„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

Ilcewiczowie, Michałowscy - szlachta zaściankowa

Minął ponad rok od sfinalizowania konkursu nt. „Los wilnianina w XX wieku”, ogłoszonego przez redakcję naszego pisma, który zaowocował wydaniem książki o tym samym tytule. Nie łudziliśmy się, że temat zostanie wyczerpany w ramach tego konkursu. Dlatego pozostawiliśmy Czytelnikom możliwość zabrania głosu na łamach „M.W.” poza konkursem, jeśli z tej okazji swego czasu nie skorzystali.

Nadal do redakcji zgłaszają się osoby, które proszą o przygotowanie do druku ich wspomnień. Pragną w ten sposób upamiętnić swoich najbliższych, wyrazić należny im szacunek. Uważają, jak pani Danuta Szyłobryt z domu Ilcewiczówna, której wspomnienia zamieszczamy niżej, że na przykładzie życia ojców i dziadków jest czego się pouczyć.

Tamten świat - taki inny od obecnego - razem z nami odchodzi na zawsze - mówi pani Danuta. Niestety, wspomnienia są zaledwie okruchami tego, co się przeżyło i co by się chciało zachować w pamięci potomnych. To, o czym pisze i chce, by inni przeczytali, potrzebne jest również dla niej samej. Jest wyrazem tęsknoty do tego, co nigdy nie wróci, do najbliższych, których się utraciło, nie zdążywszy spłacić im długu wdzięczności.

* * *

Przyszła na świat w roku 1936 w miejscowości Miżany parafii Podborze, należącej wówczas do gminy ejszyskiej. Rodzice - Wojciech Ilcewicz syn Atanazego i Natalia Michałowska córka Ignacego - nadali swej córce imię Maria Danuta.

Jako sześcioletnie dziecko zapamiętała rozmowę rodziców o tym, że przed wojną miała ukazać się książka o ich rodzinnych stronach, w której, między innymi, wspominało się o szlachcicu Ilcewiczu, czyli jej ojcu. W pamięci pani Danuty utkwiło, że rodzice, chociaż tej książki w ręku nie trzymali, ze strachem mówili o tym, że faktem tym mogą posłużyć się Sowieci, by ich rodzinę zapisać do „kułaków” i wywieźć na zsyłkę. Ojciec mamę próbował jeszcze pocieszać, że, być może, ta książka wcale się nie ukazała, a jeśli tak - to wątpliwe, czy zachowała się w wojennej zawierusze, może tylko gdzieś w Polsce...

Tak się stało, że dopiero w redakcji, w toku przygotowania niniejszego tekstu do druku, pani Danuta dowiedziała się nazwy i nazwiska autora tej książki, ujrzała ją na własne oczy. Jest to znany przed wojną przewodnik krajoznawczy Władysława Abramowicza „Strony Nowogródzkie”, wydany w 1938 r. nakładem Wydawnictwa Ziemi Lidzkiej. Składa się z poszczególnych szkiców krajoznawczych, napisanych żywym, barwnym językiem. W jednym z nich, zatytułowanym „Ejszyszki z okolicami”, czytamy m. in.:

„W okolicach Ejszyszek zamieszkuje od wieków szlachta zaściankowa, uchodząca za najbardziej konserwatywny element w powiecie lidzkim. Sposób klasyfikowania ludzi jest tu naprawdę specyficzny. Słyszałem, jak pewnego razu, widząc przejeżdżającą furmankę, spytał przybysz miejscowego obywatela:

- Co to za człowiek pojechał?

- To nie człowiek, to szlachcic Ilcewicz - sprostował zapytany.

Okazuje się, iż tu człowiekiem nazywają tylko prostaka, natomiast gospodarza zamożniejszego, właściciela folwarku zowią szlachcicem. Szlachta ejszyska zamieszkuje teren gmin: orańskiej, olkienickiej, ejszyskiej i raduńskiej. Słynie ona ze swej przysłowiowej gościnności, dobroduszności i buńczucznej ambicji. Z niebywałym pietyzmem strzeże swych tradycyj w zwyczajach i obyczajach. Ród swój wywodzi ona od jakiegoś rycerza Kruposa, który z Witoldem Wielkim brał udział w bitwie grunwaldzkiej i po szczęśliwym powrocie z pola bitwy stał się jej protoplastą”.

Gdyby rodzice pani Danuty dostali w swoim czasie do rąk ten przewodnik, zapewne nie mieliby takich obaw i lęków, które przeżywali i o których opowiada dziś ich córka. Tymczasem autor nie podał nawet imienia przy nazwisku, posłużył się nim jako przykładem do jednej ze swych dygresji, nie przeczuwając, że może to komuś w przyszłości spędzać sen z powiek. Natomiast wątpliwości, że w przewodniku chodziło o inną osobę, nie o jej ojca, pani Danuta nie dopuszcza: ojciec musiał o tym skądś wiedzieć, nigdy bowiem nie gadał na próżno.

- To dziwne - mówi pani Danuta - że książka do niego nie trafiła. Światły bowiem to był człowiek, lubił książki i sporo ich miał na własność. Za cara ukończył cztery klasy po rosyjsku, ale pięknie czytał i pisał również po polsku. Dbał o to, by jego dzieci też się uczyły.

Pani Danuta pamięta z dzieciństwa jesienno-zimowe lektury rodzinne: kiedy ojciec siadał z książką przy lampie, a dzieci wianuszkiem wokół niego. A już od Bożego Narodzenia do Trzech Króli rzeczą świętą były tzw. święte wieczory, kiedy nie można było ani majsterkować, ani pierza drzeć, ani szyć, ani żadnej innej roboty wykonywać. Wówczas ojciec na głos czytał, a matka z dziećmi słuchając przeżywały przygody bohaterów powieści. Takim sposobem pani Danuta jeszcze w dzieciństwie poznała „Trylogię” Sienkiewicza.

Oprócz książek Wojciech Ilcewicz kupował również polskie pisma i gazety, szczególnie dotyczące rolnictwa, pszczelarstwa. W jednej z gazet - pamięta pani Danuta - pisało się o „chrzcie” nowego modelu samolotu polskiego, zamieszczone było zdjęcie pięknej kobiety - „matki chrzestnej” tego samolotu - co wówczas przyciągnęło jej dziecięcą uwagę.

* * *

- Mój ojciec - mówi - był gospodarzem co się zowie. Posiadał na własność niezbędne maszyny rolnicze, młocarnię, arfę, maneż. Gospodarzył wprawdzie „tylko” na 20 hektarach ziemi, ale jego rodzice siedzieli na przeszło stu. Oprócz Wojciecha - jedynego syna, Ilcewiczowie mieli trzy córki.

Gniazdem rodowym Ilcewiczów były Trabuszki w parafii Podborze. Dziadkowie pani Danuty mieszkali jednak w Miżanach tejże parafii. Dziadek Atanazy zmarł wcześnie, a babcia Antonina - osoba jeszcze młoda i energiczna (sporo młodsza od dziadka, wyszła za mąż mając 16 lat), doskonale sobie radziła na tych hektarach. Do pracy na roli, w obejściu i w domu zawsze była pomoc - chłopcy i dziewczęta z biednych rodzin. Sama babcia - jak głosi legenda rodzinna - nie bardzo do pracy się nadawała, nawet do robótek ręcznych, tak wówczas wśród szlachcianek modnych. Po prostu nie zdążyła ani się dobrze nauczyć tych prac, ani je polubić - jak sama mawiała - bo i kiedy: jako dziecko prawie została za mąż wydana...

Panią jednak była całą gębą: z postawy i zachowania. Danusię, swoją wnuczkę, po swojemu kochała, ale dziewczynka trochę się jej bała. Babcia Antonina była władcza, nawet surowa wobec otoczenia i - jak dziś rozważa pani Danuta - nieco... próżna. Babcia lubiła ją brać na bryczkę i objeżdżać swe pola, gdzie pracowali najemni robotnicy. Kiedy zbliżały się do nich, kazała wnuczce wysiąść z bryczki: pokłony i pozdrowienia napotkanych osób miały być tylko dla niej. Nie przesadzał więc zbytnio autor przewodnika, dając charakterystykę ówczesnej szlachty zaściankowej...

Kiedy Wojciech, ojciec pani Danuty, był młodym chłopcem, zapałał chęcią zostania ułanem. Matce to się nie spodobało: jedyny syn powinien był sposobić się do kierowania gospodarstwem. Nie odmawiała go od powziętego zamiaru, tylko potajemnie znalazła sposób na zjednanie sobie jego zwierzchnika, gdy syn zaciągnął się jednak do szeregów „malowanych dzieci”. Dowódca tak długo trzymał chłopca w stajniach, przy czyszczeniu i doglądaniu koni, nie kwapiąc się go posyłać do dalszych nauk i ćwiczeń, że zniecierpliwiony niedoszły ułan zrezygnował ze swego marzenia - ku uciesze matki.

Kiedy się ożenił, otrzymał kawał ziemi i rozpoczął budowę własnego domu. Mimo że w rodzicielskim miejsca było więcej niż pod dostatkiem: domostwo Ilcewiczów było jednym z największych w całej okolicy. Widocznie młoda świekra wolała mieć synową nieco dalej od siebie. Ale nie za daleko, bo domy matki i syna znajdowały się obok.

Natalia Michałowska była jak najbardziej „odpowiednią partią” dla Ilcewicza: szlachcianka z folwarku w Mielichańcach parafii Nacza, leżących tuż przy granicy z Białorusią. Dziadkowie Michałowscy Ignacy i Amelia - opowiada pani Danuta - posiadali wprawdzie mniej niż Ilcewiczowie ziemi - 40 ha, ale gruntów pierwszorzędnych - urodzajnego czarnoziemu. Słynęli z nadzwyczajnej pracowitości, gospodarności, zdolności do wielu robót i rzemiosł. Z własnoręcznie wyrobionych owczych skór szyli kożuchy, ubijali ciepłe wojłoki, wyrabiali sukno na ubrania. Nawet gonty do krycia dachów robili na sprzedaż. I chociaż w rodzinie rosło pięcioro dzieci, dom był dostatni i bardzo wesoły.

Mała Danka lubiła tam bywać - czasami rodzice zostawiali ją razem ze starszym bratem u dziadków. Czuła się tam jak księżniczka, rozpieszczana, przeważnie przez dziadka Ignacego i służbę. Szczególnie darzyła sympatią Lonię - dziewczynę, która nauczyła ją, gdy nieco podrosła, robienia porządków w domu. Niby bagatela - porządkowanie, a jest to cała osobna nauka. Marian pracował przeważnie w obejściu. W czasie wojny zabrany został na roboty do Niemiec i tam zginął w kopalniach. Była jeszcze Wala i liczne jej rodzeństwo. Wcześnie osierocone - matka im zmarła na gruźlicę - przewinęły się przez gospodarstwo dziadków, a babcia Amelia te sieroty po kolei wyposażała i wydawała za mąż.

Dziadek Michałowski był znany jako oddany orędownik polskości i tę cechę potrafił zaszczepić swym dzieciom. W jego domu mówiło się o bohaterach narodowych, ludziach nieugiętego ducha, o Ludwiku Narbucie, marszałku Piłsudskim. Już później, w czasie wojny, gdy władza na tych terenach przechodziła z rąk do rąk, pani Danuta pamięta, że jej matka trzymała w domu za świętym obrazem portret marszałka Śmigłego-Rydza. Wciąż wierzyła w jego powrót i odzyskanie spokoju...

* * *

Jedni i drudzy dziadkowie byli głęboko religijni. Kościołem parafialnym dziadków Ilcewiczów i rodziców pani Danuty był kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Podborzu. Księdzem proboszczem był tu Eugeniusz Zasztowt, daleki krewny dziadków Ilcewiczów. Pani Danuta przechowuje w albumie rodzinnym starą pocztówkę, upamiętniającą fakt, że „Kościół Wniebowzięcia NMP w Podborzu powiatu lidzkiego, poświęcony dnia 21 października 1934 r. przez J. E. Księdza Arcybiskupa-Metropolitę Wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego. Zbudowany wspólną pracą i kosztem miejscowego proboszcza księdza Eugeniusza Zasztowta i parafian, według projektu inż.-arch. Jana Borowskiego z Wilna”.

W ramach redakcyjnych wędrówek po Wileńszczyźnie, przy okazji odwiedzin w Podborzu, pisaliśmy przed kilku laty w „M.W.”, iż jeszcze do dziś najstarsi jego mieszkańcy wspominają ks. Zasztowta jako człowieka dużej kultury, nieprzeciętnych zdolności, erudytę. Był dla swych parafian nie tylko czcigodnym duszpasterzem, lecz też nauczycielem. W latach 60. przeniesiony został do parafii w Ejszyszkach, gdzie spędził resztę życia i został pochowany obok świątyni.

Do kościoła w Podborzu często chodziło się na piechotę (przez łąki było niedaleko, jakieś parę kilometrów). Chyba że się chciało „z paradą” - to się jechało końmi. Po nabożeństwie spotykało się z księdzem, rozmawiało, zasięgało jego rady, jeśli była potrzeba. Emanowała dobroć od tego kapłana, więc dzieci do niego wprost lgnęły - mówi pani Danuta. To on doprowadził ją oraz jej rodzeństwo do wiary i Pierwszej Komunii Świętej.

* * *

Rodzinny dom pani Danuty, drugi od szosy, stanął w Miżanach w połowie lat 30. Na dzisiejszą miarę był zwykły, ale wówczas - otynkowany od wewnątrz, kryty blachą - zwracał na siebie uwagę. Najważniejsze, że był to dom, pod dachem którego panowały ład, zgoda, szacunek wzajemny rodziców. Żadnego alkoholu, żadnych awantur - kontynuuje opowieść pani Danuta. Kolejno przychodziły na świat dzieci: Henryk, Danuta, Anna, Ludwik, Irena. Chociaż pracy wszystkim wystarczało, żyło się dostatnio. Ojciec doskonale sobie radził. Pani Danuta przypomina, że w czasie okupacji niemieckiej jeździł od jednego gospodarstwa do drugiego, oceniając ich stan, niemiecki urzędnik. Ojca pochwalił za wzorowe gospodarzenie i nawet dał jako nagrodę 15 marek. Rodzice trzymali sporo bydła, trzody chlewnej, drobiu, więc również mięso było na stole nie tylko od święta. Nawet miód - na tamte czasy rarytas - bo ojciec trzymał 15 rodzin pszczelich. Pani Danuta mówi, że bez musu pomagała rodzicom w gospodarstwie, ponieważ lubiła wszystkie te prace.

A święta... Były po prostu bardzo oczekiwane i radosne. Na Gwiazdkę mama pięknie zdobiła choinkę. Tak ślicznych wycinanek z papieru, jak ona, nikt więcej ze znajomych nie robił. A jej przepyszne pieczenie, rolady mięsne na święta wielkanocne... Tato odpowiedzialny był za „święconkę” i spełniał ten, wzięty na siebie obowiązek, z jakimś szczególnym namaszczeniem. Był również organizatorem wszelkich zabaw i wesołości dla dzieci. Nieraz brał do rąk swą starą harmonię i grał. Ze słuchu. Każdą zasłyszaną melodię potrafił na tej harmonii odtworzyć.

Kiedy starsze dzieci - Heniek i Danusia podrosły na tyle, by rozpocząć naukę w szkole, był akurat czas wojny. Pierwsze więc nauki pobierali prywatnie. Uczyła ich Małgorzata Wojsiat, krewna ojca. Po wojnie wyjechała do Polski i wykładała na uniwersytecie w Szczecinie. Pani Danuta przypomina, że to ona pierwsza opowiedziała ojcu o tragedii w Pirciupiach. Na co ojciec odpowiedział: Niemcy wojnę przegrają...

Rodzinny dom pani Danuty stoi zresztą do dziś. Tylko wygląda nieco inaczej niż za czasów jej dzieciństwa i mieszkają w nim obcy ludzie. Tym niemniej jej córki wiedzą, gdzie się znajduje. Pokazała go również wnukom. I dzieci, i wnuki znają od matki i babci historię swej rodziny.

* * *

Wojna... Pamięć zatrzymała poszczególne epizody, zdarzenia, które dziś pani Danuta próbuje połączyć chronologicznie, zlepić w logiczną całość, pewne rzeczy sobie samej wytłumaczyć. Pamięta jak Niemcy chcieli im zabrać konia i babcia Antosia wysłała jej matkę, by uprosiła ich, zsyłając się na małe dzieci, tego nie robić. Matka szła jak na śmierć do tych obcych, wrogich ludzi, którzy na podwórzu usiłowali rozbić na zwierzęciu żelazne pęta. Pożegnała się z dziećmi, przeżegnała się... Mała Danusia zapamiętała ten paraliżujący strach: Niemcy coś po swojemu krzyczeli, matka szlochała... Ale konia zostawili w spokoju i matkę puścili.

Ojciec na wojnę nie poszedł: wówczas już poważnie chorował na serce. A tu jeszcze małe dzieci (siostra Ania urodzona w 40. roku), gospodarka. Ukrywał się. Pewnego razu przez dwa tygodnie obozowali w ich zagrodzie Niemcy i tyleż czasu ojciec nie opuścił swej kryjówki. A tu co pewien czas zmieniała się władza, w pobliskich gęstych borach (stąd nazwa Podborza) grasowała partyzantka: biała - polska, czerwona - rosyjska, zielona - litewska. Byli również Żydzi ukrywający się od zagłady, wystraszeni, czasami nieobliczalni w swoim zachowaniu. Raz - jedni „goście” przychodzili z lasu, to znów - inni. Chwytali ostatni kęs ze stołu, ostatni kożuch z dzieci ściągali. Nieraz w tym strasznym okresie zdarzały się wypadki niemal groteskowe. Oto Ruscy, obrabowawszy kolejny raz ich rodzinę, zabrali ze sobą krowę, nawet dzieżę z kapustą kiszoną. Polacy tym razem łup odbili, wszystko rodzinie zwrócili, nawet kapustę nietkniętą, która wobec krowy była pestką.

Pewnego razu zawitali „zieloni”, podejrzewając ojca o kumanie się z Ruskimi, przekazywanie im informacji. Ojciec nie wiedział, że przyszli do jego zagrody z zamiarem wykonania na nim wyroku. W czasie, gdy w podwórzu przystawiano ojcu do skroni lufę, w domu jeden z pijanych bandytów usiłował zgwałcić jego córkę. Na szczęście, Danusia była na tyle jeszcze gorzkim dzieckiem, iż nie zrozumiała, o co chodzi, więc nawet nie za bardzo się zlękła. Ale biedna matka... Ujął się za nią dowódca „leśnych”: kazał puścić nie tylko dziecko, ale również ojca, o ocalenie którego matka wraz z dziećmi błagała na klęczkach...

* * *

W czasie wojny ojciec kilka razy zaglądał śmierci w oczy. Jakby tego było mało, ratując życie znajomego Żyda, narażał na śmierć całą rodzinę. Pani Danuta dotychczas nie zna odpowiedzi na pytanie, czy miał takie prawo moralne. Znajomego nazywano Kruczek. Wraz z innymi, szedł w szeregu straceńców przez Ejszyszki, wiedząc, co go oczekuje. Ojciec niby wiózł do lekarza mamę, która udawała chorą. Razem też jechała Danusia - widocznie dla zmylenia czujności Niemców. Ojciec wjechał furmanką, która miała podwójne dno, w tłum ludzi, a Kruczek dał susa do przygotowanej mu kryjówki, ukrył się pod nogami przerażonego, ale zawczasu uprzedzonego dziecka. Pani Danuta pamięta tamtych młodych chłopców, co szli na niechybną śmierć: bladych, w rozpiętych koszulach. Wyciągali do nich ręce, błagając o litość... Kruczek ocalał, inni - zginęli. Ukrywał się do końca wojny w lesie, organizował ruską partyzantkę. Pewnego razu wraz z kolegami odwiedził dom Ilcewiczów. Obejmował ojca, płakał: „Tyś mi jak brat, boś uratował mi życie”. Podarował wówczas ojcu na pamiątkę sygnet. Po wojnie wyjechał do Izraela. Przed wyjazdem proponował ojcu, że poświadczy na pismie, iż został przez niego uratowany, ale ojciec nie zgodził się przyjąć takiego poświadczenia. Bo i po co?

* * *

Pomimo okresu wojennego, zawdzięczając trosce rodziców, pani Danuta zaliczyła klasy początkowe szkoły polskiej w Cieciańcach. Uczyła ją nauczycielka Korkówna - po wojnie, prześladowana przez nowe władze, wyjechała do Polski. Jako dziesięcioletnia dziewczynka, Danuta podjęła dalszą naukę w Ejszyskiej Szkole Średniej, w klasie 7. Żeby tam trafić, musiała ze wszystkich przedmiotów zdać egzaminy w V gimnazjum wileńskim na Antokolu.

Rozpoczęły się wywózki rodzin bogatych i średnio zamożnych. W tej haniebnej akcji nowej władzy wykazał się w ich stronach niejaki Sielezniow, młody człowiek pracujący w milicji. Pewnego razu, gdy Danka była z koleżankami w kinie, przysiadł się do nich i zaczął wypytywać: gdzie ich rodzice mieszkają? Co posiadają - ile krów, świń? Widocznie miał nadzieję na szczerość dzieci, ale się zawiódł. Uprzedzone przez swych rodziców, nie dały się złapać na ten haczyk.

Pewnego zimowego dnia (pani Danuta przypomina, że był to czas szkolnych ferii), Sielezniow zjawił się w ich domu ze „swoimi ludźmi”. Ojciec akurat był nieobecny. Rodzina wiedziała już, że jest na liście kandydatów do wywózki i że tym razem przyszła na nich kolej. Nieproszeni goście rozglądali się po obejściu. Widać, dom wraz z porządnymi budynkami gospodarczymi, duży sad, ule z pszczołami robiły na nich wrażenie wielkiego dostatku, a to w oczach nowej władzy było grzechem. Brat Ludwik (urodzony w 1948 roku) głośno płakał w kołysce. Matka miotała się bezradnie po izbie - przerażona, zmieniona na twarzy. Danusia energicznie brata kołysała, próbowała dziecko uspokoić. Sowiet, zniecierpliwiony płaczem małego, krzyknął: „Tisze, kułackoje otrodje, budiesz piszczat’ za Urałom!”. Ktoś powiadomił Łunkiewicza, przewodniczącego rady osiedlowej („sielsowiet”), że rodzinę Wojciecha Ilcewicza wywożą. Łunkiewicz wpadł do ich domu jak burza i od progu wrzasnął do Sielezniowa: „Won otsiuda! Kowo ty sobrałsia wywozit’?!”. Zostawiono ich tym razem w spokoju. Pani Danuta uważa, że od wywózki uratował rodzinę Kruczek, któremu pomogli uniknąć śmierci. Wiadomo było, że miał on swoje zasługi u Ruskich, działając w partyzantce pomagał im w ustanowieniu ich władzy.

Dziadek Michałowski również był na liście „kułaków”. Jego synowie - Władek, Wojciech i Witold dłuższy czas ukrywali się. Nie zastawszy młodych - raz, drugi, kazano starym pakować manatki. Przywieźli dziadków do Oran - kontynuuje pani Danuta. - Za pierwszym razem potrzymano kilka dni i wypuszczono. Pewnego razu znów odwiedzili dziadków: pijany sowiecki „instruktor” z pomocnikiem - miejscowym chłopcem. Po ich wizycie pozostała „pamiątka”: przestrzelone wszystkie obrazy święte na ścianach, które jeszcze długo w takim stanie wisiały...

Dziadek Michałowski jednak swoje odsiedział - dwa lata w więzieniu w šiluté. Widocznie nie miało sensu starego człowieka wywozić gdzieś daleko... Również ze względu na wiek nie goniono go w więzieniu do pracy. Jednak atmosfera więzienna złamała go: zgasł, stał się małomówny, pokorny. Nieraz tylko domownikom powtarzał, że pracować tak, jak dotychczas, nie można - ponad siły, zarywając noce... Żył jeszcze długo, ale jakby nieobecny, jakby w niewidzialnym własnym świecie. Odszedł na zawsze mając 89 lat.

Jedni i drudzy dziadkowie pani Danuty spoczywają na cmentarzach w swoich miejscowościach rodzinnych.

* * *

Wraz z odejściem dziadków, a później rodziców - mówi pani Danuta - jakby zapadła klamka za tamtym światem - jej dzieciństwa, który dziś wydaje się tak odległy, że aż nierealny. A przecież ma on swoją dalszą kontynuację - w tym, jacy jesteśmy. „Do dziś, chociaż nie jestem już młoda, łapię się na tym, iż w trudnych sytuacjach życiowych zadaję sobie pytanie: co też by tata na to powiedział? Czy uchodzi tak postępować jego córce, Ilcewiczównie?” - mówi pani Danuta. Na jej los wypadło znacznie mniej różnych nieszczęść i trwogi, niż jej przodków.

Jako trzynastolatka wyjechała wraz z rodzicami do Wilna. Dlatego wydaje jej się nieraz, że mieszkała w tym kochanym mieście od zawsze. Rodzice zdecydowali się na zmianę miejsca zamieszkania w roku 1949, zmęczeni ciągłym niepokojem i pogróżkami zsyłki na Syberię. Po cóż było zostawać, skoro wszystko rozdarto, zabrano, splugawiono?.. Spędzili w Wilnie resztę życia i tu znaleźli wieczny spoczynek na miejskim cmentarzu.

Mając 14 lat wstąpiła do technikum rolniczego w Wilnie, znajdującego się wówczas na Zwierzyńcu, przy ulicy Séliu 50 - na wydział uprawy roli. Nauka trwała 4 lata, po rosyjsku. W jej grupie byli przeważnie Rosjanie. Przyjaźniła się z Polką rodem z Białorusi, Gienią Walentynowiczówną, którą w czasie studiów wywieziono wraz z rodziną - jako „kułaków” do Rosji. Po otrzymaniu dyplomu 11 miesięcy pracowała jako agronom w Podbrzeziu, w kołchozie „Iskra”. Oprócz bezpośrednich obowiązków, wydawała tam kołchozową gazetę ścienną - po polsku, brała udział w twórczości amatorskiej. I chociaż pracy się nie bała - trudno było. Osiemnastoletni agronom, decydujący o sprawach dużego gospodarstwa! Źle również znosiła ciągłe przypatrywanie się do siebie (takie były czasy): co za jedna i czego tu przyjechała...

Wróciła do Wilna. Zawdzięczając koleżance przyjęta została do pracy w wileńskim rejonowym komitecie wykonawczym, jako młodszy ekonomista działu planowania rolnictwa. Otrzymywała 555 rubli: mało, jeśli uwzględnić nawał pracy: sprawozdania, bilanse z 28 kołchozów rejonu, 4 sowchozów... A tu jeszcze przeszkadzał w pracy słaby jej wzrok - uciążliwa wada od urodzenia. Musiała oczy oszczędzać, by całkiem ich nie stracić.

Po 5 latach przeszła do wileńskiego zakładu naprawy samochodów nr 11, oddziału realizacji, gdzie pracowała kolejnych 8 lat. Stamtąd trafiła do zakładu mleczarskiego: 2 lata pracy w charakterze towaroznawcy. Jeszcze była jadłodajnia studencka, w której również - jako księgowa - niedługo wytrzymała. Ciągle miała uczucie, że nie jest to jej miejsce, coś jej przeszkadzało. Aż przyszła do zakładu „Vilnis”, działu opakowań. Oddała temu zakładowi 20 lat pracy i przeszła na emeryturę.

Teraz wreszcie pani Danuta ma czas, by się cieszyć życiem, dziećmi, wnukami. Obie jej córki ukończyły wileńską Syrokomlówkę i studia muzyczne. Starsza, Mirosława jest po akademii muzycznej i pracuje w szkole. Młodsza, Alina muzykuje z dziećmi w polskim przedszkolu. Pani Danuta ma dwóch wnuków: lat 26 i 4 - taka wielka babcina radość. Niczego w życiu nie żałuje i niczego by zmieniać nie chciała, gdyby młodość wróciła. W życiu trzeba wiele przeżyć i wiele spróbować, żeby poczuć jego smak.

Helena Ostrowska

Wstecz