Podglądy

Od „pP”, „bB” i bushmanii...

Rosjanie mówią o sobie, że ich kraj gnębią dwa nieszczęścia. Oba na literę „d”. Durnie i drogi. My mamy w kraju jedno nieszczęście, ale za to na dwa „p”: prezydent Paksas. Poza Paksasem, nic nam więcej nie dolega. Ani przekręty związane z prywatyzacją i ich opłakane konsekwencje, ani figle urzędników-aferałów, ani wzrost cen, ten już odnotowany i ten zapowiadany wraz z wejściem do UE, ani degradująca wieś, ani nędza, ani bezrobocie, ani problemy socjalne... etc. etc. Dolega nam tylko i wyłącznie „pP”, który podzielił stanowiącą dotychczas monolit ojczyznę na dwa nienawidzące się obozy i którego należy jak najszybciej wyciąć jak złośliwego raka.

Chociaż... przepraszam. Trochę nam jeszcze dolega „bB”. Tak, mamy jeszcze w kraju małe nieszczęśćko na dwa „b”. Biznesmen Borisow. Okazuje się, że drugą, poza dymisją prezydenta Paksasa, najpilniejszą kwestią, od której zależy świetlista przyszłość naszego kraju, jest wydalenie z kraju tego osobnika. Za co? Bo napluł nam prosto w dumę narodową próbując zastraszyć naszego prezydenta i określając go mianem politycznego trupa. Co prawda to, co myślą i głoszą o prezydencie nasze własne polityczno-intelektualne „lidery”, w ogóle nie nadaje się do druku, ale im wolno. Bo oni „som” kwintesencją substancji moralnej narodu, jego śmietanką, krwią z krwi, kością z kości, pniem z pnia... Ostatecznie wywodzą się z tego samego, co Paksas, korzenia, z tą tylko różnicą, że są czyści jak łza dziewicy, nie umoczeni w żadne afery, nieskalani żadnymi brudnymi pieniędzmi. Więc mają prawo obsobaczać „narażonego na wpływy” prezydenta od ostatnich... hm, toż mówię, że te określenia do druku się nie nadają. A Ruski, który ważył obrazić naszego prezydenta, to wraży syn i wróg, więc... Pszoł won! Teraz i zawsze, i na wieki wieków! Co rychlejsze wydalenie „bB” z kraju spędza sen z powiek i ministrowi spraw zagranicznych Valionisowi, i konserwatystom, i socjalliberałom Paulauskasa in corpore, i całemu Departamentowi Bezpieczeństwa Państwa na czele z szefem Mečysem Laurinkusem, który to departament w ogóle proponuje ogłosić Borisowa na Litwie persona non grata. Jeszcze tylko zabierzemy mu medal Dariusa i Girénasa, żeby, zakała jedna, nie wycierał się po kacapskich salonach z naszą narodową „biżuterią”. Co prawda tym medalem, a propos: za zasługi wobec litewskiego lotnictwa, udekorował go wcale nie „pP”, tylko uwielbiany przez naród, jak twierdzą sondaże, prezydent Valdas Adamkus... Widocznie uczynił to w chwili jakiegoś umysłowego zamroczenia.

Zresztą z tym medalem to się porobiły jaja wielkości beretów. Okazało się, że nie wiadomo, kto Borisowa do tej dekoracji zgłosił. Wszyscy się dziś od tej inicjatywy odżegnują jak od morowej zarazy. No może poza prezydenckim doradcą Šurkusem, który jednakże lokuje się na szarym końcu „zgłaszaczy” i od którego niewiele zależało. Gdyby nie zachowana kronika telewizyjna, na której zarejestrowano jak prezydent Adamkus własnoręcznie dekoruje medalem „takiego syna”, Borisowa, można by było pomyśleć, że ten medal sam na jego wraży tors wskoczył. Ale nic to. Zabraliśmy obywatelstwo, zabierzemy i medal! Dla pełnego wyrównania rachunku, proponowałabym mu jeszcze na odjezdnym walnąć po ryju. Niech pamięta, buc jeden, i potomnym przekaże, że łaska państwa litewskiego na pstrym koniu jeździ.

Tyle tytułem przydługiego wstępu. Dalej będzie o polityce wielkoświatowej, a raczej wielkomocarstwowej. A to z tego powodu, że skandal prezydencki obrzydł już wszystkim jak codziennie serwowana owsianka, a skoro innych, poza Paksasem, problemów na Litwie nie mamy, więc o czym tu pisać? Postanowiłam więc zapuścić żurawia w okolice jakiegoś państwa nieprzeżartego żadną aferą, z amerykańska zwaną ...gate. Niełatwe to zadanie, bowiem Polacy mieli swoją rywingate, Rosjanie - chodorkowskigate, bieriezowskigate czy gusińskigate, Białorusini zaś mają Łukaszenkę, co już samo przez się jest, moim zdaniem, wielkim nieszczęściem. Europa Zachodnia to żaden temat, bo ta boryka się ostatnio głównie z żywiołami natury. Gnębią ją a to nieziemskie upały, a to powodzie, a to znów nie notowany od stuleci mróz czy śnieg... Nudy! I w ten oto sposób znów padło na Stany Zjednoczone Ameryki. Te nie mają żadnych nieszczęść ani afer. Mają za to misję ulepszania świata i walki z terroryzmem... szczególnie na terenach roponośnych.

Zwracam swe wredne spojrzenie ku USA z tym większą przyjemnością, że gdy przed rozpoczęciem wojny w Iraku popełniłam antywojenny komentarz pt. „Wojna poszlakowa”, zostałam surowo zbesztana przez stronników „humanitarnej” okupacji (przepraszam za nieeleganckie określenie) tego kraju. Wówczas tego nie komentowałam, lecz wiedziałam, że do tematu wrócę. I wracam, bo czas najwyższy. Natchnął mnie zresztą prezydent Aleksander Kwaśniewski, który tak jakoś w okolicy Nowego Roku, namaszczając kolejną „porcję” wysyłanych do tego kraju żołnierzy, oświadczył, że mają „bronić w Iraku (sic!) bezpieczeństwa Polski” (?!). Lubię i szanuję Kwaśniewskiego, ale na to „błogosławieństwo” scyzoryk mi się w kieszeni otworzył. Od kiedy to okupacja cudzego kraju uchodzi za obronę bezpieczeństwa własnego? I co by powiedział Kwaśniewski, gdyby jakieś ościenne lub dalsze państwo wkroczyło do Polski, najpierw ją zbombardowawszy, by sobie na jej terytorium, przez czas nieokreślony, „pobronić” swojego bezpieczeństwa? I niech mi nikt nie próbuje wmówić, że Irak plasował się w czołówce chuligańskich krajów napraszających się na poskromienie przez światową społeczność. Irak miał pecha, bo miał ropę, więc znalazł się w kręgu interesów USA. A jankes, jak się okazuje, na co spojrzy, to jego.

„Walczymy z terroryzmem, bo musimy. Jednak staramy się by świat był lepszy, bo możemy” – marudził ostatnio górnolotnie na temat dziejowej misji Amerykanów sekretarz stanu USA Colin Powell. Łza mi się w oku ze wzruszenia zakręciła. Doczekalim oto „Chrystusa państw i narodów”, który czego dotknie, to ulepszy. Ostatnio ulepszył Irak... o rakotwórczy zubożony uran. „Wojna w Iraku przyniosła niszczące skutki dla środowiska naturalnego tego kraju” – czytamy w raporcie ONZ-owskiego Programu Ochrony Środowiska (UNEP). Autorzy raportu ogłosili, że nadmierne użycie w czasie interwencji w Iraku przez siły amerykańskie i brytyjskie broni, zawierającej zubożony uran może być groźne w skutkach.

„UNEP uważa, że w Iraku pojawiły się obecnie problemy, wymagające natychmiastowej uwagi. Chodzi zarówno o skażenie środowiska, spowodowane w wyniku operacji militarnych jak i grabieże miejsc, w których znajdowały się radioaktywne i toksyczne substancje” – czytamy w raporcie. ONZ-owcy tego uranu nie wymyślili, ani nie przyśnili. Z materiałów przekazanych im przez Londyn wynika, że „tylko z czołgów brytyjskich wystrzelono w Iraku 1,9 ton pocisków zawierających zubożony uran (to dwukrotnie więcej niż użyto w wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 r.)”. Ile tego badziewia wystrzelili Amerykanie można sobie pozgadywać, bo ci nie są tak szczerzy jak Brytyjczycy. Eksperci twierdzą, że zubożony uran wywołuje raka. Amerykańskie władze zaprzeczają, by takie ryzyko istniało.

I tu pozwolę sobie spytać: a gdzież się podziała sławetna iracka broń, która stała się powodem amerykańskiej interwencji zbrojnej w tym kraju (przypomnę, że wbrew stanowisku ONZ i protestom gorszej, bo jeszcze nie ulepszonej przez Amerykanów połowy świata)? Wszak cytowany powyżej Powell przed wojną twierdził, że Irak dysponuje „5500 głowicami z bronią chemiczną, 6500 bombami, 100 - 500 tonami substancji chemicznych, 4 tonami gazu VX, 8,5 tys. litrami wąglika oraz nieokreśloną ilością pocisków balistycznych i głowic jądrowych”. Dlaczego Amerykanie nie wytłumaczą się z tego, że żadnej broni nie znaleźli? Dlaczego nie przeproszą Irakijczyków i nie pójdą sobie z tego kraju „k’ cziortowoj matieri”, tym bardziej, że już mają Saddama? Ano dlatego, że to nie osoba dyktatora Husajna (takich dyktatorów jest na świecie na pęczki), ale właśnie roponośność Iraku była prawdziwym powodem interwencji zbrojnej USA w tym kraju.

Co prawda o tym, że iracka broń masowego rażenia istnieje tylko w pobożnych życzeniach prezydenta Busha i jego najmimordów jeszcze przed wojną informowali inspektorzy ONZ. Ale wówczas jeszcze była nadzieja, że ulepszacze świata, po wkroczeniu do Iraku, znajdą przynajmniej śladowe jej ilości. Tymczasem okazało się, że nie znaleźli NIC! Coraz częściej mówią o tym już nie tylko europejscy przeciwnicy wojny w Iraku, lecz też współplemieńcy Busha. Niektórzy z nich zaczynają zadawać przedstawicielom swoich władz kłopotliwe pytania. Ostatnio znana amerykańska, prywatna Fundacja Carnegiego na Rzecz Pokoju ogłosiła, że nie ma dowodów, iż Irak za Saddama Husajna dysponował bronią masowej zagłady. W raporcie Carnegiego twierdzi się, że administracja amerykańska „systematycznie” w sposób mylący prezentowała sprawę irackich programów zbrojeniowych, faktycznie nie zagrażających ani krajom Bliskiego Wschodu, ani samym Stanom Zjednoczonym. Nielichym ciosem były dla bushmanów i rewelacje byłego ministra finansów USA Paula O’Neilla (zwolniony w grudniu 2002 roku), który niedawno oznajmił, że jako członek rządu USA nigdy nie widział jakichkolwiek dowodów na istnienie broni masowej zagłady w Iraku, a prezydent George W. Bush planował wojnę w Iraku od samego początku swoich rządów, czyli na długo przed atakiem terrorystycznym na USA 11 września 2001 roku. Amerykanie się wściekli, wszczęli śledztwo w sprawie przedstawionych przez O’Neila informacji, skwapliwie przy tym zapewniając, że nie jest ono, uchowaj Bóg, odwetem za jego antyprezydenckie opinie. Ale słowo się rzekło.

Gdy dziennikarze zaczęli szarpać Powella o arsenał Saddama, ten przyznał, że co prawda nie widział konkretnego materiału dowodowego, w tym „dymiącej broni”, ale nie ma o co drzeć szat, bo Saddam miał tę broń i nawet ją wykorzystał... „w końcu lat 80., a następnie przez 10 lat odmawiał (bydlak!) światu możliwości przekonania się, czy faktycznie broń ta została zniszczona”. No to Amerykanie postanowili klina klinem, czyli broń bronią... Najpierw pozrzucali na opornego satrapę i jego cywilnych rodaków trochę bomb, a potem pojechali na czołgach, by sobie obejrzeć... i przekonać się, że rzekoma broń iracka nie tyle została zniszczona, ile w ogóle nie istniała. Żołdacy Busha nie znaleźli ani pół litra wąglika, ani pół głowicy z substancjami chemicznymi. Nie mają też ani ćwierć świadka mogącego potwierdzić, że Saddam rzeczywiście siedział na tych głowicach, ale zniszczył je w przeddzień interwencji zbrojnej. Nic to. Okazuje się, że już same intencje dyktatora stały się dla Amerykanów dowodem na to, że iracka broń masowego rażenia istniała.

„Biorąc pod uwagę intencje Saddama nie ulega kwestii, że zawsze miał taką broń” – pouczył Powell natrętnych pismaków. Czyli Amerykanie zgadli, o czym marzy Husajn, i tylko za to roz... jego państwo. Strach się bać!!! Pomagierzy Busha zaczynają karać ludzi już nie za fakty, ale za intencje. Dobrze, że nie mieszkam w USA, bo pewnie skończyłabym na krześle elektrycznym za planowanie zbrodni (a co za tym idzie, według logiki Powella – posiadanie broni). Wyznaję otóż w wielkiej tajemnicy, że moją intencją jest zgładzenie (forma dowolna) mojego sąsiada, właściciela groźnego a puszczanego samopas i bez kagańca dobermana. To agresywne bydlę (pies, nie sąsiad) niejedną już osobę pogryzło, a mnie osobiście nieraz przyprawiło o palpitację serca. Tymczasem gospodarz „doberka” na skargi poszkodowanych reaguje... pogróżkami, że zastrzeli każdego, kto bydlądku zrobi krzywdę. Więc z amerykańskiego punktu widzenia, co najmniej dożywocie należy się zarówno mnie jak i mojemu sąsiadowi, biorąc pod uwagę nasze zbrodnicze intencje. To tylko dygresja, ale próbuję w ten najprostszy sposób zilustrować metody działania ogarniętych szaleństwem naprawiania świata jankesów.

Co prawda Amerykanie mają w Iraku na swoim koncie wielki i bardzo spektakularny sukces – ujęcie satrapy. „Panie i Panowie... mamy Go!” – łkał z radości tak jakoś w połowie grudnia ubiegłego roku Paul Bremer, cywilny administrator Iraku. Wszystkie telewizje świata i gazety obiegły ujęcia rozdziawionego dyktatora, z pokorą poddającego się poleceniom dentysty, który, jak koniowi na jarmarku, świeci mu latarką w krwiożerczą gębę. Miał to być policzek wymierzony wszystkim wyznawcom Saddama. „Macie waszego guru! Nędzną, wystraszoną kreaturę!” – krzyczały te ujęcia. Wywołały one euforię stronników wojny, w szczególności kierowanej przez Amerykanów koalicji, dla których nie dający się schwytać aż przez 8 miesięcy Husajn był jak pryszcz na honorze. I w tej euforii ani się spostrzegli, że sprowadzając dyktatora do roli wywleczonego z piwnicy wystraszonego strzępa ludzkiego, pomniejszyli swój sukces. Właściwie sprowadzili go do zera, bo, jak mawia mądre przysłowie, „pokaż mi swojego wroga, a powiem ci kim jesteś...”. Amerykanie pokazali nie uzbrojonego po zęby terrorystę, a upokorzonego, bezbronnego starca z obłędem w oczach. W dodatku niebawem się okazało, że bushmani nie tylko nie zdobyli Husajna w walce, ale nawet go nie wytropili. Oni dyktatora po prostu... kupili za 25 milionów „waszyngtonów”. Zresztą ten wydatek po części im się zwrócił, bo ich „nabytek” był wyposażony w wypchaną dolarami walizkę. Do kryjówki Saddama za pieniądze doprowadził Amerykanów informator z kręgu kilku najbliższych Husajnowi rodzin. Prawda jest taka, że jankesi, gdyby im naprawdę chodziło o wyzwolenie narodu irackiego spod dyktatury, mogli sobie kupić Saddama, a nawet dziesięciu Saddamów, bez rozpętywania wojny. Ale im, jak już pisałam, chodziło o naftę.

Teraz o roli Polaków i tej garstki Litwinów, którzy w wielonarodowym batalionie pod polskim dowództwem biorą udział w operacji „Iracka Wolność” i „bronią naszego bezpieczeństwa”. Powiedzieć im, że są okupantami, obrażą się śmiertelnie. Więc niech się obrażą. Prawda jest taka, że w maju 2003 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła do wiadomości (rezolucja 1483), że USA i Wielka Brytania wobec Iraku przyjmują na siebie „specyficzne uprawnienia, odpowiedzialność i zobowiązania (...) jako mocarstwa okupujące i działające pod zjednoczonym dowództwem”. Jesteśmy więc pomagierem okupanta, chociaż nam się wydaje, że ważnym strategicznym partnerem. Może nam za to bushmani znieśli wizy do ich raju? A gdzież by tam. Z początkiem roku zaczęli nawet fotografować i pobierać odciski palców przybyszów z większości krajów świata, w tym z naszych. Traktują nas jak kryminalistów. Tylko patrzeć jak zaczną świecić latarką w uzębienie. W ten sposób ulepszacze świata bronią się ponoć przed terrorystami.

„Podróżnym łatwo przez to przejść, ale terrorystom trudno tego uniknąć” – powiedział uśmiechnięty minister bezpieczeństwa USA Tom Ridge, który osobiście witał pierwszą grupę przybyszy poddanej tej upokarzającej procedurze. Terroryści na to oświadczenie musieli dostać ciężkich konwulsji... ze śmiechu. Przed ponad dwoma laty, poprzez staranowanie bliźniaczych wież World Trade Center, pokazali Amerykanom do czego są zdolni. Mają ich powstrzymać jakieś odciski palców? Poza tym terrorysta legitymujący się brytyjskim, niemieckim czy francuskim paszportem może jankesom zagwizdać na nosie i spokojnie minąć kontrolę. Bowiem procedura kontroli tożsamości za pomocą elektronicznego pobierania odcisków palców i fotografowania nie dotyczy obywateli tych krajów. Tu warto przypomnieć, że przed wojną w Iraku minister obrony USA Donald Rumsfeld Niemcy i Francję określał mianem „starej Europy”, „bo usiłowały storpedować amerykańskie starania o usunięcie Saddama Husajna”. Rumsfeld chwalił wówczas za wsparcie USA „nową Europę”, której kamieniem węgielnym jest Polska (o Litwie nie wspomniał, ale pewnie ciepło o nas pomyślał). Ale zaszczyt nas kopnął! I co? „Stara Europa” rozpycha się po amerykańskich lotniskach i portach, a „nowa”, pokorna i nadskakująca, miesiącami a nawet latami czeka na wizy do USA, a gdy już tego zaszczytu dostąpi, jest traktowana jak wylęgarnia kryminalistów i terrorystów. Dziw, że nas tam jeszcze nie poddają testom na gąbczaste zwyrodnienie mózgu (BSE). W połowie grudnia jankesom zachorowała na to krowa, więc mogą mieć obawy, że ktoś im przywlókł tę zarazę z „nowej Europy”. Biedny Bush, aby ratować honor amerykańskich krów, zaczął ostentacyjnie żywić się wołowiną. Demonstruje rodakom, że żadna zaraza amerykańskich bydląt się nie ima (ta gąbczasto-zwyrodniała krowa przypałętała się ponoć z Kanady). Patriota! Gdyby jeszcze posypał kanapkę z wołowiną zubożonym uranem, który jest ponoć zupełnie nieszkodliwy, miałby drugą kadencję jak w banku. Smacznego.

Lucyna Dowdo

Wstecz