Jego Wysokość SŁOWO

Nobilitacja niegrzecznych słówek

Prawdziwą przyjemność sprawiła mi wiadomość, że w Stanach Zjednoczonych przewidywane są kary (sięgające nawet miliona dolarów!) za używanie w telewizji niecenzuralnych wyrazów. (Na razie mowa była tylko o telewizji, ale może i do filmu dojdzie? Jak dotychczas, większość amerykańskich filmów, które oferują nam wszystkie dostępne kanały telewizyjne, odznaczają się rynsztokowym słownictwem). Od razu się zastrzegam, że wcale nie należę do grona bałwochwalczych wyznawców Ameryki „sytej i tępej”, jak ją określił poeta, i nie jej dobro leży mi na sercu. Po prostu zaświtała mi nadzieja, że z tej mąki może się i polski chleb upiecze, to znaczy i język polski na tym skorzysta. Wiadomo przecież, z jakim nabożeństwem ogromne rzesze Polaków odnoszą się do wszystkiego, co jest amerykańskie. Więc może by i film polski, i reżyserzy ze scenarzystami, i Bogusław Linda, i Cezary Pazura nieco „przyhamowali” swoje słownictwo?

Ostatnio od przyjaciół, znających moje „słownikowe namiętności’ otrzymałam pod choinkę wspaniały prezent: Wielki słownik frazeologiczny języka polskiego pod redakcją Piotra Müldnera-Nieckowskiego, (Warszawa 2003) oraz Wielki słownik ortograficzno-fleksyjny pod redakcją Jerzego Podrackiego (Warszawa 2003). Oba słowniki to prawdziwe skarby. Zwłaszcza nieoceniony jest słownik ortograficzno-fleksyjny, podający wszystkie formy fleksyjne wyrazów hasłowych (przypadki, czasy, tryby, osoby, osobowe i nieosobowe formy itd.), ale... nie jestem pewna, czy koniecznie musiały tam się znaleźć absolutnie wszystkie wulgaryzmy, fizjologizmy i przekleństwa? Oczywiście, nie obeszło się bez tego potworka lingwistycznego, jakim jest nowe, jeszcze w powijakach, ale już głośno wrzeszczące ulubione słowo polskiej młodzieży zajebisty. Odpowiedni przysłówek również w nowych słownikach jest zarejestrowany. Zastrzegam się, że moja ocena jest oceną jedynie użytkownika słowników. Ich autorzy widocznie kierowali się w doborze materiału jakimiś ważnymi kryteriami, choć w przedmowie ich nie wyłuszczyli.

Wulgaryzmy, czyli wyrazy i zwroty dosadne, nieprzyzwoite i ordynarne do niedawna były wyróżnikami językowymi osób prymitywnych, ograniczonych, najczęściej z marginesu społecznego. Ostatnio jednak daje się zauważyć niepokojącą ich „karierę” w wielu środowiskach, zwłaszcza młodzieżowych, w tym również studenckich. Przypomnijmy tu, że uczelnie wyższe kształcą nie tylko specjalistów w poszczególnych dziedzinach, ale także (a w każdym razie powinny) inteligentów. Dla osób młodych wulgaryzmy mają smak zakazanego owocu, często stosowane są w celach prowokacyjnych, czasem z chęci zademonstrowania własnej odrębności, swoiście pojętej wolności, niezależności, dorosłości. U osób dorosłych, używane bez względu na miejsce, okoliczności, towarzystwo, są jeszcze bardziej naganne. Świadczą nie tylko o ubogim słownictwie, ale i o nieumiejętności wyrażania emocji w sposób cywilizowany, braku poszanowania dla otoczenia.

Używanie wulgaryzmów w mowie i piśmie, jak podaje autor Nowego słownika poprawnej polszczyzny Andrzej Markowski, nie jest wykroczeniem przeciwko normom poprawności. Jest natomiast naruszeniem norm współżycia społecznego, zasad dobrego wychowania, lekceważeniem rozmówców i czytelników, widzów, słuchaczy, dowodem braku kultury. Obecnie coraz częściej po wulgaryzmy sięgają nie tylko ludzie nieokrzesani, lecz i tak zwani twórcy kultury. (Pisaliśmy o języku Doroty Masłowskiej, młodej, niewątpliwie utalentowanej pisarki polskiej, lubującej się w wyrazach nieprzyzwoitych: „nie ja je wymyśliłam, ja je tylko lubię, a poza tym są one w słownikach języka polskiego”). Chętnie idą im w sukurs twórcy filmowi, dziennikarze. Odbiorcy takiej strawy duchowej, zwłaszcza młodzi, odczytują to jako zachętę do posługiwania się podobnym słownictwem, widząc w tym świadectwo „nieskrępowanego rozwoju osobowości” .

Język rządzi się własnymi prawami. Językoznawcy tych praw nie tworzą, jedynie badają wszelkie procesy, jakim nasze słownictwo podlega. Jednakże czy tylko na badaniach ogranicza się rola uczonych? Czy umieszczając w słownikach niecenzuralne wyrazy i zwroty i przez to samo je nobilitując, mimo woli nie przyczyniają się do wulgaryzacji języka? Jak wiemy, niecenzuralne to takie, które nie mogą być przepuszczone przez cenzurę, niedopuszczalne ze stanowiska oceny moralnej, nie nadające się do druku, czy też używania ich w towarzystwie. Skoro jednak zostają wydrukowane, przy tym w wydaniach poważnych, naukowych, jakimi są słowniki, stają się w pewien sposób cenzuralne. I mimo że opatrzone są kwalifikatorami wulg., uzyskują rangę normalności.

Porównuję trzy słowniki ortograficzne: pod redakcją Mieczysława Szymczaka (1975 r.), Edwarda Polańskiego (1998 r.) i Jerzego Podrackiego (2003 r.). U Szymczaka znajduję tylko jeden wyraz niecenzuralny: dupa. W następnych słownikach jest tego bardzo dużo, bo i formy fleksyjne i wszystkie możliwe wyrazy pokrewne. Zaznaczam, że nie o ten konkretnie wyraz mi chodzi. Ten znany czteroliterowiec, o którym Sienkiewicz pisał, że oznacza tę część ciała, gdzie plecy swą nazwę szlachetną tracą, jest tak często i powszechnie używany, że właściwie stał się już wyrazem całkiem przyzwoitym. Mam na myśli inne, rynsztokowe, często zaczerpnięte z żargonu chuligańskiego czy też więziennego wulgaryzmy, które również znajdują „prawo obywatelstwa” we współczesnych słownikach. Przy tym nierzadko ze zmienionym kwalifikatorem. O ile w 3-tomowym słowniku języka polskiego pod red. Mieczysława Szymczaka niektóre wyrazy są oznaczone jako wulgaryzmy, to już we wspomnianym wyżej najnowszym słowniku ortograficzno-fleksyjnym otrzymując kwalifikator pot. (potoczny) w pewnym sensie są rozgrzeszone z wulgarności.

Słowniki wcześniejsze – Stanisława Szobera, Stanisława Skorupki, Witolda Doroszewskiego znacznie różnią się pod tym względem od nowszych pozycji. Owszem, jest tam wiele wyrazów ze słownictwa potocznego, jednak nie można stawiać znaku równania między wyrazami i zwrotami potocznymi a wulgaryzmami. Chodzi po prostu o to, że wszystko powinno mieć swoje miejsce. Są przecież odpowiednie słowniki wyrazów kłopotliwych i wulgaryzmów, gdzie się może swobodnie rozgościć tego rodzaju leksyka. Nie można bowiem negować ani jej istnienia, ani przydatności (u wielu ludzi tak zwane „mocne słowo” rozładowuje napięcie psychiczne, zdejmuje stres). Zauważmy też, że „niekonwencjonalna leksyka” bujnie rozkwita bodaj we wszystkich językach. Nie jest też, wbrew panującej powszechnie opinii, domeną języka rosyjskiego. Znawcy tej materii twierdzą, że najbardziej wyrafinowane przekleństwa są w języku angielskim.

Oto kilka takich słowników polskich, w których znajdują całkiem legalny „przytułek” wszelkiego rodzaju przekleństwa: Słownik polszczyzny potocznej (J. Anusiewicz i J. Skawiński), Słownik wyrazów kłopotliwych (M. Bańko i M. Krajewska), Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów (M. Grochowski). Są też słowniki i prace naukowe, które „ocalają od zapomnienia” słownictwo złodziei, narkomanów. Nie jestem pewna, czy musi to wszystko być powielane we wszystkich słownikach języka polskiego.

I pomyśleć tylko, że kiedyś odsądzano od czci i wiary ... „Sonety krymskie” Mickiewicza nie tylko za ich zdrożne(!) romantyczne treści, ale i za język.

Krytyk literacki, poeta warszawskiego obozu klasyków Kajetan Koźmian w 1827 roku tak oto oceniał Sonety krymskie Adama Mickiewicza: Nie wiem, co w nich można znaleźć dobrego – wszystko bezecne, podłe, brudne, ciemne; wszystko może krymskie, tureckie, tatarskie, ale nie polskie. To jest sto razy gorsze niż wszystkie Marcinkowskiego płody. Marcinkowski jest płaski i wierszokleta prawdziwy; Mickiewicz jest półgłówek, wypuszczony ze szpitala szalonych, który na przekór dobremu smakowi i rozsądkowi gmatwaniną słów niepojętego języka niepojęte i dzikie pomysły baje. Marcinkowski jest tylko głupi, Mickiewicz szalony; Marcinkowski pisać nie powinien, Mickiewicz myśleć nie umie; Marcinkowski w miłostkach jest płaski i ckliwy prostak, Mickiewicz brudny, karczemny; Marcinkowskiego imaginacją (dzisiaj powiedzielibyśmy: imaginację albo: wyobraźnię) ciężką i tępą rozkołysały w niesforność Dziedzille lubelskie, Mickiewicza niesforny zapał rozdmuchały brudne litewskie pomywaczki; Marcinkowski nie wie, że jest prostakiem i nieukiem, Mickiewicz z pychą i dumą przekonany, że szaleństwo jest poezją, brudy farbami, ciemność światłem, niezrozumiałość doskonałością.

I pomyśleć tylko, że trzeciorzędny wierszokleta Jaksa Marcinkowski dzięki tej „recenzji” dostał się do historii literatury polskiej! A i pokażcie mi dzisiaj takiego, który potrafi się przedrzeć przez nudę Koźmianowskich poematów. I w ogóle, kto dziś o takim poecie pamięta? Niestety, powyższy sąd o wierszach Mickiewicza wcale nie był odosobniony. Franciszek Morawski, choć przyznawał, że są wśród poezji Mickiewicza perły, ale „tak są obryzgane błotem, iż ledwie ich dostrzec można”.

Tym „błotem” były przede wszystkim prowincjonalizmy, których poeta świadomie używał, o czym się możemy przekonać zajrzawszy do jego rozprawy „O krytykach i recenzentach warszawskich”: Wyznaję, że nie tylko nie strzegę się prowincjonalizmów, ale może umyślnie ich używam (...) W balladach, pieśniach i w ogólności we wszystkich poezjach na gminnym podaniu opartych i szczególny charakter miejscowy noszących wielcy poeci starożytni i nowocześni używali i używają prowincjonalizmów, to jest wyrazów i wyrażeń od ogólnie przyjętego książkowego stylu różniących się – pisał Mickiewicz.

Takie oto boje toczono ongiś o niewinne, najzupełniej przyzwoite prowincjonalizmy i regionalizmy w wierszach Mickiewicza. A przy okazji: powyższą wypowiedź poety niechby sobie wzięli do serca wszyscy ci, którzy tak ochoczo doszukują się „błędów językowych” w jego wierszach.

Łucja Brzozowska

Wstecz