Podglądy

Czy hopak przerośnie w menueta?

Jestem katoliczką praktykującą umiarkowanie, czyli bez ocierającej się o dewocję przesady, tym niemniej kopnę się chyba z jakąś dziekczynną pielgrzymką. Przynajmniej do najbliższego sanktuarium. W podzięce Opatrzności Bożej za to, że uchroniła nas przed potworną hybrydą określaną mianem koalicji tęczowej.

Mariaż Brazauskasa z Uspaskichem jaki jest, każdy widzi. Typowe małżeństwo z rozsądku. To tak jakby wdowa (choć po komunie, ale z tytułem księżnej) niemłoda, szpetnawa, za to mająca wejścia i koneksje, poślubiła nowobogackiego. Nienawykłego do politycznych salonów, ale pełnego entuzjazmu. Takiego, który z tańców zna wyłącznie hopaka, ale wyrywa się do dworskich menuetów.

Trochę to potrwa, ale jestem pewna, że przy starych politycznych wyjadaczach – socjaldemokratach – Partia Pracy niebawem nabierze ogłady i opanuje kilka dostojnych, majestatycznych tańców pozwalających wdzięcznie ślizgać się po tym kruchym lodzie, jakim jest rządzenie państwem. Uspaskich, przed wyborami zachowujący się jak bezczelny watażka, w obliczu tego, że elektorat nie obdarzył jego partii sejmową większością, szybciutko spuścił z tonu. Nie tylko otworzył szeroko ramiona przed byłym premierem i jego partią („pójdź chłopie, daj pyska, będziem razem rządzić...”), ale okazał się negocjatorem nad wyraz układnym. Nie stawiał idiotycznych warunków i nie stroił fochów jak centroliberałowie i konserwatyści. Bierze w nowym rządzie to, co mu Brazauskas w łasce swojej dać raczy, czyli mniej intratne ministerstwa (poza resortem gospodarki). I choć dysponuje większą niż obecny premier liczbą sejmowych szabelek, przystał w nowej koalicji na rolę drugich skrzypiec. Przynajmniej na razie. Nie wątpię, że ludzie Uspaskicha i Brazauskasa w ciągu najbliższej kadencji nieraz skoczą sobie do oczu, ale programowo są do siebie zbliżeni, więc jest nadzieja, że się przynajmniej nie pozabijają i nie puszczą „chałupy” z dymem. Wariant optymistyczny dla przyszłej koalicji jest następujący: Partia Pracy w roli rządzącej szybko się utemperuje i pozbędzie piętna populistycznej, zaś ludzie Brazauskasa, z konieczności liczenia się ze zdaniem silnego partnera, nieco poskromią swoje możnowładcze maniery. Kierunek polityki wewnętrznej i zagranicznej się nie zmieni. Dzięki Bogu i za to. O wariantach pesymistycznych dyskutować nie będziemy, gdyż przewidzieć ich nie sposób. Ostatnio politycy wycinają nam takie numery, do których nie dorośli nie tylko analitycy, ale nawet autorzy politycznych thrillerów.

W każdym bądź razie wypada odmówić modlitwę dziękczynną za to, że do rządzenia nie zostały dopuszczone konserwatywne bufony i młode drapieżne wilki Zuokasa. Co zostawili po swoich rządach pierwsi, każdy wie. Na samą myśl o tym, co zostawiliby ci drudzy, przypomina mi się reakcja bułhakowowskiego Mistrza na wieść, że do Moskwy zawitał Woland. „Ale przecież on tu diabli wiedzą jak narozrabia!” – zakrzyknął łapiąc się za głowę. No właśnie. Diabli wiedzą jak narozrabialiby centroliberałowie, chociaż radosna twórczość ich przywódcy pozwala mniemać, że nie gorzej niż szatan w powieści Bułhakowa. To szczęście więc, że w nowym rządzie nie będzie ani jednych, ani drugich. Tym bardziej, że nawet będąc w opozycji już zdążyli dać piękną próbkę przerostu ambicji nad poczuciem humoru. Szarpią się o tytuł lidera opozycji. Konserwatyści uważają, że jak psu kość należy on się ich przywódcy Andriusowi Kubiliusowi. Centroliberałowie pyskują, że też sroce spod ogona nie wypadli i znaleźliby (a jakże!) wśród swoich głowę godną dźwigania tego cierniowego, ale zaszczytnego wieńca. Interesująca dyskusja na temat tego, która z dwu partii jest bardziej liderzasta, zaowocowała jeszcze bardziej interesującą propozycją. Przekazywać sobie ten tytuł drogą rotacji... To naprawdę ciekawe! Wyobraźmy sobie, że jednego tygodnia liderem opozycji jest konserwatysta Andrius Kubilius, a już następnego liberałcentrysta Eligijus Masiulis... najlepiej na spółkę z Gintarasem Steponavičiusem. A co, gdzie dwóch liderów, tam znajdzie się miejsce i dla trzeciego! Tym bardziej, że te dwa chłopaki od Zuokasa są dla mnie jak bliźnięta jednojajowe. Tak samo pewni siebie, tak samo chamscy i bezczelni. Proponowałabym przy okazji metodę rotacji rozszerzyć na inne dziedziny. Na przykład, w tygodniu, w którym za tatuśków opozycji robiłby tandem Masiulis-Steponavičius, Kubilius mógłby się pocieszyć tytułem „przystojny” i vice versa.

Stawiam flaszkę whisky Ballantine przeciwko butelce oranżady Libella, że rotację wymyślili konserwatyści. Pragnienie tej rotacji przerodziło się u nich w jakąś maniakalną obsesję, uczepili się jej jak pijany płotu. Koniecznie chcą się wymieniać. Czymkolwiek. Podczas wstępnych rozmów z socjaldemokratami proponowali wymienianie się stołkami premiera, przewodniczącego Sejmu i ministerskimi tekami. Też na zasadzie rotacji – przez dwa lata Brazauskas premierem, przez dwa kolejne Kubilius itd... Coś mi to przypomina. Pewien radziecki wynalazek. Pamiętacie – przejściowe sztandary, proporce, puchary… Dostawało się to barachło za jakieś tam socjalistyczne zasługi. Na czas określony, wystarczyło bowiem się trochę zagapić i już trzeba je było przekazać godniejszemu. Jednak nawet Sowieci nie wymyślili, że i władzę można sobie przekazywać jak puchary i różne takie tam chorągiewki. Brawo, panie Kubilius, przerósł pan pomysłodawców. Niech pan tylko nie pomyśli, że wierzymy podłym oszczerstwom Uspaskicha, który twierdzi, że za czasów studiów był pan już liderem… komsomolskiej organizacji. Jesteśmy przekonani, że to wstrętna potwarz. Prędzej uwierzylibyśmy, że był pan ministrantem w jakimś kościele, a w wolnych chwilach wypisywał na murach antysowieckie hasła.

Kubilius może by i pasował na lidera opozycji, ale każda pretendująca do tego tytułu osoba blednie na tle Vytautasa Landsbergisa, który go do niedawna nosił. Miną pokolenia zanim się narodzi taki, który dorówna mu inteligencją i charyzmą. Dlatego żal serce ściska na samą myśl, że oddaliśmy do Parlamentu Europejskiego to, co mieliśmy najlepszego. Ale nic to. Niech te masony i obrońcy mniejszości seksualnych zobaczą, jakich mamy u siebie ludzi. Niech się uczą, nierozgarnięte jełopy, jak należy walczyć z Rosją. Tak, tak... Landsbergis to – w demaskowaniu i tropieniu Ruskich – partyzant niezmordowany i niepokonany. Nie sprzedał się za mandat i nieliche diety europarlamentarzysty. Wbrew temu, że UE gimnastykuje się jak tylko może, by zachować poprawne stosunki z Rosją, ten świeżo upieczony europarlamentarzysta już zdążył wyskoczyć przed szereg i dokopać Ruskim. Mało tego. Nasz najlepszy produkt eksportowy i w Brukseli wyrasta na lidera opozycji... wobec zdrowego rozsądku. Wraz z dwoma kolegami – Estończykiem i Łotyszem – Landsbergis klepnął list otwarty do liderów krajów świata, w którym nakablował na prezydenta Putina. Autorów tej korespondencji do białości wnerwił bowiem pewien pomysł prezydenta Rosji. Putin miał otóż czelność zaprosić do Moskwy przywódców wszystkich państw na planowane 9 maja przyszłego roku obchody 60-lecia zakończenia II wojny światowej. No czyż nie bezczelny? Bo co oznacza udział w takich obchodach? Myślałby ktoś, że uczczenie Dnia Zwycięstwa nad faszyzmem, oddanie hołdu pamięci poległych czy inne tam tere-fere... Otóż nie. Nasza dzielna trójka w swojej korespondencji do zaproszonych wyjaśnia tumanom (oficjalnie tytułując ich „ludźmi myślącymi”), że „udział w owych uroczystościach jest równoznaczny uznaniu sowieckiej okupacji i komunistycznego reżimu”.

„Dlaczego Rosja Dzień Zwycięstwa świętuje osobno od całej Europy” – pytają podejrzliwie autorzy listu i dodają: „Wszak zwycięstwo Rosji w II wojnie światowej oznaczało tragedię dla zniewolonych przez nią narodów”.

Ładnie, prawda? Czuć w tym wyłączne autorstwo i pokręconą jak paralityk logikę pana Landsbergisa, naszej dumy narodowej. Jestem pewna, że koledzy Estończyk i Łotysz to potulni figuranci, którzy podpisali ten list nawet nie czytając, w uznaniu dla geniuszu naszego ścigacza Ruskich i ich zbrodni.

„Jak na to zareagowali „ludzie myślący”? – spytali się Landsbergisa litewscy dziennikarze. „Absolutnie nie wiem. To będzie zależało od ich sumienia” – odsapnął wyniośle. Jestem pewna, że adresaci tego wykwitu rozchwianej wyobraźni pana Vytautasa, choć mocno zażenowani, skwitują rzecz całą milczeniem. Są kulturalni, więc będą udawali, że tego bąka w europejskim salonie w ogóle nikt nie puścił. A Putin? Na pewno słyszał, że istnieje taki Landsbergis, zwany niekiedy ojcem litewskiej niepodległości. Na pewno też nie widzi powodu, by sobie w jakikolwiek sposób zawracać głowę zarówno tym politykiem jak też jego wyskokami.

Osobiście rozumiem te antyrosyjskie fobie litewskich polityków. Toż tak jak im ostatnio dali popalić dwaj Rosjanie – Uspaskich i Borisow – już dawno nie obrywali. Jeden omal nie został premierem, drugi ponoć kupił sobie na własność prezydenta. Koszmar! Najgorsze jest to, że obaj, wraże syny, posiadali litewskie obywatelstwo. Borisowowi je na szczęście odebrano, Uspaskichowi na razie się nie udało. Ale spoko, niebawem coś wymyślimy. A w międzyczasie Sejm znalazł sposób, jak położyć kres rozmnażaniu się Ruskich w naszym życiu politycznym metodą pączkowania. Klepnął w pierwszym czytaniu nowelę do ustawy o obywatelstwie, która utrudni imigrantom uzyskanie litewskiego obywatelstwa. Każdy dureń wie, że najłatwiej obywatelstwo danego państwa uzyskać zawierając prawdziwe bądź fikcyjne małżeństwo z kimś, kto już takim kwitkiem dysponuje. Nie u nas. Dotychczas obcokrajowiec po poślubieniu Litwinki (bądź Litwina) musiał w tym stadle harować na litewski paszport lat pięć, odtąd będzie pokutował dziesięć. Do tylu lat Sejm zamierza prolongować zamorskim małżonkom naszych obywateli oczekiwanie na naturalizację w naszym cudnym kraju. Mój Boże! Któż to wytrzyma? Czy ten Borisow zdurniał, żeby w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu żądać od Litwy za pozbawienie go litewskiego obywatelstwa 20 milionów dolarów? Jestem pewna, że to ta obłędna kwota tak namąciła w głowie naszym parlamentom. Uznali, że litewski paszport jest cenniejszy od amerykańskiego, o który się niektórzy zabijają, a raczej topią, jak Kubańczycy. Zgadnijcie, kto jest autorem pomysłu, by w oczekiwaniu na to błogosławieństwo męczyć imigrantów w litewskich małżeństwach nie pięć a dziesięć lat? Odpowiedź brzmi: bezpieka, złociutki nasz pogromca prezydenckich sponsorów. I niech mnie teraz ktoś przekona, że nowelizujemy ustawę w obawie przed „imigrantami z krajów trzeciego świata, którzy się z trudem asymilują w tak cywilizowanych państwach, jak nasze”. Ci trzecioświatowi na razie nas nie tratują, podczas gdy mniej lub bardziej zasymilowani Rosjanie, dzięki poślubieniu litewskich małżon, podstępnie wślizgują się (nieokrzesane chamy!) na litewskie polityczne salony.

Mnie osobiście jest „wsio rawno”, jak długo zagraniczni ślubni naszych obywateli i obywatelek będą czekali u nas na uznanie za swoich. Mój osobisty narzeczony ma już dwa obywatelstwa zachodnie i do litewskiego jakoś się nie garnie. Ale o naród się martwię. Któremu bowiem, tym bardziej tak małemu jak litewski i, jak twierdzą specjaliści, stojącemu w obliczu wymarcia, nie przydałby się zastrzyk świeżej krwi? Odtąd możemy o tym zapomnieć, bowiem zarówno posiadacz litewskiej małżonki (czy małżonka) jak i obcokrajowiec takimi więzami nie skrępowany, ale też marzący o litewskim obywatelstwie, będą musieli czekać na ten cud dziesięć lat. Tylko idiota (lub idiotka) w tych okolicznościach będzie się zaprzęgać w małżeński kierat. Gdyby nasze parlamenty były trochę cwańsze, w ogóle znieśliby ten okres karencji, po prostu zaostrzyliby warunki, które należy spełnić, by zostać naturalizowanym Litwinem. Do znajomości języka litewskiego, konstytucji i narodowego hymnu (nie zna go żaden polityk) można by dodać umiejętność tańczenia suktinisu (nie mylić z piciem), grania na birbyne (taka fujarka) i lepienia didžkukulisów (dawniej swojsko zwanych cepelinami).

Lucyna Dowdo

Wstecz