„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy SEN O SNACH

SEN O SNACH

Ciąg dalszy. Początek w nr 11 ub.r.

Wojna (II)

Drugi rok wojny. Coraz trudniej być dzieckiem. Wszystko się plącze w umyśle. Chciałoby się uciec gdzieś daleko, by tam w spokoju to wszystko zrozumieć i poukładać sobie w głowie. Zamiast odrabiać lekcje zaczynam bawić się lalką i zapominam o kłopotach. Nie na długo. Zdenerwowana moim lenistwem, a może i masą innych spraw mama, wyrywa z moich rąk lalkę i wrzuca ją do rozpalonego pieca. Stoję przerażona i zawstydzona, nie mogąc ani się poruszyć, ani cokolwiek powiedzieć. Wtem Frylinka, kochana Frylinka dopada pieca, otwiera drzwiczki i wyciąga umorusaną w popiele i trochę nadpaloną lalkę. Mama nie protestuje i wychodzi z pokoju. Rozumiem mamę, ciężko jest samej nas utrzymywać i chronić przed wywózką na Sybir.

Trudno cokolwiek przewidzieć. Nakazem pułkownika Spiridonowa z dnia 10 października 1940 roku nasz majątek zagarnęła armia radziecka. Naszej rodzinie i rodzinie Jana nakazano wynieść się do dowolnie wybranego miejsca. Zamieszkaliśmy u naszego gajowego, w niedaleko położonej Wiatrówce. Dobrzy ludzie odstąpili nam w swoim domku dwa pokoje, sami gnieżdżą się w drugiej, dużo mniejszej części. Mama opowiadała, że pomogła im swego czasu wybudować ten dom. Rodzina naszego Jana zamieszkała w pobliskiej wiosce, u tak zwanego Płatasza. Trochę rzeczy pozwolono nam zabrać ze sobą. Zabraliśmy też nasze psy Tuzika i Garego. Ale co z tego, przyszedł dzień, kiedy trzeba było je zastrzelić. Nie było możliwości chować ich w obcym domu. Pewnego dnia, gdy mama wyjechała do Wilna, do naszych przyjaciół, państwa Biszewskich, Frylinka sprowadziła weterynarza. Zastrzelono nasze kochane psy pod pretekstem wścieklizny. Uciekliśmy wtedy z Grzesiem do lasu, płacząc w rozpaczy. Świat stawał się coraz smutniejszy. W zimie zaczęliśmy chodzić razem z innymi wiejskimi dziećmi do litewsko-rosyjskiej szkoły w Laurowie. To jakieś trzy kilometry drogi przez las. Podczas silnych mrozów jest nam bardzo zimno, grzęźniemy w śniegu. Czasem też straszno, bo na nasze pohukiwania w lesie wilki nam odpowiadają przeraźliwym wyciem.

Nie chcemy się uczyć tego języka

Znam dobrze drogę do klasztoru sióstr salezjanek. Skracamy ją sobie czasem idąc, a czasem jadąc na nartach przez las. Tak niedawno brałam tam Komunię św. Przed wojną jeździliśmy tam często w niedziele na Msze św., jeśli nie wybieraliśmy się dalej do dużego kościoła w Niemenczynie. Do Laurowa jechało się przez Mesynę, gdzie dołączała do nas rodzina Jasińskich. Zawsze trzeba było na nich trochę czekać, bo wybierali się, wg naszej mamy, „jak sójka za morze”. Sam wujek Gniewek żartował mówiąc, że będzie dobrze, gdy zdążymy na Anioł Pański. Gdy wreszcie byli gotowi, to wyjeżdżaliśmy w dwie bryczki i jedną linijkę. Tę ostatnią okupowała dorastająca młodzież, czyli kuzynka Irenka oraz kuzyni Edzio i Tadzio. A czasem też kuzyni Dziuniek i Włodek z Wilna. Teraz tam pusto i ponuro. Z matką przełożoną laurowskiego klasztoru żyliśmy w wielkiej przyjaźni, a ona snuła marzenia o mojej ewentualnej przyszłości jako jednej z jej świątobliwych poddanych. Niewiele sobie z tego robiłam, czasem nawet przedrzeźniałam matkę przełożoną. Zapamiętałam jej często powtarzane „perke, perke”. Była Włoszką, a siostrzyczki, w większości, Polkami. Klasztor miał również dom dziecka, a ściślej mówiąc - sierociniec. Była to „zgraja” krzykliwych i rozbrykanych chłopców. Jeden często przesiadywał w gabinecie matki przełożonej. Krążyły plotki głoszące, że chłopiec jest synem przeoryszy. Z nastaniem wojny wszystko się zmieniło. Nie wiem co się stało z kierownictwem klasztoru. Już nigdy więcej nie spotkałam matki przełożonej. A krzątające się bezszelestnie, pokorne siostrzyczki ubrane w „cywilne” sukienki zmieniły się nie do poznania.

W pomieszczeniach klasztornych kręcą się jacyś obcy ludzie, lekcje prowadzą nowi nauczyciele. Mamy nawet jednego litewskiego księdza. Usiłuje uczyć nas języka litewskiego. Jest dość sympatyczny, ale my nie chcemy uczyć się tego języka. W taki sposób protestujemy przeciw sowiecko-litewskiej okupacji. Z księdzem można się dogadać jako tako po polsku. Ogłosił konkurs na wierszyk (po polsku), ja dostałam pierwszą nagrodę, a Mania drugą. Spotykają nas nowe doświadczenia, więcej tych przykrych. Dopiero teraz doceniliśmy naszą szkołę w Wilnie. Wrzask, jaki panuje w klasach w Laurowie, budzi we mnie strach. Mój brat Grześ lepiej sobie radzi, choć i jemu trudno jest pogodzić się z tym, że grupa chłopców uznała nasze kożuszki za dobry przedmiot do zabawy. Wyciągnięto je z szafy, gdzie wszystkie przychodzące dzieci wieszają swoje zimowe okrycia, wywrócono futrem do góry i rozpoczęto dzikie harce po klasie, mecząc i udając barany. Uznałam to za osobistą obelgę, bałam się też, że nie będę miała w czym wracać do domu. I choć odzyskaliśmy kożuszki po lekcjach, to prześladuje mnie takie uczucie jakbym została przez tych chłopców poniżona. Nie wiem, czy Grześ czuje podobnie? On się cieszy, że go omija „kocuwa”. Przeważnie drobni chłopcy poddawani są tej torturze. Pakuje się taką ofiarę siłą do szafy na ubrania, jeden silniejszy chłopak również wchodzi do środka, a reszta dryblasów przytrzymuje drzwi. Przez kilkanaście minut z szafy słychać jęki i postękiwania. Wejście nauczyciela na chwilę przerywa te „zabawy”, lecz wnet on sam staje się ofiarą „terrorystów”. Chcąc uspokoić rozwydrzonych chłopaków wpada w złość i próbuje dopaść winnych. Wtedy rozpoczyna się szalona gonitwa po klasie, która się kończy, gdy nauczyciel pada zmęczony na krzesło.

W ciągłym napięciu i bojaźni

Wreszcie rok szkolny dobiegł końca. Pomimo moich oporów muszę się lepiej przyłożyć do języka litewskiego. Jeśli tego nie zrobię, nie otrzymam świadectwa ukończenia szkoły podstawowej. Zależy mi na świadectwie, inaczej będę zmuszona uczęszczać do tej okropnej szkoły przez jeszcze jeden rok. Czyli na nic zdały się moje protesty. Zrozumiałam, że nieuczenie się jest złym sposobem walki z okupantem. Wreszcie uzyskałam to świadectwo, wszystko pisane po litewsku.

Wiatrówka położona jest bardzo blisko szosy. W okresach, gdy wywózki na Sybir nasilają się, nocujemy u innych gospodarzy, na wypadek, gdyby chcieli („ci z NKWD”) zaskoczyć nas w nocy. Żyjemy w ciągłym napięciu i bojaźni. A przy tym bardzo przygnębiające jest uczucie zależności od innych ludzi i spania w obcym łóżku. To nowe doświadczenia, których nigdy przedtem nie znałam. Wkrótce dochodzi jeszcze jedno (nie całkiem mi obce), związane z „tapornym” żartem, a właściwie z żartobliwą przechwałką Józka Jarmołowicza: „No, no, w moim łóżku panienka spała”. Coś jest w głosie i w spojrzeniu młodego Jarmołowicza, co mnie zawstydza i wywołuje jakieś niezrozumiałe uczucie, chyba podobne do uczucia wstrętu. Przypominam sobie zdarzenie, gdy kiedyś Grześ wręczył mi prezent od Zenka. Zenek był moją wielką sympatią, ale gdy wyrzeźbione z kory serduszko znalazło się w mojej dłoni, gwałtownym ruchem wyrzuciłam je daleko, gdzieś w trawę. Wtedy czułam się podobnie jak dziś w Wiatrówce. Czasami miesza się wszystko razem, smutek, strach i tęsknota z chwilami przyjemnymi, gdy można dopaść do słoja pełnego cudownego miodu, który mama gdzieś na wsi zdobyła albo śmiać się z komicznych sytuacji, jak ta, gdy patrol czerwonoarmiejców szuka broni we wsi. Nasza dzielna Frylinka, napatoczywszy im się w drzwiach i usłyszawszy groźne pytanie: „arużyje jest,?”, natychmiast wyjaśnia: „panie, u nas róże już dawno przekwitły”. Gdy patrol oddalił się, nie znalazłszy żadnej broni, żartujemy z mimowolnego dowcipu Frylinki.

„Giermancy idut!”

Rozpoczyna się lato 1941 roku. Teraz już podczas dnia możemy ukrywać się w lesie. Skraj naszego lasu sięga aż do domostw Wiatrówki. Jest wolny i bezpieczny. Wojsko radzieckiego zaborcy, które zajęło Mejeryszki i wprowadziło się do naszego domu, nie interesuje się lasem. Bardzo kocham ten las. Jest w nim dużo różnorodnych drzew, pięknych drzew. Najpiękniejsze są sosny na wyżynach i brzozy na rojstach. Teraz nie mogę odwiedzać moich wybranych i najbardziej kochanych, drzew które rosną w pobliżu Mejeryszek. Wierzę, że to rozstanie jest przejściowe, że znów się zobaczymy, że znów będę mogła je obejmować i rozmawiać z nimi. Zawsze darzyły mnie poczuciem radości i napawały nadzieją życia. Ale nie jest tak źle, przecież jestem blisko swojego lasu, tylko z drugiej jego strony. I tu jest pięknie. Na wiosnę biegnie się wśród drzew po błękitnym dywanie przylaszczek i białych zawilców. W młodniakach czekają na nas pochylone, kosmate główki liljowych sasanek. Wszystko wygląda cudownie i pachnie mieszaniną kwiatów i żywicy. I śpiewa ptasimi głosami, szumem konarów i bzykaniem owadów. Potem przychodzi czas na poziomki, na czarne jagody i pierwsze borowiki. Co prawda w naszej obecnej sytuacji opuściła nas ochota na beztroskie chodzenie po lesie. Trzeba znowu się ukrywać. Na szosie narasta ruch wojskowych samochodów. Mama znalazła w lesie wśród krzaków dół i tam ukrywamy się. Mama, Frylinka, Grześ i ja. Może cały dzień przyjdzie nam tu siedzieć. Powoli hałas na szosie cichnie i mama zastanawia się, czy będzie już można wrócić do domu Siemaszków. Nasze napięcie nerwowe powoli opada i cieszymy się, że tym razem też udało nam się uniknąć wysyłki na Sybir. W momencie, gdy zabieramy się do opuszczenia naszej kryjówki, wyłania się przed nami, na krawędzi dołu, żołnierz radziecki w pełnym umundurowaniu i z karabinem na ramieniu. Zamieramy na chwilę z przerażenia: więc odnaleźli nas, przyszli teraz po nas. Chwila, a właściwie „wieczność” osłupienia. Przerywa ją łagodny głos żołnierza: „nie bojtieś... ja już nic złego wam zrobić nie magu, sam udiraju... giermancy idut... Ale ludi u was płochije, skazali mnie, gdie wy ukryte”.

Żyjemy!

Jest 22 czerwca 1941. Grześ i ja wychodzimy do ogródka naszych gospodarzy. Co za odprężenie, co za radość. Niemcy napadły na Związek Radziecki. Już nam nie grozi Sybir i wrócimy do naszego domu. Ale, ale, nigdy nie należy cieszyć się za wcześnie. Musimy znów ukryć się w domu, bo lasem wstrząsnęły wybuchy. Nie wiemy, dlaczego Niemcy zrzucili parę bomb tak blisko Wiatrówki. Chyba się nigdy nie dowiemy. Gdy nastaje cisza, znów wychodzimy do ogrodu. Nie było nam jeszcze dane w tym dniu zapomnieć o okropnościach wojny. W chwili, gdy podziwiamy młodziutkie roślinki na grządkach, dopada nas gwałtowny huk motorów samolotu, tuż nad naszymi głowami. Wyłonił się znad lasu tak nagle, że nie zdążyliśmy wrócić do domu. Biegniemy na werandę przy świście kul. A więc strzela do nas. Widzimy otwarte okno z masą wietrzących się poduszek. W panice próbujemy wdrapać się na nie i znaleźć się w domu, lecz poduszki obsuwają się i uniemożliwiają ukrycie się. Więc cofamy się na werandę i padamy wzdłuż barierki. Jeszcze przez chwilę słyszymy świst kul i nagle wszystko ucicha. Żyjemy! Messerschmidt nagle zniknął. Przerażona mama wybiega na werandę. Uspakaja się widząc nas żywych i całych. Oglądamy poduszki i jakąś marynarkę, która leżała w pobliżu okna. Wszystko to zostało porządnie podziurawione kulami, które niemiecki pilot przeznaczył dla mnie i dla Grzesia. W tym dniu Anioł Stróż objawił się nam dwa razy. Nie mogą już nas przestraszyć nawet hałasujące po szosie hordy motocyklistów w czarnych SS mundurach. Przeprowadzamy się z powrotem do Mejeryszek. Mama dostała pismo z Niemenczyna.

Możemy wracać i możemy dostać pomoc w odzyskaniu wszystkich zrabowanych nam rzeczy. Najpierw trzeba usunąć brudy i zniszczenia. W samym domu podłoga pokryta jest grubą warstwą śmieci i jakiegoś smaru. Pomocnicy usuwają to za pomocą dużych łopat. Po tym następuje szorowanie i mycie podłóg, malowanie i pastowanie. Takich generalnych porządków wymagają nie tylko podłogi, ale też ściany domu i całe mejeryskie gospodarstwo. Pomimo że znowu jesteśmy w naszym domu, czujemy, że to już nie to i nie tak, jak było kiedyś. Wojna trwa, przykre przeżycia odcisnęły ślad na naszych usposobieniach. Nie wiemy, co nas jeszcze czeka. Pocieszamy się, że może łatwiej uda się przetrwać w naszym, własnym domu. Mamy też nadzieję, że wreszcie zobaczymy naszego tatusia. Niemcy w Warszawie i Niemcy teraz w Wilnie. Choć dzieli nas dalej granica między „Generalną Gubernią” a autonomiczną Litwą pod rządami niemieckimi, to jest nadzieja, że będzie łatwiej poruszać się w tych dwóch strefach.

„Uciekł pies, zwie się Hess...”

Nasze marzenia spełniły się! Jesienią do nas, do Mejeryszek przyjechał tatuś. Nie wiemy, jak to mu się udało, ale cieszymy się ogromnie. Całymi godzinami rozmawiamy i rozmawiamy, a przede wszystkim słuchamy tatusiowych opowiadań o Warszawie. O prześladowaniach mieszkańców Warszawy i całej Polski, o tym, że naród nie poddaje się i organizuje wszędzie ruch oporu przeciw okupantowi. Na murach Warszawy ukazują się znaki „Polska Walcząca” - to wygląda jak kotwica z literą P, jak również odezwy, hasła, a nawet wypisane dużymi literami dowcipy ośmieszające Niemców. Tak, po Warszawie krąży cała masa dowcipów i piosenek kpiących z okupanta. W tak ciężkich warunkach, podczas ulicznych łapanek i egzekucji dokonywanych w Warszawie na ludności na każdym kroku, Polacy walczą nawet pogardliwym słowem. Na temat ucieczki Rudolfa Hessa do Anglii ktoś wymyślił taki wierszyk: „Uciekł pies, zwie się Hess. Pod eskortą psiego syna odprowadzić do Berlina”. Taki to list gończy powinni Niemcy wysłać w poszukiwaniu uciekiniera - śmieje się Warszawa. Jest też taka piosenka, niezbyt mądra, ale nam, dzieciom przypadła do gustu - dobrze się rymuje: „Mucha kraulem pływa w zupie, my Hitlera mamy w dupie”. Albo: „Siekiera, motyka, piłka, alasz. Przegra wojnę głupi malarz”. Nie wiemy co oznacza słowo alasz, ale to nas nie zraża. Jednak Warszawa jest daleko, więc pomimo naszych patriotycznych uniesień, jakie wywołują opowiadania tatusia, najważniejszą jest dla nas jego osoba i jego przeżycia od czasu rozpoczęcia wojny. Jak się uratował, gdzie przebywał i co porabiał. Słuchamy opowiadań ojca z zapartym tchem. Przypuszczaliśmy, że wojna zastała go w Radomiu, gdzie pracował nad doskonaleniem swojej maski przeciwgazowej. I tak też było. Pierwszego września 1939 roku tatuś otrzymał od swojej dyrekcji rozkaz wywiezienia wszystkich tajnych dokumentów fabryki zbrojeniowej i ukrycia ich w bezpiecznym miejscu, a w razie zagrożenia, zniszczenia, aby nie dostały się w ręce wroga. Tatuś musiał wykonać to zadanie zupełnie sam bo fabryka opustoszała niedługo po wybuchu wojny. Jak to? Wszyscy uciekli? Tak, wszyscy z dyrekcji uciekli, mówi tatuś. Zastanawiam się, jak to jest, że wielu ludzi na odpowiedzialnych stanowiskach uciekło? Tak jakby z góry wiedzieli, że wojna będzie przez Polskę przegrana? Ale nasz kochany ojciec, nasz bohater rodzinny, inżynier Wacław Kurowski, nie myślał o ucieczce, lecz o zabezpieczeniu dokumentów. Nie miał już żadnych zmotoryzowanych środków na wywiezienie z fabryki takich dużych ilości papierów. Udało mu się zdobyć konny wóz, po załadowaniu którego wyruszył w kierunku polskiej wschodniej granicy. A gdy dowiedział się o przekroczeniu tej granicy przez wojska sowieckie, zrozumiał, że już nie jest w stanie uratować ani ukryć tych tajnych dokumentów. Bardzo nam żal tatusia, gdy opowiada, jak spalił w pośpiechu wszystkie dokumenty na ostatnim jeszcze wolnym skrawku Polski. Pomogli mu w tym pastuszkowie grzejący się na polu przy ognisku. Potem tatuś wrócił do Warszawy i zamieszkał u stryjka Rajnolda i jego rodziny na ulicy Grójeckiej.

Odważni uciekinierzy z Mesyny

Tam też mieszka rodzina Jasińskich, odważni uciekinierzy z Mesyny. Ciekawi jesteśmy, jak udało im się uciec do Warszawy. Pamiętamy początek sierpnia 1940 roku, gdy Jasińscy szykowali się do ucieczki. Oni odważyli się. Nie mogliśmy wtedy wyobrazić sobie, jak mogli pozostawić swój dom i majątek Mesyna, swoje mieszkanie w Wilnie. Wujek Gniewek Jasiński porzucał też swą kancelarię adwokacką. Gdy odwiedziliśmy ich w Mesynie, aby pożegnać się, panował tam nastrój konspiracyjnego pośpiechu. Przy ogromnym stole w pokoju stołowym siedziała cała rodzina, wszyscy pochyleni nad mapami i dyskutujący zawzięcie. Pod stołem wylegiwało się kilka psów mesyńskich nieświadomych powagi sytuacji ani własnych losów. Pomyślałam wtedy przez krótką chwilę: jaki los ich spotka, przecież Jasińscy nie będą mogli uciekać wraz z psami. Trochę się o nie martwiłam, ale wnet zapomniałam, bo wtedy już wszyscy mieli dużo zmartwień, ci co zostawali i ci co uciekali. Jasińskim groził Sybir może bardziej niż nam. Mama miała wtedy nadzieję, że może Sowieci będą mieli większy wzgląd na samotną kobietę z dwojgiem dzieci. Jakże się myliła, przecież w tym samym 1940 roku, w październiku, zabrali nam Mejeryszki, wyrzucili z domu i usiłowali wywieźć na Sybir. Czyli Jasińscy uciekli w ostatniej chwili. Według opowieści tatusia, ich ucieczka przebiegała bardzo dramatycznie, bo przeprawiali się morzem na tereny pod niemiecką okupacją. Udali się z Wilna do nadmorskiej Połągi. Tam zatrzymali się na parę dni u przyjaciół. Obserwowali morze, badali, czy plaża jest strzeżona przez straż graniczną, przygotowywali ekwipunek. Wreszcie wieczorem 8 sierpnia 1940 roku opuścili połąską plażę i weszli do morza. Gdy poziom wody zaczął sięgać im do pasa, zmienili kierunek i zaczęli posuwać się równolegle do plaży. Ich radość z faktu, że nikt na plaży ich nie wytropił, przerodziła się szybko w przerażenie spowodowane warunkami, w jakich się znaleźli. Rosnący wiatr, fale morskie i prądy podwodne sprawiły, że posuwanie się do przodu połączone było z ogromnym wysiłkiem i z walką o przeżycie. Byli bliscy utonięcia. Utracili część ekwipunku z walutą i papierami wartościowymi. Po trzech godzinach takiego morderczego marszu siły zaczęły ich opuszczać, w ciemnościach nocy nie mogli rozpoznać, po której stronie granicy znajdują się. Postanowili zaryzykować i wyszli z wody na plażę. Znajdujące się tam rybackie łodzie miały napisy świadczące o tym, że rodzina Jasińskich dotarła wreszcie do plaży Kłajpedy. Czyli niebezpieczeństwo sowieckich prześladowań już im nie groziło. Ale musieli zgłosić się do okupacyjnych władz niemieckich i, zanim znaleźli się u rodziny w Warszawie, przebyć parę tygodni w obozie przejściowym.

Nie ma wspólnego wroga

Słuchamy tego opowiadania tatusia z zapartym tchem. Wyobrażam sobie, jak brnę w lodowatej wodzie, staram się stopami wyczuwać dno, nie mogę wiele zobaczyć, bo jest wieczór. Fale popychają mnie raz bliżej lądu, to znów wciągają w głębinę. Strasznie nawet wyobrażać sobie taką sytuację. A w domu ciepło i przytulnie. Jak to dobrze, że przeżyliśmy najazd ZSRR i że znów powróciliśmy do naszego domu. Ale najważniejsze, że mamy przy sobie tatusia. Chociaż na parę dni, bo tatuś wraca do Warszawy. Może uda się pojechać do niego. Mama snuje plany. Czy uda się uzyskać od Niemców pozwolenie na przejazd pociągiem. Już za parę dni tatuś wyjeżdża. Smutno, on jest taki łagodny i taki spokojny. Ma zawsze dla nas tyle ciekawych i pouczających opowieści. Nie tylko o walczącej z okupantem Warszawie, ale o czasach swoich studiów na wydziale budowy okrętów w Petersburgu i na wydziale mechanicznym na Politechnice Warszawskiej. Podczas takich opowieści tatuś dowcipkuje i opowiada anegdoty. Nagle przypomina sobie ironiczną przyśpiewkę z Petersburga, pamiętającego jeszcze wojnę napoleońską: „pa ulicy chadiła bolszaja krakadiła, ana, ana gałodnaja była, uwidieła Francuza i chap jego za puza, ana, ana gałodnaja była”. Tatuś mówi, że to jest analogia do warszawskich piosenek ironizujących Hitlera. Czyli ludzie mają wszędzie podobne sposoby na okazanie pogardy wobec najeźdźcy. To taka walka psychologiczna. Wieczorem, przed snem, rozmyślam nad sprzecznościami tego świata. Nie ma jakiegoś wspólnego złego wroga dla wszystkich ludzi. Ludzie zmieniają sobie wrogów na przyjaciół i przyjaciół na wrogów. Napoleon był najeźdźcą dla Rosji, a równocześnie nadzieją dla Polski. Dla Rosji był zły, a dla Polski dobry? Choć dowiedziałam się z opowiadań rodzinnych, że „dobre” wojska napoleońskie, podczas przemarszu w pobliżu tatusia rodzinnych Świeczek, spaliły kilka okolicznych wiosek... dla rozgrzewki. A Hitler, najpierw wróg Związku Radzieckiego, potem nagle przyjaciel i wreszcie znów wróg. To wszystko jest niepoważne i okrutne. Komu wierzyć?

Cdn.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Wstecz