Podglądy

Rusłanomania albo dzikie tańce polityków

Amerykański politolog Zbigniew Brzeziński, który onegdaj zawitał do naszej pięknej stolicy, okazał się być cienkim Bolkiem wobec innego gościa, który nawiedził Wilno w tym samym prawie czasie i swoją rozłożystą osobowością zupełnie przysłonił doradcę byłego prezydenta USA Jimmy’ego Cartera. Czego wart był chociażby przejazd tego gościa (od polskiej granicy do Wilna) w towarzystwie policyjnej eskorty lecącej na włączonych kogutach... Zresztą i tak nie osiągnięto zamierzonego efektu, bo w planie było przetransportowanie gościa z granicy do stolicy helikopterem.

O Brzezińskim i jego wileńskich wywodach na temat sytuacji na Ukrainie litewskie media ledwo co napomknęły, podczas gdy każde kichnięcie owego innego gościa było przez nie skrupulatnie rejestrowane i donoszone do (widocznie głodnej widowisk) publiczności. I racja. No bo taki Brzeziński, choć ponoć i niekwestionowany autorytet w sprawach międzynarodowych, dla litewskiego widza rozpieszczonego różnymi tam reality show w rodzaju „Okien”, „Barów”, „Dżungli” czy innego telewizyjnego chłamu, jest nieatrakcyjnym struplem, polityczną ekshumą. Taki widz inteligencję i polityczne rozeznanie pana Brzezińskiego ma w lekceważeniu... by nie powiedzieć dosadniej. Co z tego, że jak twierdzą znawcy, „zasłużony dla współczesnego ładu”, skoro niespecjalnie urodny. Poza tym intuicja mi podpowiada, że nie przystroiłby się w bursztynowe korale, nawet jeżeli dostałby je w prezencie od prezydenta Adamkusa, nie ubrałby się też prawdopodobnie w misiowatą miniowę i nie zatańczyłby dziko z wilkami. I Vytautas Landsbergis na pewno na jego widok nie mlaskałby lubieżnie: „Spójrzcie no tylko, jaka dziewczynka, a jaka dusza!”.

Ten osobliwy gość, który niedawno rzucił na kolana zarówno litewskie media jak i polityków z pierwszych stron gazet, to słynna ukraińska wokalistka Rusłana Lyżyczko. Zwyciężczyni tegorocznego Konkursu Piosenki Eurowizja w Stambule, wykonawczyni skutecznie obrzydzonej słuchaczom przez rozgłośnie radiowe piosenki „Wild Dance” (Dzikie tańce), pop gwiazdka, która zapowiedziała głodówkę przeciwko sfałszowaniu wyników wyborów prezydenckich w swoim kraju. Miała głodować „do momentu, kiedy sprawiedliwości stanie się zadość”, ale musiała zmienić zdanie. Co prawda oficjalnie akcji nie odwołała, ale do Wilna (z Polski) przyjechała wyjątkowo dobrze odżywiona i buchająca energią. Może rzucam na piosenkarkę kalumnie, ale nikomu przed nią nie udało się po tygodniu odmawiania sobie posiłków zachować takiej formy, jaką nam zaprezentowała.

A dobra forma Rusłanie bardzo się w Wilnie przydała. Wystarczyło bowiem, by to spowite w projuszczenkowowskie oranże dziewczę postawiło stopę na litewskiej ziemi, by tłum facetów w różnym wieku dostał na jej punkcie kompletnego świra. Dziwi to tym bardziej, że nie chodzi bynajmniej o panów, którzy na co dzień robią w show biznesie, tylko w polityce.

Pierwszy wstrząs przeżyłam na widok piosenkarki goszczącej w poważnym publicystycznym programie „Prašau žodžio” (Proszę o słowo) Rimvydasa Paleckisa. Co prawda Rusłana okazała się osobą kontaktową jak soczewka, roztaczała wokół siebie obfity urok i rzucała przed wgapione w ekrany telewizorów wieprze perły swojego intelektu i politycznego wyrobienia, ale powiem z ręką na sercu, że osobiście wolałabym ją oglądać w reality show „Bar”. I to nie tylko dlatego, że idealnie pasuje do spędzonych tam wydmuszek, prezentujących widzom ładne ciała i idealną pustkę, ale też dlatego, że tego programu nie oglądam.

Ale co tam Paleckis ze swoją publicystyką, skoro w rusłanomanię dał się wpuścić nawet sam prezydent Valdas Adamkus, który nie tylko piosenkarkę u siebie przyjął i jak najbardziej serio przedyskutował z nią sytuację na Ukrainie, ale nawet obdarował ją bursztynowymi koralami... w kolorze (a jakże!) pomarańczowym.

Jednakże w dzikich tańcach wokół seksownej Rusłany wszystkich prześcignął największy autorytet konserwatystów Vytautas Landsbergis. Ten, sądząc z telewizyjnych relacji, omal się nie zabił lecąc zdyszany na spotkanie z ukraińską pop gwiazdką. Powiewał przy tym tak rozłożystym pomarańczowym szalem, że bardziej był podobny do krysznaity niż stronnika Juszczenki. Doleciawszy oświadczył piosenkarce, że jej „taniec z wilkami” (teledysk – przyp. L. D.) jest symbolem wolności. „To jest fantastyczne” – entuzjazmował się sztandarowy konserwatysta. Aż dziw, że sam w 1990 roku nie wpadł na pomysł, by w ramach walki o odzyskanie niepodległości Litwy, ubrawszy się w odwrócony wełną na wierzch korzuszek, zatańczyć z jakimś bydlątkiem przed sowieckimi omonowcami. Może udałoby mu się ich oczarować i Litwa uniknęłaby krwawych wydarzeń z 11 stycznia. Ale to tylko dygresja.

Trzeba przyznać, że Rusłana okazała się osóbką sprytną, natychmiast się połapała, że nadanie politycznego wydźwięku głupiemu teledyskowi, w którym hasa prawie nago, ściślej mówiąc, w maksymalnie okrojonym stroju kobiety pierwotnej, mocno ją nobilituje. Utwierdziła więc europarlamentarzystę Landsbergisa w przekonaniu, że demonstrowała swoje okrągłości właśnie w obronie wolności Ukrainy. „Ludzi zapędzono do kąta, i oni się wyrwali jak dzicy, jak ja” – potwierdziła skwapliwie dziennikarzom jego wersję na temat sławetnego teledysku.

Co tu dużo mówić. Podczas spotkania „dzikiej tancerki” z konserwatystami obie strony wspięły się na szczyty intelektu, konferując ze sobą w ten oto deseń:

„Na Ukrainie trwa walka nie między dwoma kandydatami, lecz walka na idee, walka między przeszłością i przyszłością” – rzuciła odkrywczo Rusłana. „Stronami konfliktu są prawda i kłamstwo, a nie Juszczenko i Janukowycz” – ripostował jeszcze bardziej odkrywczo Landsbergis. Podczas gdy tych dwoje tak sobie gadu, gadu, również inni towarzyszący spotkaniu konserwatyści coraz bardziej się na inteligencję Rusłany napalali. Jeden z nich, Julius Dautartas, rzucił nawet śmiałą myśl, by przyjąć dziewczę do Partii Konserwatywnej. Niestety, ta piękna, moim zdaniem, idea nie znalazła większego grona entuzjastów. Może dlatego, że konserwatyści już mają swoją „Rusłanę”, posłankę Rasę Juknevičiené. Też uważam, że dwie takie intelektualne kolubryny, zainstalowane w jednej partii, mogłyby rozsadzić ją od wewnątrz.

A jeżeli mam być szczera, to dzikie tańce naszych polityków z ukraińską piosenkarką były smutne i żenujące. Dziewczę zrobiło z nich kompletnych idiotów, zaś sobie, ich kosztem, świetną reklamę. Oto Rusłana mądrzy się przed Paleckisem, oto pozwala się wielbić Landsbergisowi, oto – o s o b i ś c i e – dziękuje prezydentowi Adamkusowi za wsparcie udzielone narodowi ukraińskiemu... Madonna mogłaby temu dziewczęciu pozazdrościć takiego udanego piar’u czyli kreowania wizerunku. Tym bardziej, że Adamkus nie jest pierwszym prezydentem, który popracował na rzecz jej promocji. Zaraz po konkursie Eurowizji zrobił to prezydent Ukrainy Leonid Kuczma honorując gwiazdkę specjalnym odznaczeniem państwowym. Co tam odznaczenie. Może nie wszyscy wiedzą, ale w maju, tuż po triumfalnym występie w Stambule... premier Janukowycz mianował Rusłanę swoim doradcą społecznym. Nie protestowała... do chwili aż zmieniła się koniunktura i okazało się, że Juszczenko jest bardziej trendy. Nie wszyscy też wiedzą, że zaraz po swoim zwycięstwie w Stambule, gdy jeszcze nie było potrzeby walczyć o Juszczenkę, zapowiadała zagranicznym dziennikarzom, iż będzie walczyć w swej ojczyźnie... o tolerancję i prawa gejów. Też jestem przeciwko ograniczaniu praw i wolności mniejszości seksualnych, a wspominam o tym tylko dlatego, by uświadomić wielbicielom młodej piosenkarki, że jest ona bojowniczką z natury. A że Juszczenko okazał się bardziej medialny od gejów to tylko szczęśliwy zbieg okoliczności.

Naszym politykom więc wypadało zachować jakiś umiar. Tym bardziej, że to, co uchodzi w show biznesie, nie musi uchodzić w polityce. Dziewczę miało prawo sobie popajacować, politykom nie wypada. Jest bowiem granica śmieszności, po przekroczeniu której trudno znaleźć drogę z powrotem.

Co jeszcze mamy nowego w polityce, poza nowym rządem, któremu należy się, jeżeli nie sto dni, to przynajmniej miesiąc ciszy? Ano, nudno jakoś. W obliczu dramatycznych wydarzeń na Ukrainie przestaliśmy być najweselszym krajem w dawnym postsowieckim obozie, więc wszyscy wrócili do swoich dawnych zajęć... Chociaż, niezupełnie, bo niektórzy do nowych. Na przykład centroliberałowie bezskutecznie usiłują wykarczować ze stanowiska przewodniczącego partii mera Arturasa Zuokasa i ulokować na tym miejscu kogoś, kto nie igra sobie z prawem z ping-ponga. Z zainteresowaniem czekam na finał tej konfrontacji dziecięcego rowerka z walcem drogowym (nie muszę chyba tłumaczyć, która ze stron występuje w roli walca?). Liberałdemokraci – ci na odwrót – są wyjątkowo lojalni wobec Rolandasa Paksasa. Nie wystraszyli się ciążącego na zdymisjonowanym prezydencie dożywotniego zakazu zajmowania państwowych stanowisk i ponownie uczynili go prezesem partii. Wywoła to najpewniej popłoch w środowisku konserwatystów, którzy już wcześniej ostrzegali, że stronnicy Paksasa szykują antypaństwowy przewrót. Swoje rewelacje na ten temat skauci Kubiliusa zaczerpnęli z brukowca „Ekstra”, który zamieścił kopię stworzonego przez paksistów projektu pt. „Struktura choroby Litwy”. Okazuje się, że partia byłego prezydenta (o, zgrozo!!!) oplata kraj zdradziecką siecią dublującą najwyższe państwowe władze (taki gabinet cieni, ale w wykonaniu ludzi Paksasa to, ani chybi, knucie na zgubę ojczyzny). Konserwatyści będą więc mieli ciężko. Prowadzenie naraz dwu wojen – z Paksasem i z Rosją – może być dla nich wyniszczające. A wojny z Rosją nie zaprzestali. Ostatnio w roli głównodowodzącej w tej świętej wojnie wystąpiła, a jakżeby, Rasa Juknevičiené.

„Z Kremla organizowane są ataki skierowane przeciwko demokracjom w sąsiednich krajach...” – ostrzegła. Ratuj się więc kto może! W obliczu tych ataków ze strony Rosji proponowałabym nowy gmach Sejmu zbudować w postaci podziemnego bunkra, by to co mamy najcenniejszego – reprezentanci narodu – mogli w razie nalotów nie przerywać obrad ku pożytkowi ojczyzny. Tak, tak. Przymierzamy się do budowy nowego gmachu najwyższej w państwie izby, bowiem 141 parlamentarzystów, wraz ze swoimi doradcami, nijak nie mieści się na obecnych 22 tysiącach metrów kwadratowych. Zresztą już dawno czas na budowę nowej siedziby Sejmu, bo obecny odziedziczony po komuchach gmach to dla parlamentarzystów wstyd i hańba. Tym bardziej, że nawet taka głupia SoDra urzęduje w nowym rozłożystym gmaszysku a’la Tytanik, nie mówiąc już o samorządzie, któremu tatuś Zuokas wyrychtował okazałe gmaszysko na miarę XXI wieku. Nasze parlamenty wyglądają na tym tle jak ubogie dziady.

Koszta budowy nowego gmachu Sejmu (stanie tuż obok starego) są na razie nieznane. Niektórzy twierdzą, iż planuje się tylko budowę nowej sali obrad, ale wątpię czy to wystarczy, bo jak się okazuje, wybrańcy narodu walczą o gabinety jak o niepodległość. Niektórzy zajmują je na dziko i potem nie dają się wyeksmitować. Podsiadają też siebie nawzajem. Ofiarą takiej podsiadki padł poseł Salamakinas, traf chciał, że były szef komisji etyki poselskiej. Wystarczyło, że się na chwilę zagapił, by któregoś dnia zastać w swoim gabinecie obce klamoty wraz z nowymi gospodarzami. „Mam nadzieję, że nie zostanę wyeksmitowany na bruk” – poskarżył się mediom na nieetyczne zachowanie kolegów. Na bruk go jeszcze nie wyrzucono, ale gabinetu jak nie miał, tak nie ma. Wniosek: jak nas Ruscy nie zbombardują, to posłowie pozabijają się o sejmowy metraż. Nie dziw, że z tegorocznego budżetu na projekt nowego gmachu wypłynie drobna kwota... 400 tysięcy litów. Strach pomyśleć, ile będzie kosztował sam budynek. Mam pomysł, jak zaoszczędzić na projekcie. Trzeba wykorzystać projekt Białego Domu. Skromny, gustowny i skrojony akurat na miarę naszych światłych parlamentarnych głów. Tym bardziej, że nie jest on wcale tak mikry, jak wygląda na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości ma bowiem sześć kondygnacji, z czego trzy są pod ziemią. Bunkier na wypadek wojny z Ruskimi jak znalazł.

Lucyna Dowdo

Wstecz