On też „...naprawiał serca, objaśniał rozumy”

14 stycznia br. dotarła do nas smutna wiadomość o tym, że pożegnał się z życiem doczesnym śp. Genadiusz Rakitski (1918-2004) Większość dzisiejszych nauczycieli-polonistów starszych i średnich generacji niemało zawdzięcza temu wieloletniemu wykładowcy Katedry Języka Polskiego i Literatury Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego (dziś: Katedra Filologii Polskiej Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego).

Przypomnijmy okolicznościowo niektóre fakty z Jego na pozór skromnego, a jednocześnie dość bogatego życiorysu.

Genadiusz Rakitski urodził się 7 lutego 1918 r. w mieście Andiszan (Uzbekistan) w rodzinie pracownika kolejowego. W tymże roku rodzina przeniosła się do Grodna, gdzie upływały dzieciństwo i wczesna młodość Rakitskiego, gdzie w 1936 r. ukończył gimnazjum.

1936 - to także rok, w którym rodzina na stałe już zamieszkała w Wilnie. W latach 1936-1939 przyszły filolog studiuje na Wydziale Medycyny Uniwersytetu Wileńskiego, w roku 1940 jest studentem takiegoż wydziału Uniwersytetu Kowieńskiego. Wybuch wojny zmusza go do podjęcia w latach 1941-1944 pracy w charakterze robotnika. Po zakończeniu wojny, od 1944 do 1950 r., pracuje zgodnie ze swoim wykształceniem w służbie medyczno-sanitarnej Litewskiej Kolei Żelaznej.

Zdecydowana zmiana orientacji zawodowej następuje w r. 1950, kiedy to Genadiusz Rakitski zostaje studentem Wydziału Filologicznego Moskiewskiego Państwowego Uniwersytetu im. M. Łomonosowa i w r. 1955 zdobywa kwalifikacje filologa-slawisty ze specjalizacją, „języki słowiańskie i literatura”.

W tymże 1955 r. podejmuje pracę starszego wykładowcy w Wileńskim Instytucie Nauczycielskim. Niebawem, bo już w 1956, zostanie kierownikiem Katedry Języka Polskiego i Literatury tej placówki. W roku akademickim 1960-1961 jest zastępcą dyrektora Instytutu Nauczycielskiego.

Funkcje st. wykładowcy i kierownika będą aktualne także wtedy, kiedy w r. 1961 katedra z Nowej Wilejki zostanie przeniesiona do Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Tutaj Rakitski, niejednokrotnie obierany, kieruje katedrą do roku 1973. W czasie nieobecności dziekana Wydziału Języka Polskiego i Literatury Włodzimierza Czeczota pełni też nieraz okresowo jego obowiązki.

O kierowanie katedrą będzie jeszcze poproszony w latach 1981-1983, tym razem w zastępstwie odbywającej wówczas staż naukowy śp. doc. Anny Kaupuż. W sumie dwadzieścia lat życia odda pracy kierownika.

Poza działalnością organizacyjną i dydaktyczną ze studentami często i chętnie udzielał się jako prelegent na różnych kursach dokształceniowych dla nauczycieli, recenzował, m.in., podręczniki dla szkół polskich na Litwie, kierował praktyką pedagogiczną, będąc we wszystkim rzetelnym, wymagającym od siebie i innych pracownikiem. Wyjeżdżał niejednokrotnie do Warszawy na znany Kurs Języka Polskiego i Kultury „Polonicum”, pełniąc także nieraz funkcje prelegenta, przygotowując referaty o sytuacji i perspektywach szkół polskich na Litwie, akcentując ich niezbędność itp.

Oficjalnie odszedł na emeryturę w 1988 roku, ale jeszcze w ciągu kilku lat mieliśmy przyjemność częstego obcowania ze swoim profesorem i współpracownikiem, gdyż doceniany ze względu na erudycję i doświadczenie otrzymywał bądź godziny zlecone, bądź ćwierć etatu na konkretny semestr. Dwa ostatnie podania Rakitskiego z prośbą o współpracę na początku lat dziewięćdziesiątych, z racji pełnionych wówczas obowiązków kierownika katedry, podpisywałam już swoją ręką. Na zasłużony odpoczynek odszedł latem 1993 roku.

Kiedy w 1997 r. obchodziliśmy Jubileusz 35-lecia Polonistyki w murach naszej uczelni, st. wykładowca Genadiusz Rakitski, obok prof. Włodzimierza Czeczota, był jednym z naszych najdostojniejszych gości.

Jeżeli chodzi o mnie, pana Rakitskiego miałam przyjemność poznać w 1976 roku, kiedy jako nieśmiała, przybyła z prowincji maturzystka, zostałam studentką I roku polonistyki Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Kilkunastoosobowa grupa ówczesnych „szczęśliwców” (konkurs - ponad trzy osoby na miejsce) była nie tylko poinformowana o fakcie zaliczenia w poczet studentów, lecz wysłuchała także wykładu inauguracyjnego, który wygłosił właśnie ten profesor.

Już wtedy był to starszy, dystyngowany pan, wyróżniający się nieco staroświeckim (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) sposobem bycia, nienaganną polszczyzną, słowem ktoś, kto od razu wzbudzał szacunek.

W miarę, jak rozwijał swoje wywody o miejscu i znaczeniu polonistyki, na którą się dostaliśmy, o prawach, ale i obowiązkach studenta, zwłaszcza studenta-filologa, studenta-polonisty, którego powinna cechować nadzwyczajna dbałość o słowo mówione i pisane, coraz bardziej się upewniałam, że dobrze trafiłam, że wybrałam właściwy, przypadający do serca zawód. A to już, podobno, połowa sukcesu.

Wśród wielu mądrych porad i wskazówek profesora zapadła mi głębiej w pamięć zwłaszcza refleksja o niezbędności stałego czytania. Jak się okazało, a wynikało to także z bogatego zasobu słownikowego, jakim operował Rakitski, profesor był zachłannym czytelnikiem i zalecał takąż postawę swoim studentom. Do dzisiaj brzmią mi w uszach Jego słowa, może niezbyt ściśle przytaczam, ale było to coś w rodzaju: „To nie filolog, jeżeli nie przeczyta w ciągu dnia przynajmniej pięćdziesięciu stronic jakiegoś nowego tekstu”. Jakże często przy dokonywaniu mniej czy bardziej jakościowego rachunku z przeżytego dnia przychodzą mi one na myśl, zwłaszcza wtedy, kiedy trzeba, niestety, przyznać, że chyba nie jestem filologiem, bo to kryterium nie zostało dzisiaj spełnione.

Profesor Rakitski był językoznawcą. Wtajemniczał nas w arkana takich dyscyplin, jak, dla przykładu, fonetyka opisowa, leksykologia, technika czytania wyrazistego, metodyka nauczania języka polskiego i metodyka nauczania tegoż w warunkach gwarowych, a więc charakterystycznych dla Wileńszczyzny, stylistyka, gramatyka porównawcza języków słowiańskich. Nie były to przedmioty „łatwe”, szczególnie jeżeli chodzi o fonetykę. Trzeba jednak przyznać, że Rakitski miał nie dla każdego osiągalny dar wykładania, że był nauczycielem akademickim z prawdziwego zdarzenia. Potrafił wiedzę umiejętnie „dozować”, nigdy nie śpieszył, stosował jakby znaną zasadę „lepiej mniej, ale lepiej”. Wykładał zazwyczaj z pamięci, nigdy jednakże nie wpadał w jakiś chaotyczny „strumień świadomości”. Podawana informacja była bardzo uporządkowana, usystematyzowana, „poszufladkowana”, jak się popularnie określa. Język wywodu był jasny, przejrzysty, nieprzeładowany zagmatwaną, odstraszającą terminologią. Jeżeli takowa była niezbędna, zawsze otrzymywała stosowny komentarz profesora i rzeczy zawiłe stawały się bardziej dostępne.

Pamiętam, że byłam szczerze zdziwiona, nie tylko, zresztą, ja, kiedy wśród studentów naszego roku rozeszła się fama, iż Rakitski jest Rosjaninem. Jakże to możliwe? Zna przecież język polski lepiej niż my, dla których jest on językiem ojczystym? Walczy z naleciałościami regionalnymi w naszej mowie. Próbuje nas uświadomić, że piękna, śpiewna, egzotyczna dla Macierzy polszczyzna podwileńskiej wsi nie przystoi nauczycielowi-poloniście, który automatycznie powinien uruchamiać ogólnopolską, literacką normę językową, tym bardziej, że ma nauczać innych.

Nie zdradzała też żadnej rosyjskości zawartość merytoryczna Jego wykładów. Pamiętam, że omawiając jakieś problemy językowe czy językoznawcze powoływał się stale na badania polskich lingwistów, bądź to Stanisława Szobera, bądź to Witolda Doroszewskiego. W różnego rodzaju dygresjach czy rozmowach poza wykładami mogły się czasem pojawiać także nazwiska historyków literatury tej rangi, co, powiedzmy, Stanisław Pigoń czy Stanisław Cywiński. Dowiadywaliśmy się przy okazji, że byli oni związani z międzywojennym Wilnem. Wydaje mi się, że to właśnie Rakitski był pierwszym informatorem, przynajmniej dla mnie, jeżeli chodzi o te wielkie nazwiska.

Poza erudycją, darem wykładania, piękną polszczyzną imponowała mi także zawsze sama postawa, sam sposób bycia profesora. Cechowała tego człowieka jakaś wrodzona inteligencja. Już w samym stylu chodzenia, mówienia, ubierania się było coś z ładu, porządku, dostojeństwa. Był to jeden z tych, dziś coraz mniej licznych profesorów, który nie ograniczał się tylko do nauczania, który także wychowywał. I znowuż, robił to nie poprzez jakieś mentorstwo, moralizowanie, lecz stale, konsekwentnie stosując niezmienne zasady. Był to jeden z najbardziej wymagających wykładowców na ówczesnej polonistyce. Czasem robił wrażenie surowego, groźnego. Łowiłam siebie na tym (także nie tylko ja), że jakby trochę się Go bałam, lecz „bojaźń i drżenie” były tu zawsze połączone z jakimś respektem. Wstyd było się przyznać, że się czegoś nie zna, nie umie, nie potrafi.

Do dzisiaj pamiętam epizod egzaminu z fonetyki, na którym nie potrafiłam wytłumaczyć profesorowi, jak układają się narządy mowy przy wymawianiu twardego „l”. Uwzględniając widocznie całokształt pracy w ciągu semestru wpisał mi do indeksu, zdaje się, piątkę (wtedy obowiązywał jeszcze pięciostopniowy system oceny), ale oboje byliśmy zawiedzeni: nie spełniłam oczekiwań profesora, miałam poczucie niezasłużonej, naciąganej oceny. Zawsze był bardzo obiektywny, sprawiedliwy w ocenach, więc trochę Go chyba także kosztowało takie rozwiązanie sprawy. Długo jeszcze nie mogłam „przeboleć” swojego głupiego potknięcia.

Aktualizują się także czasem w pamięci jakieś epizody z praktyki pedagogicznej. Swoją pierwszą praktykę odbywałam w dzisiejszej Szkole Średniej im. J. Lelewela na Antokolu pod bezpośrednią kuratelą właśnie pana Rakitskiego. Zawsze w takich wypadkach ma się tremę, a cóż dopiero, kiedy w jednej z ostatnich ławek zasiądzie metodyk w stylu wspominanego tutaj profesora. Zdawałoby się, że jakby lekceważy podejmowany przez studenta wysiłek, wzrok ma utkwiony w gazetę, którą chyba kupił po drodze, żeby się nie nudzić na prowadzonej przez praktykanta lekcji. Tymczasem, kiedy dojdzie do omawiania lekcji, okazuje się, że zauważył nie tylko te potknięcia, które po ochłonięciu już sama zaczynam w myślach analizować, lecz znacznie więcej i w sposób, niejednokrotnie żartobliwo-ironiczny, zaczyna wyprowadzać na właściwą drogę.

Imponowały mi także uczciwość i nieprzekupność profesora. Drażniły Go nawet kwiaty, przynoszone przez studentów na egzamin. Nie rozbrajały Go one, miał zwyczaj mówienia prawdy w oczy. Nie krzyczał, nie upominał, spokojnym tonem oznajmiał: „Proszę to zabrać”, ale było w tym głosie coś tak władczego, tak stanowczego, że nikomu nie przyszłoby do głowy spierać się z profesorem.

Sam był uczciwy, wymagał tegoż od innych, chociaż miał świadomość, że uczciwość nie popłaca, że człowiek uczciwy we wszystkich czasach ma nie najlepiej.

Nie dążył także do kariery akademickiej. Odnosiło się czasem wrażenie, że jakby nawet trochę gardził wszelkimi stopniami i tytułami naukowymi. Rozumiał, że przy większym czy mniejszym wysiłku są one osiągalne nawet dla przeciętnego, średnio wykształconego czy nawet niedokształconego osobnika, jeżeli się nim odpowiednio pokieruje. Nie lubił raczej, żeby nim kierowano, nie przepadał za pracą zespołową, wolał sam dobierać sobie lektury i formy działania.

Nie świadczy to wszakże o jakiejś monumentalności czy niedostępności człowieka dla innych. Zręcznie umiał wchodzić w zażyłość ze studentami, obdarzając, zwłaszcza chłopców, których polonistyka ma zazwyczaj „jak na lekarstwo”, niezmiennymi określeniami „majster”, „majstry”.

Określenie „majstry” rozpowszechniało się na mnie tylko wtedy, kiedy w żartobliwo-ironiczny sposób zwracał się do całej grupy. Natomiast zwracając się do konkretnej osoby zwykł był mówić „moje dziecko”. I rzeczywiście, dzieląca nas różnica wieku jak najbardziej pasowała do takich układów: mógł być naszym ojcem, a nawet dziadkiem.

Obraz tego człowieka byłby niepełny, gdybym nie wspomniała o tym, że umiał się także bawić, umiał się cieszyć życiem, być duszą towarzystwa w okolicznościowych biesiadach, świetnie tańczyć. Zachowywał się wówczas tak, jakby wyznawał zasadę „jak się bawić, to się bawić”.

W chłodny styczniowy dzień odprowadzaliśmy w ostatnią drogę jednego ze swoich Mistrzów i Nauczycieli. Nie było wielkich tłumów. Próbowałam przynajmniej w wyobraźni dołączyć do konduktu wszystkich tych, którzy przeszli przez ręce profesora. Nie zmieściłaby ich cerkiewka na Lipówce, w której skupieni wsłuchiwaliśmy się w nieco egzotyczną dla nas prawosławną liturgię, ale niemniej dostojnie spełniającą swoją funkcję. Szczególnie wymowne były dla mnie płonące świece w dłoniach każdego uczestnika obrzędu. Zwracały one, jak i Słowo Boże, uwagę nie tylko na osobę jakby przekazywanego teraz bezpośrednio Najwyższemu Zmarłego, ale także na nas samych, dopalających się każdego dnia jak ta świeca, a czy zawsze zwróconych we właściwym kierunku? Czy zawsze pozostawiających po sobie czyjeś dobre wspomnienie, westchnienie? Czy zawsze uświadamiających prawdę, którą powtórzę za Jarosławem Iwaszkiewiczem:

Bo sens nie w szarpaniu

Ani jest w radości,

Ale w cierpliwości

I wielkim czekaniu.

Wśród wielu życiowych oczekiwań tylko rozstanie z doczesnością jest pewne, nigdy niezawodne. I to jest wspaniałe, jeżeli ktoś odchodzi jak większy czy mniejszy Siewca.

Nie wszyscy wychowankowie Genadiusza Rakitskiego mogli odprowadzić Go w ostatnią drogę. Jedni po prostu nie dowiedzieli się w czas, innym nie pozwoliły obiektywne okoliczności, jeszcze inni może nawet nie poczuwali się do obowiązku, bo to przecież nikt z rodziny.

Nie chodzi, oczywiście, o gesty czy powiązania formalne. Każdy niemal człowiek, z którym dane nam było dłużej obcować, zostawia w nas jakby część siebie. Nie zawsze jednak uświadamiamy sobie tę prawdę. Stać na to najczęściej tylko zaiste wielkich. Przychodzą mi w tej chwili na myśl wersy z utworu Adama Mickiewicza Do Joachima Lelewela, a więc słowa wielkiego ucznia skierowane do wielkiego nauczyciela. I chociaż sława ucznia zaćmiła w tym wypadku, bez wątpienia, sławę nauczyciela, sławny uczeń zdobywa się jednak na pokorę, cechującą ludzi naprawdę mądrych:

Nieraz myślisz, że zdanie urodziłeś

z siebie,

A ono jest wyssane w macierzystym

chlebie

Albo nim nauczyciel poił ucho

twoje (...)

Jednym z nich, w dodatku Nauczycielem Akademickim z prawdziwego zdarzenia, był dla nas, tych, którzy nieco wcześniej ukończyli polonistykę na Uniwersytecie Pedagogicznym w Wilnie, właśnie Genadiusz Rakitski. I niejedno swoje zdanie, mądrzejsze słowo, trafniej wyrażoną myśl zawdzięczamy także Jemu.

W imieniu tych, którzy myślą podobnie, a nawet tych, którzy myślą inaczej, przeprośmy naszego Mistrza i przy okazji też innych, którzy dobrze nam czynią, za to, że nie zawsze umiemy dziękować, że zbyt późno wyrażamy czasem swoją wdzięczność, że zachowujemy się czasem tak, jakbyśmy nikomu niczego nie byli winni. Uczmy się pokory u naprawdę wielkich.

Niezależnie od tego, gdzie jesteśmy, co robimy, jeszcze jedną usługę, w danej sytuacji najważniejszą, swojemu Nauczycielowi możemy wyświadczyć - wznosząc wzrok i szczere westchnienie ku niebu: „Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie...”

Halina Turkiewicz, docent Katedry Filologii Polskiej Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego

Wstecz