Podglądy

Harry Potter w krainie obszarników

Afera działkowa mierzona jest ostatnio w latach (czas potrzebny do jej rozwikłania) i lotniskach (ogólna powierzchnia posiadanych przez niektórych prominentów parcel). Nic dziwnego, że funkcjonariusze Służb Specjalnych, na czele z kierownikiem Valentinasem Junokasem, załamali ręce i zasugerowali, że własnymi siłami nie oczyszczą tej stajni Augiasza. Na liście podejrzanych o nabycie ziemi drogą, która prawo omija z daleka, znalazło się 3100 urzędników państwowych, przeważnie pracowników działów regulacji rolnych. Niektórzy z amatorów tego typu nieruchomości posiadają, razem z najbliższą familią, nawet po 100 działek, a tylko pobieżne zbadanie historii każdej z nich zajęłoby 3-4 dni. Jeżeli to wszystko jakoś zsumować i pomnożyć, wyjdą długie lata.

Okazało się, że nieodpartemu urokowi cacy-parcelek nie oparli się nie tylko urzędnicy działów regulacji rolnych. Na czarnej liście „działkowiczów” figurują zarówno pracownicy organów praworządności jak też biznesmeni, lekarze, pracownicy instytucji publicznych, urzędów celnych, działacze polityczni. A niedawno Junokas podgrzał zainteresowanie sprawą enigmatycznym stwierdzeniem, że na tej liście znalazły się „dość ciekawe nazwiska, dość ciekawe urzędy”. Nie ujawnił jednak pikantnych szczegółów. Jedynie sejmowych kancelistów (pracowników kancelarii) z poprzedniej i obecnej kadencji wśród świeżo upieczonych obszarników naliczono sztuk 300. Co tam kanceliści. Krążą pogłoski, że wśród tych, którzy nabyli nadziały ziemi zabawiwszy się przy okazji w ciuciubabkę z Temidą, są też posłowie i inni politycy. Też mi odkrycie! To tylko oni sami twierdzą, że są tak przejrzyści jak, nie przymierzając, meduzy, że żadne badziewie ich się nie ima. Tymczasem praktyka wykazuje, że nie ma takiej afery, w której by się nasi politycy nie umoczyli. Indywidualnie bądź grupowo.

Strach sumować hektary, jakimi dysponują „działkowicze”. Ktoś spróbował policzyć, na jaki obszar złożą się parcelki (sztuk 20) jednego z urzędników Narodowej Agencji Płatniczej i wyszło 145 hektarów... całkiem pokaźne lotnisko. Inny urzędnik działu regulacji rolnych odmierzył sobie 23 parcelki, w sumie prawie 100 ha. Ta pazerność na parcele wygląda mi na jakiś zakodowany w genach kompleks bezrolnych chłopów pańszczyźnianych, którzy po dojściu w którymś tam pokoleniu do państwowych urzędów, nijak nie mogą tego głodu zaspokoić. Na te szalone apetyty trzeba by nam bezkresnych stepów Kazachstanu. Skoro jednak nie mamy stepów, zabiera się prawowitym właścicielom, proponując im w zamian rojsty, ewentualnie żebracze odszkodowania.

Tak czy owak badacze parcelowej afery obawiają się, że rzecz niebawem rozejdzie się po kościach i nie będzie kogo karać. Większość nowo upieczonych obszarników właśnie zajmuje się tuszowaniem kompromitujących ich poczynań, więc nikt nie wątpi, że wymigają się od odpowiedzialności. Może kilku z nich pokazowo zostanie zdegradowanych na swoich państwowych stanowiskach do niższej rangi. Nie wątpię, że nie na długo. Kolesie zadbają dla nich o ciepłe posadki w innych państwowych urzędach.

Zresztą jak można karać posiadacza marnych 100 parcelek, skoro w samym Wilnie rządząca większość znacjonalizowała praktycznie całe miasto. Zajmujący się parcelową aferą kontrolerzy sejmowi nie ukrywają, że najgorszy smrodek w tej sprawie dolatuje z „zuokalandu”, czyli ze stolicy, właśnie. Ale tutaj prawowitych właścicieli kiwają nie urzędnicy działu regulacji rolnych, jak to jest ostatnio w zwyczaju, tylko samorząd, który już samą propozycję oddania właścicielom wartościowych połaci stołecznej ziemi traktuje jak osobistą obrazę. Jak pamiętamy, tuż przed samorządowymi wyborami, a dokładnie 21 grudnia ub. r., samorząd podjął decyzję głoszącą, że w Wilnie tylko 700 z 4 000 hektarów niezabudowanej ziemi podlega zwrotowi (byli właściciele ubiegają się o zwrot 11 000 ha). Resztę zarezerwowano „na rozwój” miasta.

Kontroler sejmowa Rimanté Šalaševičiuté, po zbadaniu zaledwie kilku skarg od właścicieli, którzy od lat bezskutecznie walą głowami w mur obłudy i biurokracji, zauważyła... że mogą już sobie pofolgować. Ich sytuacja, od początku trudna, wraz z przyjęciem wspomnianej decyzji, przekształciła się w beznadziejną. Miasto za stracone nadzieje gotowe jest odmierzyć im parcelki w jakichś Psichkiszkach. Jeżeli zaś, dajmy na to, właściciel działki na Wołokumpiu nie chce do Psichkiszek, może wybrać odszkodowanie naliczone wg wartości nominalnej, nie mającej nic wspólnego z rzeczywistą. Byli właściciele nie dają za wygraną i zamierzają się z samorządem o swoją ziemię procesować. Grożą nawet Strasburgiem (Europejski Trybunał Praw Człowieka). I procesy te będą wygrywali, gdyż decyzja samorządu o zawłaszczeniu cudzej ziemi jest niezgodna z Konstytucją, narusza też szereg innych ustaw. Na nieszczęście sądy są młynem, który miele bardzo powoli. W międzyczasie będące przedmiotem sądowego sporu tereny zostaną zabudowane przez obrotnych biznesmentów nowoczesnymi blokami czy biurowcami i nikt im tego później nie zabierze. Miasto będzie więc musiało wypłacić prawowitym właścicielom ogromne odszkodowania. Jak myślicie, z czyjej kieszeni? Z Zuokasa? Akurat. On już w tym czasie będzie premierem czy innym prezydentem, poza tym ustawodawstwo nie przewiduje, niestety, obarczania urzędasów finansową odpowiedzialnością za ich niezgodne z prawem decyzje. Nie, szanowni, za zuokasowy głód cudzej ziemi zapłaci się z budżetu państwa, słowem, z podatniczej, czyli z naszej, kieszeni.

Samorząd mianując się obszarnikiem na obcych terytoriach po chamsku wykroczył poza ramy swoich kompetencji. Przed zakwalifikowaniem jakiegokolwiek terytorium jako ziemi przeznaczonej na potrzeby miasta, należy wykonać mnóstwo jakże nudnych procedur – stworzyć plany detaliczne, określić jaka część terytorium może podlegać zwrotowi prawowitym właścicielom, jaka – nie, jednoznacznie uzasadnić konieczność przejęcia tego terytorium na potrzeby miasta. Zuokas & kompany te wszystkie procedury mają „w głębokim poważaniu”, czyli nietrudno zgadnąć gdzie. Tatusiek miasta... hm, jak by to elegancko ująć... załatwia wszystkim w oczy „małą potrzebę” i wmawia, że to ciepły deszcz pada. Oznajmił mianowicie, że Rada miasta wywłaszczając ze stołecznych terenów ich prawowitych właścicieli, postępuje jak najbardziej zgodnie z ustawodawstwem. Poza tym broni interesów społecznych.

„Prawdą jest, że istnieją grupy interesów, którym to przeszkadza – klarował mer zagadnięty na tę okoliczność przez dziennik „Respublika”. – Większość z tych, którzy skarżą się, że nie mogą odzyskać ziemi, prawa na jej własność wykupiła u byłych właścicieli. Dlatego Rada podejmując taką decyzję, maksymalnie broni publicznego interesu”.

Ożesz, Ty... Przed kim Rada broni publicznego interesu? Przed Matarewiczem, Śledeckim, Królikowską czy Runiewiczem (to nazwiska tych, którzy zwracali się do kontrolera sejmowego ze skargami, że nie mogą odzyskać własności)? Nazwiska te świadczą, że to są najautentyczniejsi właściciele. Polacy nie kupują praw do własności na ziemię, bo z reguły: a) nie mają na to pieniędzy; b) nie mają aż takich koneksji, by odzyskać nawet własną, a co już mówić o cudzej.

Co prawda i Zuokas nie wyklucza możliwości, że niektórzy ubiegający się o ziemię w stolicy są jej prawowitymi właścicielami, więc nawet im w jakimś stopniu współczuje.

„Oczywiście, może istnieją i autentyczni właściciele, którzy nie mogą odzyskać własnej ziemi w naturze, ale cóż począć – takie jest ustawodawstwo” – westchnął obłudnie nad losami tych maluczkich. Z moich obserwacji dla Zuokasa ustawodawstwo tym się różni od papieru toaletowego, że papieru, mam nadzieję, używa... nie tylko do obrzucania Pałacu Prezydenckiego, jak to odnotowano w czasie wojny mera o stołek. Trzeba mieć w żyłach, zamiast krwi, koktajl złożony z bezczelności pół na pół z tupetem, by się powoływać na ustawodawstwo w sytuacji, gdy mamy do czynienia z jego ordynarnym łamaniem.

Cóż, kiedy, jak się okazuje, na diabelnie wpływowego mera nie ma mocnych. Sejm i rząd to cienkie bolki wobec tego chłopaka z Jonawy (który tak się zagnieździł na wileńskim Zarzeczu, że końmi nie wykarczujesz). Doszli chyba do wniosku, że nie ma sensu kopać się z koniem. Rimanté Šalaševičiuté, próbując nakłonić samorząd do odwołania bezprawnej uchwały, zadbała o posiłki w osobie przedstawiciela rządu w powiecie wileńskim Gintautasa Jakimavičiusa. Ten wystosował do młodego tatuśka stolicy oficjalne pismo z żądaniem odwołania łamiącego prawo dokumentu. I co? Ano nic. Samorząd na monity natręta reaguje „gadatliwością” zimnego grobu. Šalaševičiuté ma nawet obawy, że rządzący miastem złośliwie odwlekają tę decyzję, dręczy ją też niepokój, że Jakimavičius będzie się musiał w tej sprawie z samorządem procesować. Włos się jeży na głowie: Sejm, rząd, Sąd Konstytucyjny nie mogą sobie poradzić z jednym królewiątkiem na stolicy. A co będzie jak Zuokas ogłosi na Litwie monarchię, a sam się mianuje królem? Czy też władze będą się z nim procesować?

Toż to prawdziwy Harry Potter obdarzony ogromnymi zdolnościami czarodziejskimi. Tam gdzie jest Zuokas, jest mnóstwo magii, złych i dobrych czarodziejów oraz dzieją się cuda, do których zaliczyłabym nawrócenie na „potteromanię” dwóch radnych-Polaków. Jeden z nich ostatnio dał głos w „Kurierze Wileńskim”. Głos nosi huczne miano: Oświadczenie o sytuacji politycznej w Radzie Samorządu m. Wilna. Jest to głos bardzo cenny, bowiem ostatnio Tadeusz Filipowicz bardzo się w tej kwestii oszczędzał. Choć tylko oczną niemocą złożon, jakoś dziwnie oniemiał i nic nam złotymi usty nie wieszczył. Podczas gdy cała stolica z zapartym tchem czekała na komunikat, jaki z siebie ten pan wyda, po której stronie się opowie, on dosłownie zapomniał języka w gębie. Wiem, że był w szpitalu, ale nie przebywał w komie, a niemową wszak nie jest, co ostatnio udowodnił. Jednak w kluczowym dla Wilna momencie Filipowicz zarówno dziennikarzy jak i kolegów-radnych unikał jak zarazy morowej. Przemówił dopiero, gdy sytuacja się wyklarowała. I jest tak, jak przypuszczaliśmy. Pozwolę sobie zacytować samą siebie. „Nasuwa się przykre podejrzenie, że próbuje przeczekać całą zawieruchę, nie deklarując się otwarcie po żadnej ze stron. Do czasu. Byłoby oczywiście super stawić się w ratuszu już po skutecznych wyborach mera i... opowiedzieć się po stronie zwycięzcy” – pisałam w czerwcowym komentarzu. Tak się też stało. Zuokas merem, Filipowicz – człowiekiem Zuokasa.

I cóż nam ten „potteroman” wieszczy teraz w oświadczeniu? Wieszczy, że już wieszczył, ostrzegał, obawiał się: „Niestety, stało się to, czego obawiałem się i przed czym ostrzegałem – pojękuje. – (...) Nagła, dosłownie w ostatniej chwili, zmiana partnerów koalicyjnych, która wywołała niemałe poruszenie wśród Polaków i niesmak litewskiej społeczności stolicy, była poparta jedynym, dość dziwnym argumentem (dla naiwnych), że tak naprawdę to nie służby powiatowe, ale mer Wilna A. Zuokas miał najwięcej do powiedzenia w sprawach zwrotu ziemi w mieście”.

W sprawie zwrotu ziemi w mieście najwięcej do powiedzenia mają, oczywiście, krasnoludki. Co prawda sejmowa komisja, która badała afery związane ze zwrotem, a raczej niezwracaniem ziemi w powiecie wileńskim, widocznie w krasnoludki nie wierzy, bo orzekła m. in. co następuje: „Orzeczenie Sądu Konstytucyjnego z dnia 2 kwietnia 2001 roku o zwrocie właścicielom w Wilnie wolnej (nie zabudowanej) ziemi, praktycznie nie jest realizowane w związku z decyzją Samorządu Miasta Wilna z dnia 21 grudnia 2002 roku (Nr 746)”.

Zaś nasz złotousty chyba nie tylko nie zapoznał się z powyższymi wnioskami, lecz też przegapił, co na ten temat pyskuje, indagowany przez litewskich dziennikarzy, jego uwielbiany pryncypał. Zapytany, dla przykładu, czy samorząd zamierza odwołać niezgodną z prawem decyzję, wileński Harry Potter mętnie filozofuje: „Trzeba analizować sytuację i dążyć do maksymalnie przejrzystej decyzji”. Jest to bełkot, ale nie bez sensu. Oznacza tyle co: „odwalcie się”.

Filipowicz w wyprodukowanym przez siebie oświadczeniu oskarżył partię, dzięki której już po raz trzeci z rzędu rozsiadł się w ławie radnego, o zdradę Zuokasa. Drze na sobie szaty o to, że AWPL wybierając innego koalicjanta „podważyła opinię solidnego, kompetentnego i wiarygodnego partnera koalicyjnego w zarządzaniu miastem”. Zapomniał, jak to w poprzedniej kadencji po dwa tygodnie dreptał pod drzwiami stołecznego Horry Pottera, który nie raczył udzielić mu audiencji? Zapomniał, jak prosił u szefa AWPL o protekcję w tej sprawie? Nie rozumie, kto naprawdę podważył opinię polskiej frakcji jako „solidnego, wiarygodnego partnera” depcząc jej ustalenia w zamian za gabinet z prysznicem i fotel przewodniczącego komitetu łączności ze społecznością i porządku publicznego, cokolwiek to znaczy. Zapominalski i niekumaty, ale butny. W swoim oświadczeniu odgraża się: „(...) Coraz bardziej staje się oczywiste, że nadchodzące lata pokażą, kto jest czego wart w Radzie samorządu m. Wilna i nie tylko, bo wybory sejmowe też nie za górami”. Oho! Złotousty sposobi się na posła. Chyba z ramienia pi-pi-el, bo partię, która go wypromowała, potraktował jak ten ptak, co do własnego gniazda nawalił i odfrunął. Na szczęście ewentualny poseł-Filipowicz będzie już zmartwieniem innej partii. I tym optymistycznym akcentem wypadałoby zakończyć, ale... Chcę przypomnieć, że nie byłoby tego całego zamieszania i głupkowatych oświadczeń, gdybyśmy sami nie wyprodukowali sobie radnych a la Filipowicz i Dowgiało. W związku z tym Akcji Wyborczej, razem z 24 organizacjami, które ją wspierają, życzę na przyszłość trafniejszych wyborów kandydatów. Skoro jednak tak się stało, trudno. Trzeba swoje odświecić oczyma, trzeba pooblewać się rumieńcem wstydu. Zapewniam jednak, że nie potrwa to długo, niebawem świecić oczyma będą ci, którzy nowo upieczonych zuokmanów przygarnęli.

Lucyna Dowdo

Wstecz