Podglądy

Potęga fujarkowa

Od pewnego czasu mam wrażenie, że lecę samolotem, którego załoga jest chamska, cierpi na zespół maniakalno-paranoidalny, w dodatku czyha na mienie swoich pasażerów. Ratunku! Czy leci z nami lekarz? Wypadałoby, by był to psychiatra uzbrojony w potężny zapas kaftanów bezpieczeństwa. Diagnoza postawiona członkom załogi wyglądałaby następująco – obłęd pieniaczy (posłowie i inni politycy), obłęd posłanniczy (patrz jak wyżej), obłęd reformatorski (członkowie rządu).

Obłęd pieniaczy? Bardzo proszę. Niedawno lepsza część społeczeństwa urządziła w Sejmie pyskówkę godną zapitych lumpów z zabitej dechami pipidówy. Wśród inwektyw, którymi się obrzucali posłowie, słowo „cham” należało do najłagodniejszych. Co tam „cham”? Cham to pestka, wersal, w porównaniu z „kawałkiem g...” (ja z przyzwoitości wykropkowuję, parlamentarzyści poużywali sobie pełną gębą), jakim to epitetem wiceprzewodniczący Sejmu Arturas Skardžius wyświęcił posła Raimundasa Šukisa. Ten w odpowiedzi oskarżył oponenta o chamskie zachowanie. Skardžius, nie pozostał w długu. Określił postępowanie kolegi-parlamentarzysty mianem: „zachowania charakterystycznego dla „bananowych republik”. Poleciał też naskarżyć na Šukisa do komisji etyki poselskiej, przy okazji nakablował tam i na posła Antanasa Stasiškisa, który miał go nazwać „durniem”. Šukis stojąc przed komisją etyki oznajmił, że określenie „cham” to żadna obraza. „Cham był czwartym synem Noego” – dworował sobie poseł. I prawda, był... Z tym tylko, że został przeklęty przez niego za niewłaściwe zachowanie wobec ojca.

Najbardziej się dziwię zdziwieniu posłanki Dali Teišerskyté, która obserwując zachowanie kolegów z oburzeniem skonstatowała: „Te wasze słowa są słowami prostaków”. Też mi odkrycie! Posłowie wreszcie zaczęli się posługiwać ojczystym językiem. Prostak i w Parlamencie Europejskim pozostanie prostakiem, a co dopiero w litewskim Sejmie. Co prawda potem główni bohaterowie tej pyskówki oburzali się, że cytaty i komentarze dotyczące ich wymiany słów były „wyrwane z kontekstu i nieprawidłowo zrozumiane przez nie uczestniczących w rozmowie kolegów-posłów”. Można z tego wnioskować, że epitety „cham”, „dureń” czy „g...” we właściwym kontekście mogą pełnić funkcję komplementów.

Nie dziwię się natomiast tatusiowi konserwatystów Vytautasowi Landsbergisowi, który obserwując zachowanie kolegów dramatycznie acz retorycznie pytał: „Cóż to? Dom wariatów czy przedszkole?”. Przedszkole dla wariatów – panie Landsbergis. Oni dopiero dorastają do wielkich słów i czynów. Zresztą Landsbergis, o ile mnie pamięć nie zawodzi, też nie stroni od soczystych epitetów. Pamiętam, jak podczas którejś tam z kolei kadencji określił partię centrystów (wówczas Ozolasa) mianem „radosnego zafajdanego niemowlaka”. Ozolas odpłacił wówczas pięknym za nadobne i porównał konserwatystów do „zafajdanego wróbla”. Wygląda na to, że taki „wersal” jest u nas na stałe przypisany do poselskich mandatów. Dlatego dziwi mnie, że oni się jeszcze na siebie obrażają. Obrazili się, gdy zupełnie niedawno poseł Julius Veselka nabluzgał kolegom od „wasali (UE) i chłopów pańszczyźnianych”. Nie wiem o co? Toż kolejny raz przemówiono do nich w ojczystym języku.

Tyle najświeższych wiadomości na temat chamstwa załogi naszego samolotu. Teraz na temat jej arogancji i pazerności. Ostatnio załoga potajemnie i niespodziewanie zwielokrotniła nam podatek gruntowy. Nie, to nie tak, bo skrzywdzę nasz szanowny rząd. Nie było żadnego wzrostu stawek podatkowych na użytkowaną ziemię. Po prostu załoga przekalkulowała wartość litewskich gruntów wg cen europejskich i wyszło jej, że ziemia po której chodzimy i na której siedzimy, jest kilkaset razy droższa niż sądziliśmy. A podatek z tego tytułu wzrósł już zupełnie automatycznie. Załoga doszła do wniosku, że skoro już jedną nogą jesteśmy w Unii Europejskiej, to i wartość ziemi musi być zachodnia. Ot, chociażby jak w Szwajcarii, która co prawda do Unii nie należy, ale to też nieszpetne państwo. Naszych poborów ze szwajcarskimi nikt nie porównywał. W dodatku nowe stawki podatkowe wprowadzono wsteczną datą, ziemię przewartościowano w sierpniu, ale uznano, że nowa cena, a co za tym idzie i podatek, obowiązuje od minionego stycznia. Najmniej przejęli się tym nowobogaccy, którzy ziemię w stolicy świeżo nabyli bądź wyłudzili. Ich stać na każdy podatek. Natomiast rodowitym wilnianom grunt się spod nóg usunął. Ci, którym udało się zachować czy odzyskać skrawek ziemi, powiedzmy, na Zwierzyńcu, Antokolu, Wołokumpiu czy, uchowaj Boże, w Tarandzie, która przez osiedlenie się tam przewodniczącego Sejmu została podniesiona do rangi superprestiżowej, obudzili się pewnego ranka zlani zimnym potem. Pozostali zresztą też, bo w stolicy i wokół niej nie zostało tanich w użytkowaniu gruntów. Zresztą ludzie nie mają pojęcia, na ile wyceniono posiadane przez nich parcele. W normalnym kraju właściciel zawczasu otrzymałby zawiadomienie, że od tego i tego dnia, tego i tego roku jego parcela została wyceniona na tyle a tyle, od czego podatek wyniesie tyle a tyle. U nas jak w przedszkolu dla wariatów. Podjęto uchwałę o wzroście wartości ziemi, powstała jakaś tajemnicza mapka, podzielona na 413 stref wartości, ale jeżeli ktoś chciałby się dziś dowiedzieć, na ile wyceniono jego parcelę to... może sobie chcieć. Mapka strzeżona jest jak tajemnica państwowa, tak jakbyśmy na swoim terytorium prowadzili co najmniej wojnę z Irakiem. Poza tym wyceny dokonano na zasadzie „pi razy fi”, na podstawie informacji o poszczególnych transakcjach kupna-sprzedaży. Specjaliści twierdzą, że obiektywizm takiej wyceny można pod tramwaj włożyć, bo ocenili go zaledwie na 50 procent.

Tak czy tak, nowa wycena ziemi i nowy podatek jest faktycznie zapowiedzią rugów. Dla tych, którzy nie wiedzą co to znaczy, tłumaczę: rugi, to wysiedlanie obcych poddanych, wydalanie chłopów z uprawianej przez nich ziemi, w celu zwiększenia ilości ziem folwarcznych, stosowane często w pierwszej połowie XIX wieku. Najobrzydliwsze w tej historii jest aroganckie zachowanie urzędasów, którym mimo świeżo zajętych stołecznych stanowisk, jeszcze rodzimy prowincjonalny obornik się od butów nie odkleił, za to liczba podbródków w krótkim czasie dostrzegalnie się zwielokrotniła. Ci tłumaczyli w mediach, że stolica nie dla biedoty, że tak jest na całym świecie. W prestiżowych dzielnicach osiedlają się, widzisz, biznesmenty, a lumpenwilnianie z pokolenia na pokolenie niech się ewentualnie rozejrzą dla siebie za ziemią w miejscach, gdzie jeszcze niedawno urzędasom się obornik do butów przyklejał.

Wprowadzając nowe stawki podatkowe rząd widocznie zapomniał o 220 tysiącach działkowiczów, a dla niektórych z nich podatek gruntowy, wg nowych taryf, wzrósł nawet 80-krotnie. Ci się nastroszyli, a to wyborcy. Ostatecznie, w wyniku wrzawy jaką podniosły media, a ściślej mówiąc w obliczu zbliżających się wyborów parlamentarnych, rugi odroczono nam o pół roku – do 1 stycznia 2004. Czyli nowy podatek będziemy płacili już po wyborach. Ale co się odwlecze, to... wiadomo. Załoga naszego samolotu uważa swoich pasażerów za głupszych od siebie, jeżeli sądzi, że my jej ten numer wybaczymy.

Najtragiczniejszy w tym zamieszaniu jest fakt, że nie było najmniejszej potrzeby podnoszenia podatku gruntowego. Wystarczy go porządnie ściągać. Gdyby ten podatek, wg starych taryf, płacili wszyscy właściciele ziemi, do budżetu państwa wpływałoby co roku 220 milionów litów. Obecnie fiskus z tego tytułu ściąga zaledwie 20 milionów, mniej niż dziesiątą część. Podatki gruntowe płacą i będą płaciły wyłącznie uczciwe safanduły.

Premier Brazauskas, który zgodnie z nową ustawą, za zajmowaną parcelkę w Turniszkach musiałby bulnąć co roku 8790 litów (musiałby jako osoba prywatna, jako mąż stanu nie musi), oświadczył cynicznie, że po wprowadzeniu nowych stawek podatkowych ludzie będą sobie bardziej cenili posiadaną ziemię. A będą, panie premierze. Z kolei pana i cały pana rząd będą cenili... jak brud pod paznokciem. Mam wrażenie, że gdyby naród zachowywał się tak po chuligańsku i chamsku jak rząd, już dawno wezwanoby policję...

Załoga naszego samolotu zarabia na czym może, na pomocy charytatywnej też. Litewski urząd skarbowy obłożył oto 18-procentowym podatkiem od towarów i usług (VAT) dar Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” i Fundacji „Semper Polonia” dla pierwszoklasistów szkół polskich na Litwie. Dar nie zawierał bynajmniej wódy czy wieprzowiny, których to „używek” producentami jesteśmy. Na dar złożyło się 1.800 tornistrów. Wysokość podatku oszacowano na 8 tys. litów. Okazało się, że wiosną tego roku została znowelizowana litewska ustawa o pomocy charytatywnej – poszerzono listę importowanych towarów, od których należy zapłacić 18-procentowy VAT. Tornistry znalazły się na tej liście. Pech chciał, że w tornistrach była też wyprawka ucznia. Do zeszytów, podręczników i piórników nikt się nie czepiał, oclono natomiast znajdujące się w tornistrach... znaki odblaskowe i fujarki do nauki gry. I tu rodzi się kilka pytań. Czyżbyśmy byli w świecie wiodącym producentem fujarek i szkiełek odblaskowych, że aż musimy się bronić przed ich wwożeniem barierami celnymi? Może jesteśmy potęgą fujarkową? Może zawartość darowanych dzieciom tornistrów zachwieje naszym przemysłem fujarkowo-odblaskowym? Obawiam się, że „Wspólnota Polska”, zamiast nas wykpić, zapłaci. Skoro stać ją było na 1.800 tornistrów, szarpnie się pewnie i na 8 tysięcy opłat celnych. A my, mam na myśli społeczność polską, będziemy się wstydzili wstydem naszej załogi. Szkoda, że celnikom podpadły akurat fujarki... Bo gdy ja, na przykład, byłam pierwszoklasistką, uczono nas grać na cymbałkach. I bardzo żałuję, że z Polski usiłowano do nas „przemycić” bez cła fujarki a nie cymbałki. Wynikła z tegu tytułu afera cymbałowa byłaby godna tych cymbałów, które nie wstydziły się oclić darowanej dzieciom szkolnej wyprawki, tym bardziej, że nie wszystkich rodziców stać na jej zakup.

Teraz kilka słów o obłędzie posłanniczym. Tym rodzajem obłędu został dotknięty samorząd wileński, który za swoje posłannictwo uważa bojkot LUKoil’u, który z kolei zamierza wydobywać naftę w pobliżu Mierzei Kurońskiej. Wiem, że brzydko czyni, bo może nam Bałtyk zapaskudzić okrutnie, ale czy my, budując terminal w Butyndze, zważaliśmy na Łotyszy, którzy szaty darli, jak my teraz, że będą przecieki. I są. Już nawet płacimy za nie sąsiadom. Trzeba walczyć o Mierzeję, ale to jest sprawa polityków. Można też bojkotować stacje benzynowe LUKoil, ale to już prywatna sprawa obywateli. Zaś samorząd, śmiem zauważyć, jest powołany nie do politykowania, tylko do zarządzania miastem. Jak najtańszym kosztem, bo ten koszt ponoszą podatnicy. Tymczasem stołeczny samorząd, ustami mera, oznajmił, że odtąd brzydzi się benzyną LUKoil’u, który, po wygraniu przetargu jest dostawcą benzyny dla samorządowych autek. To nic, że najtańszej, to nic, że włączając się do bojkotu LUKoil’u samorząd wdepnął na ścieżkę politycznych przepychanek. Ważne, że pogonienie Ruskich z ich benzyną może być dobrze widziane przez wyborców. Wszak rządzący miastem centroliberałowie, choć nad Wilią rośnie dla nich cudo-ratusz, marzą już o stołkach w brzydkim co prawda, ale dającym więcej władzy gmachu Sejmu. A benzynę można kupić chociażby u świeżo wyzwolonych w wyniku wojny charytatywnej Irakijczyków. To nic, że będzie drożej, wyborcy się zrzucą.

Dalej będzie o obłędzie reformatorskim... a raczej reformatołskim. Przejawem takiego obłędu jest zamiar zreformowania Czerwonego Krzyża, który od sześćdziesięciu lat pełni funkcję jedynego szpitala Wileńszczyzny. Nawet nie o to chodzi. Szpital jest rentowny, najlepszy w powiecie, ma pokazowe wręcz wskaźniki działalności, dopiero co w jego remont zostały władowane ciężkie miliony litów, co roku obsługuje ponad 13 tysięcy pacjentów... Można tę litanię klepać w nieskończoność, ale nie ma sensu, bo Czerwony Krzyż ma jeden wielki feler, a raczej dźwiga na sobie ciężki krzyż. Mieści się w centrum miasta, a tam ziemia na wagę złota. Dlatego też załoga naszego samolotu uznała, że placówkę należy zwinąć i przegonić do kliniki w Santaryszkach, która od lat pęka w szwach. A ziemię wraz z budynkami sprzedać. Nie byłoby w tym kryminału, gdyby eksmitowanemu z centrum szpitalowi przygotowano jakieś lokum zastępcze. Nic takiego nie przewidziano. Uznano, że pacjenci się jakoś w Santaryszkach zmieszczą (chociaż dotychczas się nijak nie mieścili), a z „dublujących się służb”, jak to określił doradca ministra ochrony zdrowia, czyli z personelu szpitala, zamierza się zrezygnować. Rzecz należy nazwać po imieniu, Czerwony Krzyż nam po prostu likwidują. Radzę zapamiętać, że taką decyzję podjął reformatoł Juozas Olekas, który od niedawna biega u nas w randze ministra ochrony zdrowia. Podczas wyborów nietrudno go będzie rozpoznać: nigdy nie nosi krawata. To taki facet w muszce, która pasuje do niego jak kwiatek do kożucha. Radzę też zapamiętać, że decyzję faceta-muszki popiera premier. Twierdzi, w stolicy jest 25 szpitali. O wiele za dużo. Przemilcza, że inne przeznaczone do likwidacji są nierentowne lub świecą pustkami. Są też takie, np. szpital chorób zakaźnych, dla których w Santaryszkach wybuduje się nowiutkie gmachy zastępcze. Zaś Czerwony Krzyż może tam sobie ewentualnie rozbić namioty.

Osobiście mam dość tego nadmiaru obłędu. Niech mnie ktoś, do licha, wypuści z tego samolotu, z tej potęgi fujarkowej! Domagam się bezpiecznego lądowania w normalnym kraju!

Lucyna Dowdo

Wstecz