Władysław Korkuć – jubileusz 75-lecia

Harcerskiej przysiędze wierny...

W trakcie pisania tego artykułu przyszła mi na myśl przed laty wyczytana sentencja o tym, że ludzie są jak wiatr: jedni przechodzą przez życie jak huragan i zostaje po nich pustka, drudzy zaś wieją tyle, ile trzeba, by wszystko rosło i owocowało. Do tych drugich zaliczyć mogę bez wątpienia pana Władysława Korkucia - doskonale znanego na Wileńszczyźnie. Człowieka, który był wśród organizatorów „Wilii”, z czyjej lekkiej ręki zrodziły się dziecięce polskie zespoły ludowe na Litwie, kilka chórów...

Wilnianin pochodzący z samego serca miasta: Zarzecze - ulica Filarecka. Dom Stefanii i Wilhelma Korkuciów, a w nim piątka rodzeństwa: Helena i Jadwiga oraz Tadeusz, Władysław i Eugeniusz. Szkoła podstawowa im.Szymona Konarskiego na Wileńskiej róg Żeligowskiego, kościół Bernardyński, ślusarski zakład ojca na Dominikańskiej, komunia św. w kościele św. Kazimierza - wspomnienia dzieciństwa piękne i beztroskie... Wszystko to przerwała wojna. Kolejne okupacje... Koniec nauki, przeniesienie warsztatu ojca na ul. Wileńską – dawne miłe ulice zajęło getto... W czasie wojny dzieci szybko doroślały. Na wiosnę 1944, nie mając 16 lat poznaje pierwszy smak konspiracji: dostarczanie meldunków, przenoszenie paczek - harcerze po przysiędze włączyli się do walki o swe rodzinne miasto. Nikt im ze starszych nie mówił o organizacji, walce, kolegów znali z pseudonimów. Ani dziwne zamówienia wykonywane przez ojca, ani działalność brata w konspiracji nie były w rodzinie omawiane. Wiadomo, lepiej było wiedzieć mniej, by w razie wsypy nie zdradzić...

Wyzwolenie Wilna od Niemców nie przyniosło pełnej radości. Wiadomo było: nowi gospodarze – Sowieci przynoszą ze sobą nowe porządki i terror przeciwko temu, co dla rodowitych wilnian było święte: polskość i wiara. Większość ich porzuciła rodzinne miasto. Rodzina Korkuciów trzykrotnie pisała się do transportu, lecz ojciec tak naprawdę nie chciał wyjechać. Zostali. Przypłacili tę decyzję łagrami dwóch synów...

Życie, pomimo nowej rzeczywistości, szło do przodu: nauka w trzecim męskim gimnazjum na Ostrobramskiej, rodzące się zamiłowanie do śpiewu pod kierunkiem wspaniałych nauczycieli panów Kondratowicza i Sulikowskiego. Trwanie w wierze i udział w życiu Kościoła. Tak się złożyło, iż pomimo tego, że mieszkał już przy ulicy Kalwaryjskiej 12 i uczęszczał do kościoła pw. św. Rafała, często też był w kościele pw. św. Filipa i Jakuba. Tam spotkał się z organistą Józefem Krypajtisem, wkrótce poznał ojca Kamila - niezwykle szlachetnego kapłana i człowieka Władysława Wielemańskiego. Nie tylko się modlili i śpiewali w chórze, prowadzili też rozmowy... Wkrótce odrodzone zostało tajne harcerstwo męskie pod kierunkiem Józefa Krypajtisa ps. Organista i żeńskie, któremu przewodniczyła Weronika Gojżewska ps. Nika. Pielęgnowali harcerskie tradycje, organizowali wypady, prowadzili dyskusje o Bogu, honorze i Ojczyźnie.

Na początku 1949 roku zostaje aresztowany ojciec Kamil, Józef Krypajtis, we wrześniu Nika, w grudniu ten sam los spotyka Władysława Korkucia: trzy miesiące śledztwa i w kwietniu 1950 roku wyrok – 5 lat, po roku brat Eugeniusz dostaje 25 lat za udział w harcerstwie...

Do sławetnej Workuty dotarł w czerwcu: pracował w kopalniach, a po awarii wagonetek i skaleczeniu ręki - na budowach. Straszne warunki, straszne lata i tylko młodość i żelazne zdrowie pozwoliły mu przetrwać tę gehennę. Na szczęście w 1953 „zdechł” Stalin i już 26 maja był w Wilnie – do dziś przechowuje swój obozowy numer 1M685, a wśród „smutnych” pamiątek jest też bilet kolejowy z Moskwy do Wilna. Zostawi go w spadku wnukowi Adasiowi (teraz wnuk ma 5 lat), by wiedział, że nawet w tamtych okrutnych czasach i pod groźbą straszliwej poniewierki, ludzie byli wierni raz danej przysiędze...

Powrót do normalnego życia zaczynał w roli kierowcy, następnie mechanika od maszyn do szycia. Nie zapomniał też o pasji śpiewania – zostaje studentem ówczesnego technikum muzycznego im. Tałłat-Kełpszy na kierunkach wokalistyka oraz dyrygentura, następnie naukę kontynuuje w konserwatorium. Zmienia miejsce pracy i od roku 1956 jest na stale związany z muzyką. Praca w technikum rolniczym, w chórze państwowego radia, w instytucie pedagogicznym, w charakterze instruktora chórów w rejonie wileńskim i pierwsze zorganizowane święto pieśni w roku 1959.

- Nową kartę w moim życiu zapoczątkował rok 1971. Kiedy ze śp. żoną Jadwigą podzieliłem się myślą o tym, jakby to nasze polskie dzieci ze szkoły średniej nr 19 zorganizować w ludowy zespół. Dziunia podtrzymała mnie w stu procentach i kazała szukać sprzymierzeńców do realizacji tej idei. Powstawały kolejno: „Wilenka”, „Świtezianka”, „Mereczanka”, „Prząśniczka”, „Biedronka”, „Solczanka”, chór „Zorza”, „Przepióreczka”, chór „Lira”... – wspomina pan Władysław. A ja przemierzam w myślach kilometry jego tras pracy: Wilno, Turgiele, Landwarów, Troki, Miedniki, Soleczniki, Suderwa i jeszcze Czarny Bór, Mościszki, Bujwidze... W raz powziętym postanowieniu, że polskie dzieci mają mieć stroje ludowe i śpiewać piosenki a tańczyć tańce ludowe, realizował z iście harcerskim uporem. Pomagali mu w tym koledzy i przyjaciele: księża i ludzie świeccy, dawni harcerze i nowo poznani ludzie dobrej woli. Przysyłali stroje, korale, wianuszki. Pomagali tworzyć repertuar i zapraszali młodocianych artystów do Macierzy. Kłania się im wszystkim w pas i przyznaje, że bez tylu życzliwych ludzi, jakich spotkał na drodze realizacji swych idei nie byłby w stanie zrobić i części tego. Dziękuje wszystkim, lecz szczególnie podkreśla nazwiska trójki, niestety dziś już nieżyjących osób: Ojca Kamila (Władysława Wielemańskiego), Tadeusza Goniewicza i Mariana Domańskiego. Pomagali różni ludzie, nie tylko Polacy. Niestety, szkodzili też różni, Polacy – też.

Doskonale pamięta radość z udziału setek dzieci w koncercie w Wileńskiej Hali Sportowej z okazji Dnia Dziecka! Z goryczą wspomina rok 1981, kiedy to został „wyproszony” przez odpowiednie służby z Wilna ( nie miał prawa pracować w wileńskich szkołach) i zaraz z uśmiechem dodaje: ale przecież to przyśpieszyło proces tworzenia zespołów w rejonach! Często zaczynał sprawę i już wkrótce oddawał w inne ręce bez większego żalu: „Najważniejsze, by nie zmarnowano roboty.”

Zawsze na pierwszym miejscu stawiał dobro sprawy - tak go uczono od dziecka najpierw w domu rodzinnym, potem w szkole i harcerstwie. Te swoje ideały stara się przekazać dzieciom, bo z nimi nie tylko śpiewa: nie jest obojętny na ich mowę, zachowanie, postawy.

Dobro i zło wraca do nas jak bumerang – pan Władysław Korkuć został przed laty kawalerem „Orderu Uśmiechu” – pięknego wyróżnienia przyznawanego przez dzieci...

Kończąc nasze wspomnienia uzurpuję sobie prawo w imieniu wszystkich byłych chórzystów, ich rodziców i widzów złożyć szanownemu jubilatowi najserdeczniejsze życzenia zdrowia, nieustającej, emanującej od niego pogody ducha oraz spełnienia marzeń i realizacji wszystkich planów. Hart harcerski i duch niech będzie nadal mu w tym pomocny.

Janina Lisiewicz

Wstecz