Podglądy

Bin Paksas

Gdy główny „bezpiecznik” kraju Mečys Laurinkus wygłaszał niedawno swoje sensacje na temat przestępczych powiązań urzędu prezydenta, mimo woli trwożliwie spoglądałam w niebo. A to z tej przyczyny, że pan ten swoimi złotymi usty okrzyknął Litwę państwem wspierającym terroryzm. Jeżeli ktoś ma wątpliwości, jak postępuje z takimi państwami supermocarstwo pod wodzą prezydenta Busha, niech przypomni sobie niedawne, a i obecne, dzieje Afganistanu czy Iraku. Otóż supermocarstwo takim państwom najpierw wymierza sprawiedliwość, zaś potem je... stabilizuje, cokolwiek by to miało znaczyć. Wymierzanie sprawiedliwości zaczyna się od zrzucania „inteligentnych bomb” (to takie, które trafiają prosto w namierzony cel wielkości główki kapusty... no, może z dokładnością do kilkudziesięciu cywilów), potem do kraju wjeżdżają pojazdy opancerzone, następnie miarowym krokiem wkracza wojsko. Jeżeli ktoś myśli, że to wojsko „...na głowie kwietny ma wianek, w ręku zielony badylek, a przed nim bieży baranek, a nad nim lata motylek...”, to się myli. Powiem krótko: robi się z tego wszystkiego wojenka, że palce lizać.

Ino więc patrzeć, jak jakaś „inteligentna bomba” wyceluje nam prościutko w pałac prezydencki, bo przezeń, jak twierdzi Laurinkus, jeszcze do niedawna płynęła rzeka forsy zasilająca międzynarodowy terroryzm.

Dotychczas było po prostu groteskowo, teraz zaczyna być strasznie. Tym straszniej, że rewelację o omotaniu urzędu prezydenta przez przemytników-sponsorów terrorystów ogłosił nie jakiś klient zamkniętego zakładu psychiatrycznego, tylko szef Departamentu Bezpieczeństwa Państwa. W dodatku Laurinkus uczynił to akurat w czasie, gdy w litewskim Sejmie rozpoczął się proces ratyfikacyjny traktatu o przystąpieniu Litwy do NATO. Cóż, w tej sytuacji trudno o lepszą reklamę niż pałac prezydencki uwięziony w mackach przestępczej ośmiornicy, która z przemytu fajek finansuje „radosną” działalność osób binladenopodobnych.

Laurinkus, dzieląc się z ekranu telewizora tą sensacją, robił marsowe miny, rzucał ciężkimi liczbami (tylko do jednego tajemniczego europejskiego kraju miano przemycić przez terytorium Litwy fajki wartości 15 mld litów), przekonywał, że wie o tym od dawna, groził, iż ma dowody... Już myślałam, że w tej sytuacji nie widzieć nam NATO, no może w postaci nalotów, najazdów i innych interesujących odmian „stabilizacji”. Na szczęście o żadnych dowodach nie ma dziś mowy, a sensacja właśnie dogorywa, podobnie jak wiele innych dotyczących przestępczej działalności urzędu prezydenta. Niestety, w międzyczasie echa sensacji poszły w świat czyniąc z Litwy bandyckie państwo, kierowane przez jakiegoś nieobliczalnego bin Paksasa. Co robi w tej sytuacji nasza wierchuszka? Premier Algirdas Brazauskas, zamiast surowo zgromić szefa DBP za sianie bzdur, komentując jego wypowiedzi zauważa z ojcowską pobłażliwością, że się z nimi nie zgadza. Premier uważa otóż, że, co prawda, na polu walki z przemytem nie mamy spektakularnych sukcesów, ale nie jest aż tak źle, by, jak twierdzi szef bezpieki, przemytnicy kręcili urzędem prezydenckim czy wtrącali się w sprawy personalne organów praworządności. Za to przewodniczący Sejmu Arturas Paulauskas nie ukrywał swojej dla Laurinkusa aprobaty. Wyznał nawet, że o całej tej przemytniczo-terrorystycznej aferze został poinformowany jeszcze w październiku ubiegłego roku... Zaraz, zaraz... wynika z tego, że panowie Laurinkus i Paulauskas wiedzieli, iż poprzez pałac prezydencki sponsorujemy terrorystów i milczeli? Toż to ukrywanie zbrodni na światową skalę. Czy panowie zdają sobie sprawę, że płacze po nich Międzynarodowy Trybunał Karny, że poprzez swoją dotychczasową bezczynność ściągają na głowę rodaków groźbę wojny? Całe szczęście, że świat już dawno nie traktuje nas i naszych rewelacji serio, można więc bezkarnie puszczać tego typu bąki, a potem udawać, że nic się nie stało.

Obecnie jedyną osobą, która domaga się kontynuacji tematu jest... sam prezydent Rolandas Paksas. Słusznie mniemając, że oświadczenie Laurinkusa nie tylko „szkaluje i poniża instytucję prezydenta, ale też działa na ogromną szkodę interesów państwa”, prezydent zażądał zdementowania tych bzdur. Laurinkus w odpowiedzi zachowuje wyniosłe milczenie. To zrozumiałe. Nie będzie główny krajowy „bezpiecznik” korespondował z byle Paksasem, po którym nawet medialna sfora skacze jak pchły po zdechłym psie, nie mówiąc już o parlamentarzystach, prześcigających się w pomysłach, jak by tu jeszcze okazać mu swoje lekceważenie i pogardę.

Tak się jednak składa, że o powiązaniach pałacu prezydenckiego z siatką przemytniczo-terrorystyczną dowiedzieliśmy się zaraz po tym, gdy prezydent wszedł w posiadanie materiałów bezpieki, dotyczących prywatyzacji spółki alkoholowej „Alita”. Te kwity zostaną niebawem przekazane Prokuraturze. Rolandas Paksas twierdzi, że świadczą one o nadużyciach w DBP: o fałszowaniu danych i manipulowaniu nimi. „Bezpieczniki” na to oświadczenie wpadły w histerię. Domagają się zwrotu dokumentów, podczas gdy naród (w audycji telewizyjnej TTT, na TV 4) w 90 procentach opowiedział się za tym, by Paksas, uchowaj Boże, nie zwracał tych kwitów bezpiece, tylko przekazał je do Prokuratury. „Bezpieczniki” spazmują, że to są tajne materiały operacyjne, do których nie ma prawa wglądu ani prezydent, ani prokurator i oskarżają Paksasa o prywatę. „Zapominają” przy tym, że jeszcze parę miesięcy temu innymi materiałami operacyjnymi, dotyczącymi prezydenta właśnie, dzielili się z każdym chętnym i niechętnym karmiąc media papką faktów suto okraszoną zmyśleniami i fałszywkami... Ostatecznie ta runda między Paksasem i Laurinkusem skończyła się tym, że bezpieka przeprowadziła wewnętrzne dochodzenie (czyli sama siebie skontrolowała) i ogłosiła, że ani nie fałszowała związanych z prywatyzacją „Ality” dokumentów, ani nie dopuściła się żadnych innych nadużyć. Chłopaki od Laurinkusa są więc cacy, zaś prezydent cham i wróg państwa, bo przejmując dokumenty „stworzył zagrożenie, że tajna informacja zostanie bezprawnie ujawniona”.

Prawda jest taka, że w kraju toczy się już nie walka, a wojna bezpieki z urzędem prezydenta (i nie tylko). A gdzie dwóch się bije, tam i trzeci (w tym wypadku państwo) może dostać po gębie czy solidnego kopa poniżej pasa. Nie sądzę, że w świetle tego, co się obecnie dzieje w naszym państwie, nie wpuszczą nas na unijne czy natowskie salony. Wejdziemy tam jednak w charakterze skłonnego do samookaleczeń przydurka, który nie zdaje sobie sprawy, że w ramach prywatnych porachunków nie warto pożerać własnego ogona, że państwo jest całością i nieobliczalny cios zadany urzędowi prezydenta (tu już nie chodzi o osobę), jest ciosem wymierzonym we własną szczękę.

W obliczu powyższych samooskarżeń pozostaje się cieszyć ze spektakularnego sukcesu, jakim niewątpliwie było wydalenie trzech rosyjskich dyplomatów, a ściślej mówiąc szpiegów przyłapanych na gorącym uczynku. Ot, ci Ruscy! Są chorzy, jak sobie nie poszpiegują. Tym razem, jak się okazuje, wściubiali swoje wścibskie nosy (cytuję) „w niejawną informację dotyczącą procesu impeachmentu prezydenta, a także usiłowali wpływać na proces prywatyzacji strategicznych obiektów”.

W związku z tą historią przypomniała mi się przezabawna scenka z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, gdy to rozrabiaka Korowiow żalił się Nikanorowi Iwanowiczowi Bosemu, prezesowi spółdzielni mieszkaniowej, do której należał pechowy dom numer 302-A na ulicy Sadowej. Korowiow mianowicie łkał, że już w piętkę goni od tych obcokrajowców (w naszym wypadku należy słowo obcokrajowiec zastąpić słowem Rusek), że ma ich „potąd” (tu wskazywał palcem na swoją żylastą szyję), bo: „Przyjedzie taki jeden z drugim i albo naszpieguje jak ostatni sukinsyn, albo grymasami zamęczy człowieka – i tak mu źle, i tak niedobrze!...”.

Podobne odczucia miał chyba minister spraw zagranicznych Antanas Valionis, który wyrzucając „sukinsynów” nie ukrywał wyrazu boleści na zafrasowanym obliczu. „Żałuję, że byliśmy zmuszeni do podjęcia takich kroków. Mam nadzieję, że uda nam się uniknąć eskalowania tego wydarzenia, a litewsko-rosyjskie stosunki pozostaną konstrukcyjne i przyjazne” – łasił się szef litewskiej dyplomacji do szefów wyrzucanych.

Prasa zawyła z zachwytu nad tym gierojskim wyczynem. „Litwa uczyniła krok, jakiego od dawna nie zanotowano w całej Środkowowschodniej Europie!” – triumfowali nie zorientowani w tajnikach dyplomacji i wywiadu żurnaliści. Niby i jest powód do dumy, znów wyskoczyliśmy przed orkiestrę... Ale zdradzę w tajemnicy, że nie ma się z czego cieszyć. Inne kraje nie wydalają rosyjskich i innych dyplomatów nie dlatego, że ci nie szpiegują lub nie dają się na tym przyłapać, ino dlatego, że spalony obcy szpieg jest wielkim skarbem dla wywiadu. O tym, że ambasady są dla swoich krajów źródłem informacji zdobywanej w legalny (media) lub mniej czy zupełnie nielegalny sposób (werbowanie kogo trzeba i wściubianie się tam, gdzie nie trzeba) powinien wiedzieć każdy „bezpiecznik” i średnio rozgarnięty polityk. Rosyjscy (i inni) dyplomaci więc szpiegują, bo taka ich niewdzięczna rola. Wszyscy o tym wiedzą, problem zaś polega tylko na tym, by namierzyć szpiegujących (jest nadzieja, chociaż licha, że szpiegują nie wszyscy jak jeden mąż) i rozpracować ich kontakty. Gdy do tego dojdzie, szpieg staje się oczkiem w głowie kontrwywiadu, bo można go prowadzić, oczywiście, na manowce. Spalonego szpiega, poprzez jego spalone kontakty, karmi się dezinformacją, podsuwa bezwartościowe bzdety, które on następnie przekazuje do swojego kraju. Spalonego szpiega można też, po znalezieniu nań jakiegoś haka, zawerbować czyniąc z niego szpiega odwróconego. W każdym bądź razie spalonego szpiega nie wyrzuca się demonstracyjnie, bo na jego miejsce przyjedzie nowy i też „naszpieguje jak ostatni sukinsyn”. Z tą tylko różnicą, że z takim nowym to nasze dzielne „bezpieczniki” muszą się narobić jak asfaltowe walce, bo ten plecie zupełnie nową sieć, zdobywa sobie nowe kontakty i, przynajmniej na początku, nie da się go prowadzić i karmić „dezą”.

Tak więc naszego „wytropienia” i demonstracyjnego wywalenia rosyjskich dyplomatów-szpiegów nie należy zaliczać do sukcesów bezpieki i dyplomacji. To była zwyczajna pokazówka w ramach wielkiego spektaklu: Prezydent-impeachment-Ruscy. Bo skoro szpiegowali na temat impeachmentu i usiłowali (podobnie jak, wg DBP, ludzie z otoczenia prezydenta) wpływać na proces prywatyzacji strategicznych obiektów, więc ani chybi – ludzie związani z Paksasem. Może przez Borisowa, może przez przemytników fajek... mniejsza o to. Koło się zamknęło.

Na zakończenia kilka zdań w nawiązaniu do poprzedniego felietonu pt. „Niech ktoś tę bombę zdetonuje”, w którym pisałam, że 45 posłów do Sejmu jest podejrzanych o udział w parcelowej aferze (bezprawne przywłaszczanie atrakcyjnych nadziałów ziemi). Tzw. „listę 45” sporządził szef Służb Dochodzeń Specjalnych (STT) Valentinas Junokas. Posłowie tak się o to na Junokasa obrazili, że aż zagrozili mu wotum nieufności... jeżeli natychmiast nie udowodni, że popełnili nadużycia. Szef STT okazał się człowiekiem rozgarniętym i właśnie złożył samokrytykę godną czasów Josifa Wisarionowicza. Z trybuny sejmowej walił się w pierś aż dudniło i lamentował, że kierowany przez niego resort działa niefachowo.

Co się okazało? Co prawda 18 polityków weszło w posiadanie działeczek z naruszeniem prawa, ale, co skwapliwie podkreślił szef STT, ci biedni ludzie są Bogu ducha winni. „Wszystkie naruszenia popełnili specjaliści powiatowych działów regulacji rolnych, politycy nie wywierali na nich żadnej presji” – oznajmił Junokas.

Oczywiście, nikt nie wątpi w to, że specjaliści lubią nadstawiać swoje miękkie części ciała, by z czystej sympatii zrobić dobrze politykom. Mają widocznie takie hobby, by w godzinach urzędowania ponaruszać sobie prawo, wykrajając (z cudzego) ponętne działeczki dla ulubionych wybrańców narodu. Przy tym dokonują wręcz akrobatycznych wygibasów, by obdarowany parcelką polityk przypadkiem nie dowiedział się, że ktoś, z czystej do niego miłości, naruszył prawo.

Brawo, panie Junokas! Jest pan pojętnym uczniem. Niestety, posłowie nie wykazali wdzięczności. Cała Litwa miała okazję oglądać relację z tego, jak „oczyszczeni” (chyba we własnych oczach?) parlamentarzyści pastwią się nad Junokasem. Rozwaleni nonszalancko na poselskich krzesełkach domagali się od niego publicznego samowybiczowania się, kpili z człowieka w żywe oczy, mało brakowało, a zaczęliby mu podstawiać mankiety do całowania w geście pokory i pokuty. Szef STT wił się jak piskorz. Osobiście dostałam torsji... Nie po raz pierwszy zresztą. Życie polityczne na Litwie jest ostatnio wyjątkowo torsjogenne.

Lucyna Dowdo

Wstecz