łamach „Kuriera Wileńskiego”.

Aleksander Borowik,

redaktor naczelny

Jego przygoda z „Kurierem Wileńskim”, a raczej z „Czerwonym Sztandarem” rozpoczęła się w 6 klasie, gdy Romuald Mieczkowski „zaprotegował” do rubryki „Zastępy młodych” jego artykulik o feriach zimowych.

– Takie tam głupstwa o zimowym iskrzeniu się śniegu... – wspomina dzisiaj. Później już dość często pisywał do dziennika jako „młody gniewny” o sprawach szkolnych. I tak naprawdę, to „Czerwonemu Sztandarowi” zawdzięcza to, że się związał z dziennikarstwem. W tej to redakcji, po latach uczniowskiej współpracy, otrzymał skierowanie na studia dziennikarskie na Uniwersytecie Wileńskim.

Po studiach dostał skierowanie do pracy właśnie w „Czerwonym Sztandarze”. Ale, jak sam mówi, był niewdzięcznikiem i wybrał pracę w tygodniku „Znad Wilii”. Gdy po kilku latach powstał dziennik „Słowo Wileńskie”, przeniósł się tam i pracował aż do chwili, gdy pismo upadło. Uznał, że na jakiś czas ma dość dziennikarstwa i rozpoczął kilkuletni „flirt” z komercją. Jednak przed pięciu laty, gdy „Kurier Wileński” znajdował się na granicy bankructwa, gdy gazetę grupowo opuszczali młodzi dziennikarze, a w powietrzu wisiała już idea powołania konkurencyjnego dziennika „Gazeta Wileńska”, dał się namówić na powrót do dziennikarstwa.

– Gdy młodzi dziennikarze uciekali z „Kuriera”, zadzwonił do mnie nowo mianowany redaktor naczelny Zygmunt Żdanowicz z prośbą o pomoc w ożywieniu dziennika – wspomina. – Potencjał w „Kurierze” istniał, ale panowała atmosfera rezygnacji. Trzeba to było jakoś naprawić.

Został zastępcą naczelnego. Zaczęli od ożywienia szaty graficznej, wprowadzania nowej tematyki. Sam zajmował się tematami gospodarczymi, motoryzacyjnymi. Zdarzały się i inne tematy – w gazecie, gdzie pracuje mały zespół, nie ma ścisłego podziału tematycznego.

Przyszedł do „Kuriera”, gdy jego koledzy z dawnego „Słowa Wileńskiego” grupowo zatrudnili się w „Gazecie Wileńskiej”. Jego decyzja wielu rozczarowała i nawet rozzłościła. Gdy po miesiącu pracy w dzienniku złamał nogę, tamci żartowali, że „podwinęła mu się noga w trakcie wchodzenia do „Kuriera”. Okazało się, że nie mieli racji. Dowodem na to fakt, że „Kurier” przetrwał najtrudniejszy okres, a on został naczelnym dziennika. Twierdzi, że jest to dla niego ogromny zaszczyt, że nie marzył o tym nawet w najśmielszych snach. Uważa, że jest to najwyższe stanowisko w środowisku polskich dziennikarzy.

Jego zdaniem, dziennik polski na Litwie jest potrzebny. Dobrze wróży „Kurierowi”, w którym nastąpiła symbioza doświadczenia i młodości. Nestorzy dzielą się praktyką z młodymi, młodzi zaś zaskakują logiką, inwencją twórczą, poprawnością języka. Gazeta stara się dotrzeć do każdej grupy wiekowej – od przedszkolaka do emeryta. Zamierzają też powoli „wprowadzać do gazety kolor”. Stopniowo, bo jest to sprawa kosztowna, a nie chcą tego robić kosztem czytelnika, bo jak dotąd gazeta jest deficytowa. Część tego deficytu pokrywają dotacje z Polski, część wydawca, czyli spółka „Klion”. Jednak naczelny „Kuriera” w przyszłość spogląda coraz śmielej. Zauważył, że o ile przed pięciu laty gazeta traciła czytelników, teraz odzyskuje ich zaufanie, dzięki interwencjom „Kuriera” w trudnych sprawach czytelników, dzięki własnym tematom, którymi starają się eliminować tłumaczenia z litewskiego agencyjnych depesz, jak to było pięć lat temu. Ma nadzieję, że „Kurier” przetrwa trudne czasy.

Krystyna Adamowicz,

zastępca redaktora naczelnego

Jest w pewnym sensie „wizytówką” swojej gazety, z którą, przynajmniej średnie, pokolenie czytelników kojarzy panią Krystynę jak najściślej. Zamiłowana w swej pracy, podejmująca się każdej sprawy z wielkim zaangażowaniem, wykonująca codzienne obowiązki z jakąś wewnętrzną radością. Taka też jest na co dzień - pogodna i pełna optymizmu.

Do „Czerwonego Sztandaru” przyszła jako młodziutka dziewczyna, zaraz po szkole, w roku 1958. Aż trudno uwierzyć, gdy mówi, że w grudniu roku bieżącego będzie już 45 lat, jak pracuje w redakcji tej samej, jedynej gazety. Po ośmiu miesiącach stażowania w dziale listów (a propos stażowało tam większość dziennikarzy, podejmujących pracę w redakcji), została skierowana do działu szkół i młodzieży, kierowniczką którego była świetna dziennikarka Eliszewa Kancedikiené. Pani Krystyna uważa, że z tą „przeprowadzką” do działu szkół powiodło jej się podwójnie: kierowniczka była prawdziwym mistrzem dziennikarki i wiele można było od niej się nauczyć, po wtóre - temat działu był bliski jej sercu.

- Wyniosłam atmosferę szacunku do szkoły i zawodu nauczyciela z domu rodzinnego, do czego się przyczynił mój ojciec. Do naszego domu przychodzili nauczyciele z piątej szkoły, gdzie on pracował, a ja się uczyłam. Dlatego z ogromną chęcią podjęłam się tematu szkolnictwa.

Od 1982 roku do dziś pani Krystyna pełni obowiązki zastępcy redaktora naczelnego, obecnie już szóstego z kolei, począwszy od Romanowicza. Uważa, że właśnie ten naczelny nadał gazecie wysoką rangę, a pracę redakcji podniósł na wysoki poziom. Uświadomił dziennikarzy, że ich zawód jest bardzo ważny, że gazeta potrafi wiele pożytecznego zrobić: dla swych czytelników, dla Polaków.

Pani Krystyna niezmiennie, do dziś odpowiada w redakcji za szkolnictwo polskie. Właściwie pracuje obecnie w tym temacie sama, ponieważ brakuje dziennikarzy: 6 osób etatowych - to dla dziennika stanowczo za mało - uważa.

Obrany zawód i lata pracy w gazecie uważa za łut szczęścia, dany jej przez los.

- Przyszłam do redakcji nie znając wcale życia i co to są poważne obowiązki. Praca dziennikarska dała mi możliwość poznawania życia i ludzi. A w ciągu tych lat poznałam ich mnóstwo. Wiele odczułam satysfakcji i przeżyłam chwil szczęśliwych, kiedy udawało mi się obronić jakieś racje. Chociażby z najświeższych przykładów: starosielska szkoła. Przecież to była cała akcja, którą prowadziłam razem z posłem Mincewiczem i z której wyszliśmy zwycięsko: szkoła została obroniona.

Nie mniejszą satysfakcję miałam, kiedy mnie zespół obronił. Było to w czasach ubiegłego ustroju, gdy na ślub w kościele, chrzest dzieci patrzono inaczej. Właśnie oskarżono mnie o pewne rzeczy, na które wówczas nie mogłam sobie pozwolić. Zespół stanął wówczas w mojej obronie wobec kierownictwa partyjnego. Koledzy mnie rozumieli, ponieważ sami byli w podobnej sytuacji: często musieli ukrywać swe uczucia katolickie, po kryjomu nieść dzieci do chrztu.

Kiedy zapytałam panią Krystynę, jaki „Kurier” chciałaby widzieć w przyszłości, odpowiedziała bez namysłu, jakby z tym pytaniem miała się zmierzać codziennie:

- Marzę, by gazeta była żywa, to znaczy: żeby z numeru na numer zamieszczała materiały aktualne. By miała żywy odbiór, czyli jak najwięcej aktywnych czytelników, którzy nie tylko ją czytają, ale też piszą do niej, zwracają się w jakiejś potrzebie, dyskutują z nami, dziennikarzami, reagują na nasze błędy, jak też na przykre czy dobre sprawy wokół. Widzę w przyszłości moją gazetę kolorową, większą objętościowo. A więc robioną przez liczniejsze, silne grono dziennikarzy. Ponieważ tak, jak jest obecnie, to my pracujemy „na czarno”: każda z zatrudnionych tu osób przygotowuje całe strony do numeru. Nie ma nawet mowy o tym, by nad poważniejszym tematem popracować 2 - 3 dni. Pracujemy jak w jakimś warsztacie: wciąż do numeru i byle zdążyć... A mogłoby być inaczej. Między innymi, młodzież do nas się garnie i to osoby, które potrafią trzymać pióro: studenci, harcerze. Cieszy to, bowiem jest jakaś dalsza perspektywa gazety.

Zygmunt Żdanowicz,

sekretarz redakcji

Nazwisko Zygmunta Żdanowicza jest znane czytelnikom prasy polskiej na Wileńszczyźnie. Należy do tych, kto sił swych próbował bodajże w największej liczbie tytułów. I praktycznie zawsze było tak, że Zygmunta proszono o objęcie stanowiska redaktora, kiedy wydanie znajdowało się w podbramkowej sytuacji. Tak było z gazetą „Przyjaźń” w latach 80., następnie był powołany na stanowisko naczelnego „Naszej Gazety” (wcale nieprzypadkowo – od początków odrodzenia aktywnie włączył się do pracy w ZPL – mówiąc ściślej, do jego tworzenia – był wielce aktywnym, wieloletnim prezesem Wileńskiego Rejonowego Oddziału Związku). „Szeregowym” dziennikarzem był w „Słowie Wileńskim” i dzięki temu mógł się oddać pracy twórczej. Los chciał, że po upadku „Słowa” zaproszono go znów na stanowisko naczelnego - tym razem do trwającego w kryzysie „Kuriera Wileńskiego”.

Był listopad 1998 roku i Zygmunt wraz z prezesem spółki Zygmuntem Klonowskim dwoili się i troili, by odbudować zaufanie do gazety, zarówno wśród czytelników jak i wszystkich tych, kto swoimi decyzjami, wsparciem finansowym mógł przyczynić się do wzlotu bądź upadku jedynego dziennika polskiego na Litwie. Polonista i historyk z wykształcenia i zamiłowania, legitymujący się 10-letnim stażem pedagogicznym oraz regionalnego działacza, miał swoją wizję kontaktów z czytelnikami. Starał się przestrzegać zasady, że ludzi nie można pouczać, lecz rzetelnie i obiektywnie informować. Widocznie ta pozycja redaktora odpowiadała czytelnikom – powoli liczba prenumeratorów i okazyjnych czytelników się zwiększała. Zygmunt z autentycznym bólem jeszcze dziś wspomina czasy, kiedy redakcja nie otrzymywała ani jednego listu, dzwonka... Odchodzili dziennikarze... Jednak dzięki pracy tych, kto chciał tworzyć kierowany przez niego zespół, sytuacja się powoli zmieniała.

Jako sekretarz redakcji w ciągu tygodnia czuwa nad doborem materiałów na łamy. Jest to dość morderczy maraton, zważywszy, że żaden tekst nie może ujść uwadze sekretarza. W nagrodę za tak ostre pogotowie, ma prawo decydować, co w kolejnym dniu czytelnicy ujrzą na łamach. Niekiedy o tę swoją wizję musi się spierać z kolegami i zwierzchnictwem, ale zawsze stara się uargumentować swoje zdanie. Jest z przekonania demokratą i stara się o tym pamiętać na co dzień.

Helena Gładkowska,

dziennikarka

Urodzona reporterka o wyostrzonej reakcji na ważne wydarzenia, szybka i dokładna w pracy, hołdująca faktom. W codziennym obcowaniu koleżeńska i miła.

W roku jubileuszowym gazety mija 35 lat jej pracy dziennikarskiej. Że w swoim czasie została przyjęta życzliwie w redakcji na Mostowej, uważa za spełnienie szczytu swych marzeń. Bo któż z jej rówieśników - studentów polonistyki nie marzył o pracy w gazecie?

- Z mojego roku wytypowano do ówczesnego „Czerwonego Sztandaru” jedynie Marynę Łotocką - ponieważ pisała wiersze - mówi pani Helenka. - Ale przypadek sprawił, że przyjęto do dziennikarki dwie osoby i tą drugą ja byłam. Jest to moja jedyna w życiu praca i pragnęłabym, żeby była ostatnia... Stażowałam i zdobywałam arkana dziennikarki u mojego pierwszego kierownika Łazarza Greisa. To on zainicjował rubrykę „Wilno - miastem wysokiej kultury”, którą do dziś kontynuuję, a sprawy stolicy nie są mi obce. Co nie oznacza wcale, iż zasklepiłam się w jednym temacie. Bo informacja - to jest wszystko. Najbardziej jednak interesują mnie tematy „odkrywcze”: jeśli potrafię coś nowego, ciekawego wysupłać z życia płynącego obok i pierwsza podać to naszym czytelnikom. W mojej praktyce dziennikarskiej dotykałam różnych tematów. Byłam pierwszą autorką reportażu o naszym rodaku Kazimierzu Czernisie, który wykrył nową kometę. Albo - o dzieciach narodzonych w więzieniach, o pracy górników - z donieckiej kopalni i wiele, wiele innych. Do dziś jestem wierna pasji wyszukiwania tematów-rodzynków, tylko że obecnie jest w pracy mus, obowiązująca wierszówka. Stało się normą, że w ciągu 2 - 3 godzin robi się stronę do numeru. Nie pozostaje czasu na wyszlifowanie tekstu. Chociaż, od samego początku przyzwyczajona byłam przez nazwanego kierownika do szalonego tempa. A „działki tematyczne” w dzisiejszych warunkach są raczej umowne, bo często wypada „przerzucać się” z tematu na temat.

Pani Helenka mówi, że nie chce uchodzić za nieskromną, ale uważa, iż jest bardziej związana z dziennikiem niż inni koledzy. Przez to, że jej małżeństwo jest mieszane, ważna dla niej była i pozostaje możliwość posługiwania się językiem ojczystym w miejscu pracy, jego doskonalenia. „Dla mnie „Kurier” - to codzienny kontakt z językiem ojczystym” - mówi.

- Mówić dziennikarzowi - jakie to szczęście być dziennikarzem - po prostu śmieszne: tak to jest oczywiste. Ale fakt, że pewnego dnia można nie mieć gdzie zamieszczać własnych artykułów - to więcej niż smutne. Odczułam bardzo boleśnie ten moment, gdy przy kolejnym redaktorze naczelnym, Malewskim, pewnego dnia gazeta miała się nie ukazać: drukarnia za długi zawiesiła wydanie kolejnego numeru. Na szczęście, do akcji wkroczyli moi koledzy i dzięki ich zdecydowanej postawie, przede wszystkim Krystyny Adamowicz, to się nie stało: nazajutrz świeży numer gazety ujrzał światło dzienne... - mówi Helena Gładkowska.

O tym, co dała jej praca dziennikarska, może mówić godzinami. Bo jakiż inny zawód świata - stwierdza pytaniem - pozwala na zwiedzanie, poznawanie nieprzeciętnych, interesujących ludzi, na wzbogacanie własnej wiedzy? - Młodzi adepci tego zawodu - zaznacza nie bez nutki żalu - nie wykazują już takiego przywiązania do dziennikarki, do miejsca swej pracy. Traktują ją jak każdą inną. A tak przecież nie jest. Bo to nie jest tylko zawód i tylko praca - to ogromna pasja. Jeśli trafiłeś pod jej wpływ, nie można się od niej wyzwolić... I - nie daj Boże się wyzwalać... Bo od tylu wrażeń i przeżyć nie da się tak zwyczajnie uwolnić, porzucić je bez żalu i śladu... Gazeta potrzebna jest w równej mierze dla czytelnika, jak również dla tych, co ją robią, bo czują wewnętrzną potrzebę podzielenia się własnymi wrażeniami i przemyśleniami, zdobytymi wiadomościami.

Jadwiga Podmostko,

dziennikarka

W redakcji dziennika legitymuje się jako osoba łatwo nawiązująca kontakt z czytelnikiem, komunikatywna i wrażliwa na cudzą biedę. Jedna z niewielu dziennikarzy, którzy przyszli do zawodu nie „przypadkowo”, kierowani odruchem serca, powołaniem czy Bóg wie czym jeszcze, a konkretnie po studiach dziennikarskich.

Pani Jadwiga pamięta doskonale datę przekroczenia progu redakcji na Mostowej: 15 kwietnia 1965 roku. Była wówczas studentką zaocznych studiów dziennikarskich w Mińsku. Skierowano ją do działu przemysłu, w którym był wakat i którym kierował Salomon Medajski.

- Stażowanie u pana Salomona było dla mnie nadzwyczaj korzystne - mówi dzisiaj. - Nauczyłam się wgryzać w główny sens tematów, musiałam wiedzieć, o czym, po co i dlaczego piszę. W ciągu 7 lat pracowałam w dziale listów. Obowiązywała tam zasada (uważam, że musiałaby być święcie przestrzegana do dziś): każdy list i sygnał należało sprawdzić i w wyłuszczonej sprawie interweniować. Dział listów, który codziennie dostarczał krocie sygnałów, próśb i zażaleń od naszych czytelników, był wspaniałą szkołą wrażliwości dla młodego dziennikarza.

W ciągu tych bez mała czterdziestu lat pracy były wydarzenia i chwile, których nie da się nigdy zapomnieć. Na przykład, pierwszy wyjazd służbowy. Do Niemiec! W tamtych czasach! Chociaż pracowała w redakcji zaledwie rok, dzięki panu Medajskiemu została włączona do grupy dziennikarzy litewskich, udających się z wizytą do kolegów po piórze z gazety niemieckiej. Chociaż później było wiele wyjazdów służbowych, nie mniej atrakcyjnych, tamten pamięta ze szczegółami.

- Ważnym dla mnie wydarzeniem było podjęcie się zadania utworzenia nowego działu, którego zostałam kierowniczką. Umownie się nazywał działem budownictwa radzieckiego, ale w istocie miał na celu naświetlanie życia samorządów terenowych, jak również innych tematów, dotychczas leżących w redakcji „odłogiem”: problemy rodziny, dzieci, kobiet, jak również praworządności. Razem z Helenką Ostrowską oraz śp. Władkiem Strumiło dobrze nam się pracowało, robiliśmy strony tematyczne, a nasza praca była zauważana i wyróżniana przez zespół i kierownictwo redakcji. Kolejne ważne wydarzenie w moim życiorysie zawodowym - włączenie mnie w roku 1983 do kolegium redakcyjnego. Obecnie te struktury nie są już modne, ale kiedyś kolegia odgrywały ważną rolę w życiu dziennika. Narady członków kolegium, decydowanie o całości gazety - to było zarówno fascynujące jak i odpowiedzialne.

Praca dziennikarza - to nie same przyjemności i przelewki. To również potrzeba wielkiej cierpliwości, zrozumienia innego człowieka, upór w dochodzeniu jego racji, trzymanie nerwów na pastronku. Wreszcie - trudy pisania: by nie obrazić uczuć osoby, która ci zaufała, nie zaszkodzić jej, znaleźć odpowiednie słowa i formę, by wyłożyć kawę na ławę. A jeśli się to udało, to wszelkie trudy zostaną nagrodzone satysfakcją z domieszką dumy, której nie da się zmierzyć żadnymi znanymi miarkami: pomogło się rolnikowi otrzymać działkę dla wypasu krowy, matce załatwiło miejsce dla dziecka w przedszkolu (a tak, podobne sprawy były aktualne za poprzedniej władzy), samotnej staruszce załatwiło się zasiłek... Zdarza się, że po latach, gdy pamięć zaciera rysy ludzi i ich sprawy, oni sami o nich przypominają z wdzięcznością. Nie każdy zawód owocuje po latach jak dziennikarstwo - mówi pani Jadwiga.

Przyszedł jednak - kontynuuje pani Jadwiga - trudny dla gazety 95 rok. Część kolegów została zredukowana. Ja wyszłam - na stanowisko redaktora naczelnego rejonowej gazety „Przyjaźń”, w której pracowałam 5 lat. Nigdy jednak nie zerwałam kontaktu z „Kurierem” - nie tak łatwo zerwać wszystkie nici łączące z miejscem pracy w ciągu 30 lat. Przed dwoma laty wróciłam i... jakbym nigdy donikąd nie wychodziła...

Julitta Tryk,

dziennikarka

Zakochana w swoim zawodzie - podobnie jak inni koledzy po piórze z jej pokolenia. Odważna w podejmowaniu tematów i obronie racji czytelników. Pogodnym, przyjaznym do ludzi usposobieniem zyskuje sobie ich przychylność i zaufanie.

Pracuje w dzienniku lat równo 30. Jej przygoda z gazetą rozpoczęła się, kiedy była jeszcze uczennicą szkoły średniej: zamieszczono na stronie młodzieżowej jej artykulik. Później, studiując już i pracując jako nauczycielka, uczęszczała do Klubu Młodego Dziennikarza, który prowadziły panie Kancedikiené i Adamowicz, uchylające młodym adeptom pióra tajemnic dziennikarki. Pisywała na tematy młodzieżowe oraz pedagogiczne. A później o jej losie dziennikarskim zadecydował przypadek. Przyniosła akurat jakiś artykulik do działu szkół i młodzieży, a tu pytają: czy nie mogłaby czasowo popracować, bo akurat pani Brzozowska wyszła na urlop macierzyński.

- Romanowicz przyjął mnie na tzw. okres próbny - wspomina pani Jola. - Szewa Kancedikiené, jako kierowniczka działu, już od pierwszych dni wzięła mnie w obroty bardzo mocno, tak, że nieraz sobie popłakałam. Widząc moje łzy pani Szewa mówiła: lepiej płacz teraz, żebyś tylko potem nie płakała. Ciężko pracowałam, bo wszystko było dla mnie nowe, nieznane. Co innego luźna współpraca z gazetą: pisze się o tym, co leży na sercu. W nowej dla mnie sytuacji początki były okropne: na niczym się nie znam, a tu wymagają, bym się podjęła jakiegoś tematu. Wydawało mi się, że zabieram się do pewnych rzeczy „po omacku”. Tak harowałam cały swój urlop nauczycielski, aż powiedziano mi, że zostaję przyjęta, bo akurat jest wolny etat! (A etaty przydzielał wówczas KC). Ale ja wiem swoje: to dzięki temu, że pani Łucja została matką, ja zostałam dziennikarką.

Najdłużej pracowała w dziale listów, następnie - w dziale przemysłu. W dziale szkół i młodzieży - zaledwie rok. Prowadziła przez pewien czas - zaraz po Jerzym Surwile - Macieja z Bijakiem za Pasem. Obecnie naświetla wiele tematów. Najbliżej jej serca leży - jak mówi - temat religii. Najmniej lubi - temat gospodarki i ekonomiki, ale „wybrzydzać” nie wypada, kiedy sytuacja wymaga, podejmuje się każdego tematu. W dniu, gdy odwiedziliśmy „Kurier”, pani Jola przygotowała do numeru weekendowego reportaż z kościoła św. Kazimierza, gdzie oddano do użytku odrestaurowane, najlepsze na Litwie organy. Obecnie co niedziela będą w tej świątyni odbywać się koncerty organowej muzyki sakralnej.

Zapytana, co w dziennikarstwie daje jej największą satysfakcję, pani Julitta powiedziała:

- Najwięcej radości sprawiała mi praca w dziale listów. Jak wiadomo, do działu tego zwracało się najwięcej ludzi z różnymi kłopotami i zmartwieniami. Jedna taka sprawa utkwiła mi szczególnie w pamięci. Weszła kiedyś zapłakana kobieta, która, jak się okazało, została niesłusznie przesunięta w kolejce mieszkaniowej. Należne jej mieszkanie tymczasem przydzielono rzekomemu weteranowi wojny. Cała sprawa trwała 1,5 roku. Włączył się do niej nieżyjący już dziennikarz Władek Strumiło. Wreszcie, po wielu interwencjach, m. in. w Radzie Ministrów i Związkach Zawodowych, sprawiedliwości stało się zadość: kobieta ta (matka wielodzietna, mająca męża pijaka) mieszkanie otrzymała, a osoba, która tak sprawę zagmatwała, została pociągnięta do odpowiedzialności karnej. Wówczas ta matka, czując dług wdzięczności wobec gazety, przyniosła do redakcji duży tort. Kiedy zaprotestowaliśmy, rozpłakała się. Tort więc został zjedzony, a ta kobieta dotychczas mnie odwiedza parę razy do roku...

- Dziennikarz to piękny zawód – mówi pani Julitta - ale i trudny, podobnie jak zawód lekarza, nauczyciela. Daje wiele radości, ale i wymaga poświęcenia, zdarza się, że i łzy czasem wyciska. Bywały chwile, że przeklinałam serdecznie ten dzień, gdy przekroczyłam próg redakcji. Nazajutrz jednak budziłam się znów gotowa - nie biec, a na skrzydłach frunąć do pracy...

Teresa Markiewicz,

sekretarka

Związała się z gazetą 21 lat temu i tyle też lat jej oddała, nie licząc 2-letniej przerwy, gdy to po urlopie macierzyńskim nie znalazło się dla niej w redakcji miejsca, więc pracowała jako redaktor techniczny w rosyjskim dzienniku „Echo Litwy”. Gdy jednak ówczesny sekretarz odpowiedzialny „Kuriera” Mieczysław Radziwiłłowicz zaproponował jej powrót, nie wahała się ani przez chwilę. Wróciła już jako operator komputerowy.

A zaczynała od pracy na linotypie (to taki typ maszyny drukarskiej, służącej do składania tekstów i odlewania całych wierszy w metalu). To był dość męski zawód – ogromne maszyny, huk, rozgrzany metal... „Na początku byłam przerażona atmosferą panującą na hali, dużo czarnej farby, to było gorzej niż u mojego śp. ojca w kuźni, a jestem córką kowala...” – wspomina. Ale na linotypie opanowała klawiaturę, która to umiejętność pomogła jej później opanować komputer. Z wdzięcznością wspomina panią Reginę Butkiewicz, która była jej nauczycielką, opiekunką, koleżanką... Linotypista to dziwny zawód: w hali podobnej do fabrycznej, praca na ogromnej maszynie nie ograniczała się jednak do pisania, była też czytaniem, była poznawcza. „Zawsze się chlubiłam, że mam pracę, która mi pozwala przez osiem godzin dziennie czytać prasę, być na bieżąco wszystkich wydarzeń” – wspomina. W dzienniku opanowała trzy zawody: linotypisty, operatora komputerowego, sekretarki. Niby ciągle coś innego, ale zawsze w ulubionym „Kurierze”.

- Jestem zdania, że gdyby nie dziennik, wielu Polaków nie umiałoby pisać ani czytać w języku ojczystym - mówi. Obserwuje jak to jest w jej rodzinnej wsi, w której istniały zarówno polska jak i rosyjska szkoły początkowe.

- Tam, gdzie w domu gościł „Czerwony Sztandar”, dzieci posyłano do polskiej szkoły i do dziś dnia te rodziny są polskie. Podobnie jest z „Kurierem”, on też ma wpływ na to, do jakiej szkoły oddać dziecko – zwierza się ze swoich obserwacji.

Kocha gazetę i cały pracujący tu zespół. Ze łzami w oczach wspomina, że ci ludzie kilka lat temu pomogli jej przetrwać bardzo dramatyczne chwile w życiu, gdy naraz straciła bliskich. Marzy o tym, by dziennik istniał jak najdłużej. Zawsze.

Zbigniew Markowicz,

kierownik działu promocji dziennika

Pracuje w „Kurierze Wileńskim” o połowę krócej niż żyje gazeta. Łagodny, pogodny, kochający piękno w każdej postaci, obleczone w kobiece kształty - również, a może szczególnie, o czym świadczy jego zaangażowanie do organizacji dorocznych konkursów „Dziewczyna „Kuriera Wileńskiego”...

Rozpoczynał tu jako redaktor techniczny, następnie był korespondentem sekretariatu (twierdzi, że było takie stanowisko). Pełnił obowiązki zastępcy sekretarza odpowiedzialnego, a nawet zastępcy naczelnego. Obecnie, już od kilku lat - jakby wreszcie znalazł własne powołanie - jest kierownikiem działu promocji gazety. Do jego bezpośrednich obowiązków należy organizowanie spotkań z czytelnikami w terenie, w pewnym stopniu kolportaż, doniesienie gazety do czytelnika, jej propagowanie. Konkursy również - „Dziewczyna Kuriera”, „Twoje dziecko w obiektywie” i inne - spoczywają przede wszystkim na szerokich barkach pana Zbyszka. Jednak te wymienione – największe - wymagają najwięcej siły i czasu, ale i przynoszą dużo zadowolenia. „W tym roku - mówi nie bez dumy pan Zbyszek - nasza Bożena Niewierkiewicz (pierwsze miejsce w konkursie „Dziewczyny”) jedzie do Polski na konkurs „Miss Polonia-2003”.

Że pan Markowicz ma żyłkę do organizowania różnorodnych imprez - to nie jest przypadek. Przed podjęciem pracy w redakcji, kierował Domem Kultury w Podbrodziu, ale - jak mówi - miał wypadek i musiał lubianą pracę działacza od kultury zostawić, na rzecz „bardziej spokojnej”, jak mu zarekomendował kolega, w redakcji. Szczerze wyznaje, że początkowo nowym miejscem pracy był nieco rozczarowany. Dopiero, gdy powierzono mu promocję gazety, „znów czuje się tak, jakby do kultury powrócił”.

- Zorganizowałem pierwsze spotkanie z czytelnikami w terenie i dowiodłem, że takie kontakty gazeta-czytelnik są niezbędne obu stronom - mówi pan Zbyszek. - Potem takich imprez było wiele i nadal z tej formy przybliżania gazety do odbiorcy nie rezygnujemy. Organizuję poza tym inne imprezy i święta.

Mówiąc o wizji dziennika w przyszłości, pan Zbyszek marzy:

- Gazeta ma być porządna technicznie, zgrabnie zmakietowana, kolorowa. Gazeta nie może się składać z tekstów agencyjnych, przedruków. Gdy będzie pisała o ludziach i ich sprawach - będzie miała odbiorców. Musimy na tego odbiorcę zasłużyć i już zmierzamy w tym kierunku. Trzeba, by gazeta miała własną twarz. Takie życzenia mają również nasi czytelnicy. Starsi wspominają, że kiedyś gazeta była ich doradcą i obrońcą. Obecnie również powinna być tym przyjacielem, do którego mogą się zwrócić.

Stanisław Aleksandrowicz,

tłumacz

Jest jednym z symboli gazety. Z „Czerwonym Sztandarem” związany od stycznia 1960 roku. Oficjalnie został zatrudniony, pamięta to dokładnie, 1 lipca 1961 roku, czyli w dniu ósmych urodzin dziennika. Skromny, miły, dyskretny, inteligentny. Należy do ludzi, którzy nie rzucają się w oczy, lecz ich obecność wzbogaca, a ewentualne odejście zubaża każdy zespół. Pan Stanisław jest jednym z niewielu żywych świadków historii dziennika prawie od chwili jego powstania, „przetrwał” 6 redaktorów naczelnych, obecnie pracuje pod kierownictwem siódmego. Całe jego życie związane jest z prasą, z tego aż 43 lata z obecnym „Kurierem Wileńskim”.

- A zaczynałem w takim zabawnym dziś tytule „Iskry leninowskie”, który zresztą nie miał nic wspólnego z „Kurierem” – wspomina z uśmiechem. W okresie jego pracy w dzienniku zmieniło się nie tylko wielu redaktorów naczelnych, lecz też wielu przywódców państwa, zmienił się też ustrój. Należy do tych, którzy jeszcze pamiętają, jak sam to żartobliwie określa, „kucie przemówień Chruszczowa i Breżniewa”, czyli tłumaczenie ich do numeru, na bieżąco. Takie „kucie” trwało czasem do późnej nocy. Tłumacze tych przemówień tak dobrze mieli opanowaną retorykę generalnych sekretarzy, że sami właściwie mogliby pisać im przemówienia... W ostatnim dziesięcioleciu pan Stanisław opanował terminologię demokratyczno-euroatlantycką. Zmieniają się ustroje, prezydenci, redaktorzy, tytuły gazet, a pan Stanisław niezmiennie, dzień w dzień, śpieszy do pracy w „Kurierze”...

Walentyna Mażul,

operator komputerowy

W „Czerwonym Sztandarze” od 1974 roku, czyli niebawem może świętować 30-lecie swojej tu pracy, chociaż wygląda jakby miała tych lat niewiele więcej. Wala, tak mówią i zawsze mówili do niej koledzy z redakcji, jest bohaterką romantycznej historii, takiego służbowego romansu z happy endem... Ale po kolei.

Zaczynała jako maszynistka, teraz jest operatorem komputerowym. Ach, te rozklekotane maszyny do pisania w „Czerwonym Sztandarze”, o opornych, zgubnych dla manicure klawiszach. Ach, te hałaśliwe kolubryny... Jednakże hałas ten nie przeszkadzał widocznie Henrykowi Mażulowi, dziennikarzowi i poecie, podczas dyktowania tekstów, wplatać czułe słówka... dla Walentyny. Nie wiem, jak tam dokładnie było, wiem tylko, że w swoim czasie cała redakcja z zapartym tchem obserwowała, jak to nić sympatii między Walą i Heńkiem przerasta w trwałą więź uwieńczoną ślubem. Byli jednym z wielu małżeństw redakcyjnych, których narzeczeństwo upłynęło w dzienniku. A ich dzieci – Beatka i Justyna – są tak jakby redakcyjnymi dziećmi. To jest taki nierozerwalny splot życia prywatnego z zawodowym...

Będąc przy temacie maszynistek z „Czerwonego Sztandaru”, chciałabym podzielić się własnymi na ich temat obserwacjami. Wszystkie, z Walentyną włącznie, po jakimś czasie stawały się najlepszymi znawcami polskiej gramatyki. W odróżnieniu od niektórych dziennikarzy, którzy, jak to twórcze dusze, w pogoni za treścią czasem zaniedbywali formę, czyli nie unikali błędów, maszynistki, nawet obudzone z najgłębszego snu, wiedziały jak się co pisze... Takie „skrzywienie zawodowe”. Wiem też, że dyskretnie, podczas przepisywania dziennikarskich rękopisów, korygowały te błędy. Dziś dziennikarze sami wklepują swoje teksty do komputerów... a czasem szkoda.

Bronisława Michajłowska,

korektorka

Przyszła do gazety w najmniej odpowiednim czasie: po krwawych wydarzeniach styczniowych, kiedy to gazeta – wypędzona z Domu Prasy - znalazła przytułek w drukarni przy ulicy Strazdelio. Pani Bronisława przez wiele lat pracowała w szkołach rejonu wileńskiego - uczyła dzieci polskiego. Sytuacja rodzinna zmusiła ją jednak szukać dodatkowej pracy o odpowiednim harmonogramie i tak trafiła do „Kuriera Wileńskiego”.

Dziś pierwsze miesiące pracy wspomina różnie: nie było łatwo, zanim wdrożyła się do pracy, ale nowe koleżanki życzliwie pomagały. Gazetę czytało kilka korektorów, tzw. świeża głowa, dyżurny redaktor... Teraz praktycznie zostaje z gotowymi stronami sam na sam. Gazetę od deski do deski czyta oprócz niej tylko sekretarz redakcji. Tę ogromną odpowiedzialność odczuwa stale i dzieli z drugą korektorką Edytą Szałkowską, która w gazecie jest od dwóch lat.

Praca korektora wymaga nie tylko doskonałej znajomości języka, ale też szybkiego kojarzenia faktów, oblatania w terminach, nazwach, skrótach, pamięci do nazwisk. Kiedy z panią Bronisławą próbujemy porównać pracę korektora sprzed 10 lat do współczesnej, musimy przyznać, że komputer zmienił ją nie do poznania: już nie ma dziesiątków stron upstrzonych umownymi znaczkami i obawy przed przeoczeniem kolejnych „poprawek”. Dziś jeden przycisk komputera pozwala wywołać na ekran dowolny tekst w ciągu paru minut i dokonać potrzebnych zmian. Najtrudniejszy dzień w gazecie - czwartek, kiedy jest szykowane wydanie tzw. magazynowe, a korektor ma do czytania (bagatela!) 16 stron. Nic więc dziwnego, że czasem jakaś literówka umknie uwadze... Zdarzają się i bardziej rażące „byki”. Cóż, nawet tak czujne oko, jakie mają korektorzy, nie potrafi wszystkiego dostrzec.

Robert Mickiewicz,

dziennikarz

Praca w „Kurierze Wileńskim” była jego pierwszą pracą po studiach (ukończył wydział historii Uniwersytetu Grodzieńskiego), a działo się to 10 lat temu.

- Zawsze byłem ciekaw dziennikarstwa – wyznaje – ale to, z czym się zetknąłem w „Kurierze”, było dalekie od moich wyobrażeń.

Przez pięć lat pracował w dziale zagranicznym, redagując wiadomości ze świata na podstawie doniesień agencyjnych. Z reporterką nie miało to wiele wspólnego. Zetknął się z nią dopiero, gdy „rzucono go” na korespondenta z rejonu wileńskiego i trockiego, wówczas nie było możliwości przebierania w tematach, musiał być ekspertem od wszystkiego. Na początku 1998 roku otrzymał propozycję objęcia stanowiska sekretarza odpowiedzialnego „Naszej Gazety”. Przyjął ją, by po pięciu latach, jak sam żartuje, „po prezydenckiej kadencji”, powrócić do „Kuriera”, gdzie powierzono mu dział pt. społeczeństwo.

- Jest to dział o nieograniczonej tematyce, czyli jestem tu praktycznie... od wszystkiego – mówi.

Czytelnicy „Kuriera Wileńskiego” pewnie się zgodzą, że Robert, historyk z wykształcenia, po tylu latach terminowania w tym zawodzie, jest bardzo dobrym dziennikarzem. Wiarygodnym, fachowym, dociekliwym, solidnym, zdolnym „okiełznać” każdy temat. Gdy mu to mówię, żartuje, że „w ciągu dziesięciu lat nawet niedźwiedzia można nauczyć tańczyć”...

- Będąc sekretarzem prawie nie pisałem, czasem były jakieś komentarze, ale generalnie jest to praca bardziej techniczna niż twórcza – przyznaje. Zapytany, co mu bardziej odpowiada, twierdzi, że to, czym się zajmuje obecnie, chociaż faktem jest, że podobnie jak koledzy, opanował kilka związanych z redagowaniem gazety fachów.

Lucja Stankevičiuté,

Walerian Butkiewicz,

specjaliści od łamania komputerowego

Lucja przyszła do „Kuriera Wileńskiego” prawie przed dziesięciu laty... na miesięczne zastępstwo. Przyjaciółka Jola Masian (później dziennikarka) poprosiła, by zastąpiła ją na miejscu sekretarki. Zgodziła się. Tak się złożyło, że Jola po jakimś czasie odeszła z „Kuriera”, Lucja pracuje tu do dziś. A ileż zawodów „po drodze” opanowała.

Żeby było zabawniej, Lucja jest z wykształcenia... geologiem. Ale jaka tam geologia na Litwie? W każdym bądź razie Jola po powrocie z urlopu została przeniesiona do działu komercyjnego „Kuriera”, więc Lusia, tak się do niej zwracają koledzy z redakcji, nadal pełniła funkcję sekretarki. Aż do chwili, gdy zaproponowano jej... stanowisko księgowej „Kuriera Wileńskiego”. Nie ukrywa, że lubi wyzwania i wszelkie zmiany, więc się zgodziła. Ukończyła kurs księgowości i przez kilka lat, aż do urodzenia synka, była w dzienniku główną księgową. Po urlopie macierzyńskim wróciła do gazety, ale już jako kierownik działu komercyjno-reklamowego. W tym czasie były problemy z makietowaniem stron reklamowych, więc sama zasiadała do komputera i „łamała” te strony. Tak opanowała kolejny fach – łamanie komputerowe. Gdy okazało się, że jest problem z łamaniem całej gazety, podjęła się tej funkcji i tak już na razie zostało. Nie wykluczone, że będąc niespokojnym duchem, pokusi się o opanowanie jeszcze jakiegoś zawodu. Ważne jest, że wszystko, czego się podejmowała, robiła i robi fachowo.

Kolega Lucji, Walerian, z zawodu jest filologiem, ale nigdy tego zawodu nie uprawiał. Do dziennika przyszedł przed pięciu laty, będąc jeszcze studentem, jako redaktor stron zawierających wiadomości ze świata. Redagując te strony nauczył się też łamania komputerowego, czyli podobnie jak koleżanka, w redakcji dziennika opanował nowy fach, który bardzo mu służy, gdyż przed trzema laty „przekwalifikował się” na łamacza całej gazety. Nie ukrywa, że z filologii dziś trudno jest się utrzymać, natomiast dobra znajomość komputera jest takim fachem, który nie pozwoli zginąć.

Marian Sipowicz,

zastępca sekretarza

Należy do grona najmłodszych – według stażu pracy – pracowników redakcji. Jest tu od roku 1999 i pełni obowiązki zastępcy sekretarzy redakcji. Sekretarzy jest dwoje, pan Marian - jeden, więc codziennie „walczy” o wypełnienie stron gazetowych materiałami i dba o odpowiednie ich ustawienie. I dopiero gdy wszystko, co Czytelnik nazajutrz ujrzy w gazecie, ma już „na błonie”, udaje się do drukarni i wtedy może myśleć o opuszczeniu redakcji. I chociaż w „Kurierze” jest dopiero od czterech lat, pracę gazeciarza bardzo lubi, bo to od niej zaczynał swoją karierę zawodową w roku 1983. Z zawodu inżynier-elektryk, w byłej największej drukarni przy ulicy Maironio pracował jako metrampaż: w metalu odlane wersy tekstu układał w metalowe strony. Szkodliwe warunki – praca z ołowiem, huk potężnych maszyn, trujące zapachy farb i smarów – nie da się tego porównać do czyściutkich i cichych współczesnych komputerów. Czasami i przy nich jednak pan Marian ponarzeka – nie są najnowszej generacji i zbyt wolno wykonują polecenia...

Makietowanie gazety zgłębiał pracując z Andrzejem Malkianisem, Waldemarem Chorościnem, Wandą Zajączkowską, która obecnie pełni obowiązki jednego z sekretarzy redakcji. Dzięki ich życzliwości i własnemu uporowi doszedł do określonej wprawy i już codzienne wypełnienie 12 błon gazety jest dla niego rutyną. Dopiero czwartkowe 24 zmuszają pana Mariana do maksymalnej koncentracji. Zresztą, lubi ten rytm pracy w gazecie i tę czwartkową dawkę adrenaliny też.

Weronika Wojsznis,

kolportaż-prenumerata

Żartuje, że do „Kuriera” trafiła „przez protekcję”. Faktem jest, że szukała pracy, a mieszka nieopodal redakcji, więc tak trochę po drodze jej było. Zaczęła od działu reklamy, jednego z najtrudniejszych. Wiadomo, jak dziś „łatwo” o reklamę, w dodatku do polskojęzycznego dziennika o niewysokim nakładzie. Tym niemniej Weronika, są to opinie jej redakcyjnych kolegów, bardzo dobrze sobie w tym dziale radziła. Jest bardzo komunikatywna, pogodna, zadbana, potrafi zjednywać sobie ludzi dosłownie z minuty na minutę... Cechy jak znalazł na takim stanowisku. Żal tylko, że Weronika jest jedna. Bo przydałyby się dwie – na dział reklamy i na dział prenumeraty i kolportażu. Teraz pracuje w tym drugim, nie mniej trudnym, bo trzeba sprzedać gazetę, która, jak każda zresztą, nie jest towarem wychwytywanym. Weronika musiała więc „opanować” kioski, pocztę, szkoły Wilna i Wileńszczyzny. Z dumą opowiada, że ostatnio „Kurierowi” udało się opanować również supermarkety sieci „Vilniaus prekyba” – „Minima”, „Media”, „Maxima” i „T Market”, wejście do których wcale prostą sztuką nie jest. Ale warto było, bo odtąd czytelnicy będą mogli nabyć dziennik przy okazji codziennych zakupów. To jeszcze jeden krok ku czytelnikowi, ku przetrwaniu.

Walery Madeksza,

drukarz

Należy do młodego pokolenia pracowników „Kuriera Wileńskiego”. Podjął tu pracę przed dwoma laty, jako specjalista dyplomowany od nowoczesnych maszyn drukarskich. Jest absolwentem Wileńskiego Uniwersytetu Technicznego im. Giedymina, wydziału poligrafii. Pracuje tu z kolegą Arturem Kozłowskim na zmiany. Zapytany, czy praca, jaką wykonuje, podoba mu się, wyraźnej odpowiedzi dać nie chciał. A może to ta drukarka tak bardzo huczała, że zagłuszyła słowa młodego specjalisty...

Zygmunt Klonowski

prezes instytucji użyteczności publicznej „Vilnijos žodis”

(Słowo Wileńszczyzny), wydawca „Kuriera Wileńskiego”

Inżynier-mechanik z wykształcenia, jeden z rodziny Klonowskich – właścicieli spółki „Klion” specjalizującej się w handlu oponami i serwisie samochodowym. Do biznesu wydawniczo-dziennikarskiego trafił przed pięcioma laty. Na wiosnę 1998 roku spółka „Kurier Wileński” miała nader ciężki okres w swym życiorysie. W ramach opanowania krytycznej sytuacji, jeden z członków spółki ze strony polskiej wprowadził do jej zarządu właśnie pana Zygmunta. Po kolejnych rotacjach w zarządzie, Zygmunt Klonowski został jego prezesem.

Sytuacja gazety na rynku prasowym była wprost katastroficzna. Należało od nowa szukać dla siebie niszy w gronie polskojęzycznej prasy. Nie jest tajemnicą, że najpoważniejsze wsparcie finansowe gazeta otrzymywała i dziś otrzymuje z Polski. To właśnie tam, w Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie”, w grudniu 1998 roku na czele z nowym kierownictwem gazeta próbowała odbudować zaufanie do swych możliwości. I to się udało. Inną ważną sprawą była spłata długów sięgających nieomal pół miliona litów. Wszystko to wymagało od kierownictwa spółki poczynienia wprost drakońskich cięć w zespole – zredukowano liczbę pracowników do 25 osób. Oszczędzano na każdym kroku: pożegnano się z kosztownymi pomieszczeniami w Domu Prasy, przenosząc redakcję do siedziby firmy „Klion”; zreorganizowano pracę redakcji. Wszystkie te zmiany – przyznaje prezes – nie przeszły bezboleśnie, osiągnięto jednak cel najważniejszy: gazeta zajęła godne miejsce na rynku prasy polskiej, odbudowała kontakt z czytelnikami, spłaciła długi...

W skład zarządu instytucji użyteczności publicznej „Vilnijos žodis” dziś wchodzą: redaktor naczelny gazety Aleksander Borowik, jego zastępca Krystyna Adamowicz, dyrektor spółki Roman Baranowski oraz przedstawiciel firmy „Klion” Grzegorz Klonowski. W ubiegłym roku gazeta samodzielnie zarobiła 50 proc. środków potrzebnych na jej wydawanie. Pozostałe pieniądze wygospodarowała Polska oraz firma „Klion”. Wielkim krokiem na drodze do finansowej niezależności gazety było uruchomienie – przed dwoma laty – drukarni.

W najbliższej przyszłości i perspektywie Zygmunt Klonowski życzy sobie oraz wszystkim pracownikom redakcji rytmicznej pracy, aktualnych informacji na każdy temat, reakcji na publikacje nie tylko ze strony czytelników, ale też decydentów. Marzy się również prezesowi unowocześnienie szaty graficznej gazety...

Dziś wejście do biznesu gazetowego z „czterech kółek” Zygmunt Klonowski nie uważa za całkiem szalony pomysł i na przyszłość dziennika patrzy z umiarkowanym, ale optymizmem.

Lucyna Dowdo,

Janina Lisiewicz,

Helena Ostrowska

Wstecz