Podróże małe i duże

Od Wielkiej Brytanii po Iwonicz Zdrój

Lista miast i państw, które zwiedził zespół „Zgoda” z Rudomina, jest dość imponująca – mieszczą się na niej cała Polska, Czechy, Niemcy, Białoruś, zaś niedawno uzupełniła ją i daleka Anglia. Stało się tak dzięki zespołowi „Karolinka” z Londynu, który zaprosił nas do tego kraju aż na 10-dniowy pobyt. I oto w końcu czerwca udaliśmy się do tej „mglistej i dżdżystej” krainy.

Podróż trwała naprawdę długo, bo ponad 2 doby, ale w miłym i wesołym towarzystwie czas nam upływał bardzo miło. Oprócz tancerzy, kapeli, grupy wokalnej i niezastąpionego kierownika zespołu pana Henryka Kasperowicza jechali z nami: ksiądz Dariusz Stańczyk (sprawował podczas tej eskapady pieczę nad naszym życiem duchowym), Beata Czaplińska (wicedyrektor Domu Kultury Polskiej w Wilnie), Edmund Szot (kierownik wydziału kultury i sportu rej. wileńskiego), przedstawiciele firmy „Mylida” Karol i Witalij, a także zawsze uśmiechnięty i dworujący Wincuk Bałbatunszczyk, czyli Dominik Kuziniewicz. Natomiast przy kierownicy autokaru co jakiś czas zmieniali się dwaj uroczy kierowcy z Solecznik – panowie Aleksander i Mirosław, z którymi przemierzyliśmy ogółem ponad 8000 kilometrów. Na szczęście pierwsze dwa tysiące kilometrów, dzielące Rudomino i Londyn, przeplatane piosenkami, zabawami i modlitwą, „stopniały” bardzo szybko. Ani się spostrzegliśmy, gdy mieliśmy już za sobą wszystkie granice, 8-godzinne postoje, tunel La Manche i szczęśliwie dotarliśmy do Anglii. A ona, wbrew stereotypom, powitała nas słoneczną pogodą, lewostronnym ruchem i kolorowym tłumem Brytyjczyków o różnej, niekoniecznie białej, barwie skóry. Zmierzaliśmy do Ramsgate – miasteczka oddalonego o 100 mil od Londynu, gdzie czekali na nas pani Maura Kutereba (kierowniczka zespołu „Karolinka”), jej mąż pan Bronisław (nasz niezrównany przewodnik po Londynie) i pani Renata Martinelli, która na czas pobytu gościnnie przyjęła nas pod dach swojego domku.

Ramsgate to ciche wypoczynkowe miasteczko, położone nad samym brzegiem Morza Północnego, czarujące niepowtarzalnymi widokami. Małe kręte uliczki prowadzą wprost do przepełnionego, tętniącego życiem portu. Plaża jest usłana kolorowymi kamykami, muszelkami, krabami, małżami i morską kapustą, a nad głowami szybują dorodne, skrzeczące i bardzo energiczne angielskie mewy.

Pierwszy koncert mieliśmy 28 czerwca w Oliver Grave (Londyn). Byliśmy zaskoczeni serdecznością, z jaką nas witali tamtejsi rodacy. Wszak pokutuje stereotyp, że Anglicy są zimni i oficjalni, więc obawialiśmy się, że również mieszkający w tym kraju Polacy przejmują ten styl bycia... Nic z tego. Nasza publiczność na wszystkich koncertach była ciepła i uśmiechnięta, a nieraz ocierała łzy wzruszenia. My natomiast staraliśmy się o to, by podczas 2,5-godzinnego koncertu nikt na sali ani przez chwilę się nie nudził. Repertuar mieliśmy bardzo urozmaicony – w pierwszej części obrazek kaziukowy, tańce i piosenki wileńskie oraz litewskie, a po przerwie – program ogólnopolski, uwieńczony mazurem ułańskim. Wszystko przeplatane gawędami Wincuka, który, jak wiadomo, również poza granicami Litwy błyskawicznie zdobywa sympatie widzów. Zresztą na każdym koncercie było dużo wilniuków, którzy z niezwykłym wzruszeniem wspominali swe rodzinne strony.

Przekonaliśmy się, że rodakom z Anglii też nie jest łatwo wytrwać w polskości – mają tylko sobotnie szkółki języka polskiego, parafianie z własnych funduszy utrzymują kościół i księdza Polaka. Zakładają własne kluby, gdzie się spotykają i organizują zabawy, wspierają polskie zespoły ludowe takie jak „Karolinka”, „Tatry”, „Karpaty”, „Polonez”. Najważniejsze jednak jest to, że chcą, że się starają, pamiętają o swej oddalonej o tysiące kilometrów Ojczyźnie.

Następny występ mieliśmy w Melton Mowbray (oddalonym od Londynu o 300 kilometrów). Tam witano nas równie serdecznie i gościnnie. Po każdym występie wracaliśmy do Ramsgate, które zdążyliśmy polubić. Jednak żyliśmy nie tylko koncertami, mieliśmy też sporo wycieczek po Londynie. Wizytówką tego miasta są otoczone zielenią parterowe domki, przesympatyczne czerwone autobusy i czarne, bardzo oryginalne taksówki. Oglądaliśmy zmianę warty przy Pałacu Buckingham, robiliśmy zdjęcia przy słynnym Big Benie i Parlamencie, odwiedziliśmy fontannę Erosa – bożka miłości, Piccadilly Circus, ulicę Oxforda, katedrę, w której brali ślub księżna Diana i książę Karol. Spacerowaliśmy nad Tamizą, obok twierdzy i mostu Tower, obejrzeliśmy też zerowy południk Greenwich... Można te atrakcje wymieniać w nieskończoność, w efekcie z pełnymi plecakami upominków, bolącymi nogami i satysfakcją w oczach wróciliśmy do „naszych” mew i morza. W Ramsgate czuliśmy się chyba najlepiej, brakowało nam tylko litewskich blinów i kołdunów, bo w Anglii największą popularnością cieszy się kuchnia Mc’Donaldsa.

Mieliśmy też koncerty w P.O.S.K.’u – Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym i... na Antokolu. Otóż w Londynie, podobnie jak w Wilnie, jest taka dzielnica, w której znajduje się Dom Starców – byłych żołnierzy i wolontariuszek generała Andersa. Pensjonariusze to ciche zielone osiedle nazwali właśnie Antokolem. Bardzo zresztą trafnie, bo i my tam czuliśmy się jak u siebie w domu, chociaż swojską atmosferę zakłócały nieco kwitnące dookoła egzotyczne rośliny.

Uczestniczyliśmy też w uroczystej Mszy św. w Londynie, odprawionej ku czci generała Władysława Sikorskiego. Celebrowało ją ponad 30 księży z Polski i Anglii, w tym nasz ksiądz Dariusz, a brały w niej udział same znakomitości – premier RP Leszek Miller, prezes Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych Helena Miziniak, ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski i wielu innych znanych polityków, działaczy społecznych, dyplomatów. Na pamiątkę mamy autografy i zdjęcia z Leszkiem Millerem, zresztą zabawne... W litewskich strojach ludowych, na angielskiej ziemi, z polskim premierem. Jakichże to przygód „Zgoda” nie ma na swoim koncie?

Tego samego dnia mieliśmy też spotkanie z głównym „winowajcą” naszej wizyty w Wielkiej Brytanii – zespołem „Karolinka”. Bawiliśmy się świetnie, ponowiliśmy też swoje zaproszenie i teraz czekamy na rewizytę „karolinek” w Wilnie.

Ostatniego dnia pobytu w Wielkiej Brytanii czekał nas koncert w Manchesterze, gdzie opiekował się nami zespół „Polonez”. Po udanym występie mieliśmy okazję zwiedzić stadion, na którym trenował słynny piłkarz David Beckham. Chłopakom aż oczy błyszczały z przejęcia. Po pożegnaniu z Anglią wyruszyliśmy w drogę powrotną, ale po drodze mieliśmy przystanek w Warszawie, gdzie w Katedrze pw. św. Jana Chrzciciela ksiądz Dariusz Stańczyk odprawił Mszę dziękczynną za nasz szczęśliwy i bezpieczny powrót. A potem ruszyliśmy prosto do domu, na Litwę, do stęsknionych za nami bliskich, do codziennych zajęć.

Ten wyjazd na długo zostanie w naszej pamięci, głównie dzięki serdeczności i życzliwości okazanych nam przez spotkanych tam ludzi, za co im z całego serca dziękujemy.

Jeszcze nie zdążyła „Zgoda” podzielić się wrażeniami z pobytu w Anglii, gdy młodsza grupa z kierowniczką Elżbietą Klukowską na czele wyruszyła w nową podróż. Są jeszcze takie miasteczka, gdzie od rana do wieczora rozbrzmiewają skoczne melodie – polskie, ukraińskie, rosyjskie, węgierskie, litewskie. W tych miasteczkach mieszkają wyłącznie życzliwi i uśmiechnięci ludzie, a na ulicach można spotkać i małego krakowiaka i śliczną łowiczankę... Właśnie takim miasteczkiem jest Iwonicz Zdrój, położony niedaleko Beskidu Niskiego, w którym od 17 do 23 lipca odbywał się V Polonijny Festiwal Dziecięcych Zespołów Folklorystycznych.

Już samo słowo „polonijny” tłumaczy wszystko. Na to święto ściągnęli Polacy z całego świata. Około 15 zespołów dziecięcych z zapałem prezentowało swój dorobek – nie tylko polskie pieśni i tańce, ale też folklor krajów zamieszkania. Wśród rodaków z Białorusi, Czech, Kanady, Łotwy, Rosji, Ukrainy, Węgier, Wielkiej Brytanii i USA świetnie czuliśmy się i my – zasłużeni weterani festiwalu, bowiem (jako jedyni) byliśmy obecni na wszystkich pięciu. W Iwoniczu spotkaliśmy też naszych znajomych z Wilna – zespół „100 Uśmiechów”, który również brał udział w festiwalu.

Trudno o lepsze niż Iwonicz Zdrój miejsce na takie przedsięwzięcie. To uzdrowiskowe miasteczko, nieduże, ale jakże przytulne, spokojne, tonące w ciszy i zieleni, czarujące niepowtarzalnym, przesiąkniętym zapachem świerków powietrzem i obfitością wód mineralnych. Zjeżdżają tu ludzie z całej Polski, by podreperować zdrowie, a czasem i zszargane codzienną szarpaniną nerwy. Co prawda w czasie festiwalu panującą tu ciszę „zakłócały” głosiki małych artystów, ale wypoczywający nie mieli nic przeciwko temu. Wręcz odwrotnie – niezwykle serdecznie oklaskiwali każdy taniec, każdą piosenkę, każdy uśmiech.

Święto zainaugurowano Mszą św. w miejscowym kościele. Po nabożeństwie barwny korowód przedefilował zatłoczonymi iwonickimi uliczkami. Występy mieliśmy nie tylko na scenie, umieszczonej w centrum miasteczka, w pobliżu Pijalni Wód i Zegara Astronomicznego, ale i w okolicznych miasteczkach. Wszędzie uczestników festiwalu witano wręcz entuzjastycznie.

„Zgoda” na festiwal zawiozła tańce sądeckie, rzeszowskie, beskidzkie i narodowy taniec litewski – klumpakojis. Ten ostatni tańczony w prawdziwych drewniakach–kłumpiach (szczerze mówiąc niewygodnych i spadających z małych stópek) wszędzie wzbudzał ogromny podziw i zainteresowanie. Jako jedni z nielicznych mieliśmy też żywy akompaniament, czyli kapelę.

Muszę podkreślić, że zadbano nie tylko o doskonałą organizację koncertów, ale też udanie zaplanowano nam czas wolny – byliśmy nad przepięknym jeziorem Solińskim, kąpaliśmy się, pływaliśmy na wodnych rowerkach, mieliśmy wycieczkę do sanockiego skansenu, do huty szkła w Krośnie. Zwiedziliśmy skały w Prządkach. Mieliśmy też, a jakże, dyskoteki. A po każdym występie lub wycieczce wracaliśmy do sanatorium Ziemowit, gdzie czuliśmy się jak u siebie w domu. Opiekowała się nami niezwykle troskliwa pani Natalia.

Jednym z najciekawszych był koncert pt. Tańce Krajów Zamieszkania, podczas którego mogliśmy podziwiać od rosyjskiego hapaka, poprzez węgierski taniec z miotłami aż po amerykańskie country. Chyba każdy zgadnie, co na tym koncercie zaprezentowała „Zgoda”.

Nadszedł wreszcie długo oczekiwany koncert galowy, poprzedzony kilkoma próbami i niemałą tremą. Na koncert ten złożyły się występy wszystkich zespołów. Dla niektórych był to debiut sceniczny i nawet „Zgoda” juniorka, która koncertuje niemało, nie uniknęła lekkiej tremy. Na szczęście wszystko poszło jak z płatka... Do czasu. Bo pod koniec koncertu, podczas uroczystych przemówień honorowych gości, organizatorów i sympatyków festiwalu wysiadł prąd i zapadły egipskie ciemności. Bezduszny sprzęt lubi płatać złośliwe figle, na szczęście nie trwało to długo.

Ostatni koncert, jak wszystkie zresztą występy, zakończył się wspólnie odśpiewanym hymnem „Marsz, Polonia”. Ze wzruszenia płakaliśmy nie tylko my – rodacy rozrzuceni po całym świecie, którzy przyjechali do „kraju rodzinnego matki swej”. Łzy błyszczały również w oczach Mariusza Grudnia – głównego dyrektora festiwalu. Na szczęście Polacy, jak żaden inny naród, potrafią się nie tylko wzruszać, ale też świetnie bawić. I już wkrótce walczyk, grany przez złączone kapele, porwał do tańca artystów, gości i widownię, a wspólna zabawa trwała jeszcze długo.

I chociaż bawiono się świetnie, widać było smutek w oczach zebranych, bo każdy zdawał sobie sprawę, że już następnego dnia wszyscy odjadą w różne strony – ktoś autobusem, ktoś samolotem, ktoś pociągiem... Spotkamy się dopiero za 3 lata, na następnym festiwalu. Jednak perspektywa rychłego rozstania nie przeszkodziła nam w spędzeniu szalonej, „zielonej” nocy...

Wróciliśmy do domu pełni wrażeń i nieco stęsknieni do rodzimych pieleszy, ale już zaczynamy odliczać dni i godziny do następnego festiwalu, podczas którego znów zaśpiewamy: „A u nas w Iwoniczu jest wesoło, chłopcy i dziewczęta tańcują se w koło!..”.

Barbara Kuziniewicz

Wstecz