Czytelnik z Birż – gościem redakcji

„Nigdy nic nie robiłem przeciw sobie…”

Nie miał odwagi napisać do redakcji, chociaż wiele razy zamierzał to zrobić, a pismo wielokrotnie zapraszało Czytelników na łamy – poprzez swe publikacje, dyskusje, konkursy. Czyta regularnie polską prasę, ukazującą się w Wilnie, a „Magazyn Wileński” – od pierwszych numerów, jest na bieżąco spraw Polaków na Wileńszczyźnie, odczuwa – jak mówi – łączącą go z nimi więź. Niedosyt kontaktów z rodakami z upływem lat coraz bardziej daje o sobie znać. Mimo że udziela się, w miarę swych możliwości, w Związku Polaków na Litwie – należy do oddziału Laudy. Od dawna jednak nosił w zanadrzu taką potrzebę, by innym opowiedzieć o sobie, przynajmniej po to, żeby zaświadczyć swoją tu – w rodzinnych Birżach – obecność. Nosił się z zamiarem napisania o tym, co na jego los wypadło, miał jednak wątpliwości, czy potrafi. Pewnego dnia wsiadł więc do autobusu i przyjechał do redakcji. O tym, co zamierzał napisać, po prostu opowiedział – czystą, bez naleciałości gwarowych polszczyzną.

* * *

Bronisław Piotrowski z Birż jest potomkiem dwóch starych polskich rodzin, których korzenie na Żmudzi sięgają kilku pokoleń. Prapradziad po mieczu pana Bronisława pochodził z okolic Kupiszek, z miejscowości Antoszew (Antašava), skąd swój ród wiedli Piotrowscy. Matki rodzina – Romaszewscy pochodzą z Birż. Rodzice pana Bronisława, Wacław i Michalina Piotrowscy, mieli niedaleko Birż niedużą posiadłość. Obecnie ta miejscowość jest w granicach miasta, które leży ok. 220 km na północ od Wilna, niedaleko granicy z Łotwą i dziś liczy nieco ponad 11 tys. mieszkańców.

- Nasze miasteczko, oprócz tego, że jest litewskie, długi okres czasu było również polskie, ale też - żydowskie, rosyjskie. Od zawsze zamieszkiwali je ludzie różnych narodowości – Rosjanie, Łotysze, Polacy, Żydzi, wyznawcy różnych religii, posiadający tu własne świątynie – mówi pan Bronisław. – Przed wojną sporo tu mieszkało Polaków, którzy później albo repatriowali do Macierzy, albo… stali się Litwinami. Polskich rodzin pozostało tu mało, nie będzie nawet jednego procenta od ogólnej liczby mieszkańców. W kościele pw. św. Jana (wybudowanym swego czasu przez hrabiego Jana Tyszkiewicza), do którego chodziła nasza rodzina, wszyscy księża znali język polski i w tym języku rozmawiali ze swoimi parafianami. To w tej świątyni do dziś zachowała się kosztowna monstrancja, którą, wraz z żyrandolami, ofiarowała chrzestna matka mojego tatusia a siostra dziadka, Tekla Piotrowska. Była osobą głęboko wierzącą, pracowała jako służąca u hrabiów Tyszkiewiczów oraz w majątku państwa Komorowskich w Podbirżach. A że dobrze zarabiała, mogła sobie pozwolić na taki gest… Również kiedy wstępuję na stary, polski cmentarz, gdzie spoczywają moi rodzice i dziadkowie, jeszcze dziś mogę z nagrobków, które się zachowały, odczytywać polską przeszłość tych ziem.

Pan Bronisław urodził się w 1929 roku jako drugie dziecko z pięciorga i jako jedyny potomek płci męskiej w rodzinie Piotrowskich. Siostry jego (wszystkie żyją) mają stare, polskie imiona: Eleonora, Stefania, Ludwika i Władysława. W domu Piotrowskich tylko po polsku się rozmawiało i… śpiewało, przede wszystkim ojciec i matka, którzy „byli do śpiewu usposobieni”. Matka, obdarzona pięknym altem, śpiewała na pogrzebach. A na co dzień umilano sobie życie różnymi piosnkami: o uroku tego świata, o wojence, miłości – do dziewczyny i ojczyzny. Większość z nich dotychczas tkwi mocno w pamięci pana Bronisława, jak chociażby taka: „…bo ten naród polski/ ma ten urok w sobie/ kto go raz pokocha/ nie zapomni w grobie”. Śpiewało się nie tylko od święta, ale również wieczorami, odpoczywając po dniu pracy. A była to praca na roli, a więc do łatwych nie należała. Rodzice pana Bronisława nie byli zamożni. Ziemi własnej mieli niewiele – około 10 ha, ale dodatkowo dzierżawili. Ojciec był pracowitym i sprawiedliwym człowiekiem, ludzie go szanowali.

- Atmosfera domu była nadzwyczaj ciepła. Teraz w rodzinach tak nie ma. Siadywaliśmy wieczorem blisko siebie, dorośli opowiadali, a dzieci – słuchały. Śpiewaliśmy natomiast wszyscy razem. Nie było przed nami – dziećmi tajemnic, ale też wiedzieliśmy, że nie o wszystkim można obcym mówić. Co nie oznacza, że byliśmy wyobcowani, z nikim nie utrzymywaliśmy kontaktów. Przyjaźniliśmy się, na przykład, z Budrewiczami z Birż – zacną polską rodziną. Obecnie, gdy ich dzieci już tu nie mieszkają, opiekujemy się ich grobami rodzinnymi – opowiada pan Bronisław.

– W domu były polskie książki i tygodnik „Chata Rodzinna”, wydawany w Kownie, który prenumerowaliśmy. Dotychczas pieczołowicie przechowuję jego komplet. Pismo ukazywało się z kalendarzami, dodatkami, zamieszczało powieści w odcinkach, np. „Znachora” Tadeusza Dołęgi Mostowicza. „Chata Rodzinna” znalazła się w naszym domu za sprawą mojej ciotki a ojca siostry – Jadwigi Piotrowskiej, wielkiej patriotki, która pracowała w redakcji tego wydania. Mieszkała w Kownie, gdzie należała do zrzeszenia religijnego Sodalicja Mariańska. W 1946 roku repatriowała do Polski, tam też zmarła. Lubiłem, kiedy ciocia przyjeżdżała do nas na urlop. Umiała pięknie opowiadać. Wprowadzała nas również w sprawy aktualne Polaków w Kownie, opowiadała o interesujących imprezach kulturalnych, które się tam odbywały. Lubiła, podobnie jak moi rodzice, śpiewać. Wszystko, co słyszałem wówczas od dorosłych, akumulowało się w mojej dziecięcej świadomości…

* * *

Wcześnie zaczął czytać po polsku. Pierwszym jego nauczycielem polskiego (jak i rachunków) był ojciec - miał świetną pamięć, sążniste poematy recytował z pamięci. Piękno literatury ojczystej poznawał mały Bronek z twórczości Słowackiego, Sienkiewicza, Mickiewicza. Pewnego razu – wspomina - ojciec zabrał go, małe dziecko, do szkoły, gdzie stale organizowano tzw. polskie wieczorki. Bronek miał tam występ – recytował wiersz, którego nauczył go ojciec. Było to dla małego chłopca duże przeżycie. W szkole zbierała się polska inteligencja, bogatsi właściciele ziemscy, nawet pani Komorowska przyjeżdżała, Stanisław Ordyniec (był kuratorem polskiej szkoły, a jego żona – Ordyńcowa z Rotkiewiczów – nauczycielką).

Następnie jego nauczycielem był Stanisław Imbras, kierownik Polskiej Szkoły Początkowej w Birżach, będącej naonczas w gestii Poniewieskiego Towarzystwa „Oświata”, do której zaczął uczęszczać w roku 1936. Według słów rozmówcy, był wspaniałym człowiekiem, pedagogiem i organizatorem życia kulturalnego. Jednak uczniowie tej szkoły – jak dziś wspomina pan Bronisław - nie wyróżniali się dobrą wiedzą języka litewskiego. Nie wiadomo, jak nauczyciele tłumaczyli się z tego wobec inspektorów, sprawdzających od czasu do czasu bagaż wiedzy ich wychowanków… To fakt, że nad szkołą nieraz wisiało niebezpieczeństwo: chcieli ją Litwini zamknąć, ponieważ była nazbyt aktywnym ośrodkiem polskości w swoim regionie. Wówczas brat ojca, Feliks Piotrowski, składał nieoficjalną wizytę w Kownie pani Zofii Chodakowskiej, żonie Antanasa Smetony (pochodziła z zaścianka Sebenciszki koło Birż). I za każdym razem pani prezydentowej udawało się uśmierzyć zapędy władz oświatowych.

W klasie – pamięta pan Bronisław - wisiał herb z Pogonią, godła religijne, portret byłej nauczycielki Ordyńcowej i Mickiewicza. Uczniowie poznawali tu „Grażynę”, „Konrada Wallenroda”, chociaż nie były to łatwe utwory dla dzieci klas początkowych. Poznawały również dzieje Polski i narodu polskiego, rządy królów, żywot św. Wojciecha. Szkołę – cztery oddziały – ukończył w roku 1940. Bronisław Piotrowski zachował świadectwo o ukończeniu szkoły, wydane w języku litewskim, akurat w dniu 15 czerwca 1940 roku – kiedy w Moskwie przesądzono o dalszym losie Litwy… W świadectwie – tylko dobre i bardzo dobre oceny.

* * *

- Piątą klasę (rok szkolny 1940 – 41) ukończyłem w litewskiej szkole „Aušra” w Birżach. Nauka odbywała się wyłącznie po litewsku, a atmosfera szkoły przesiąknięta była ideologią sowiecką – wspomina pan Bronisław. – Dla mnie tym bardziej uciążliwą, ponieważ z domu rodzinnego wyniosłem niechęć do bolszewików. Kiedy wybuchła rewolucja, tatuś głęboko przeżywał wszystkie ekscesy tego okresu. Od 1918 roku był w partyzantce polskiej, która wypędzała bolszewików z Litwy, należał do oddziału Szynkarskiego. Do samej śmierci (a zmarł w wieku 90 lat, w roku 1981) ojciec zachował uczucie nieprzyjaźni dla władzy radzieckiej. Mamusia, młodsza od ojca o 12 lat, wyróżniała się nieco większą tolerancją.

- Piątą klasę jako tako przetrwałem. W 1941 r. latem przyszli Niemcy. Złożyłem prośbę do dyrekcji gimnazjum w Birżach o zaliczenie mnie w poczet jego uczniów. Za pierwszym razem odmówiono mi, podobno z braku miejsca. Myślę jednak, że przyczyną była moja narodowość, którą w podaniu wskazałem. Udało mi się tylko za drugim „podejściem”, dzięki wstawiennictwu naszego proboszcza Grigaliunasa, który w szkole początkowej nauczał mnie religii. Tak oto zostałem uczniem Birżańskiego Gimnazjum im. A. Smetony. Panował tu wybitnie antypolski duch, wręcz nacjonalistyczny. Koledzy w czasie lekcji wystawiali mnie na pośmiewisko, szydzili, na przerwach śpiewali pieśni antypolskie. Atmosfera czasami była nie do zniesienia. Nadzwyczaj ciepło jednak z tego trudnego dla mnie okresu wspominam kapelana Stanisława Krikštonaitisa (późniejszego więźnia Gułagu), który pewnego razu, w czasie lekcji religii, mocno zbeształ moich „dręczycieli”, którzy w jego obecności powiedzieli, iż Polak nie jest wśród nich potrzebny. Pewnego razu wychowawca naszej klasy, Nastopka, spisywał personalia swych uczniów. Kiedy powiedziałem, że jestem Polakiem, nic nie zapisał, tylko przyszedł do moich rodziców i pytał, jak ma postąpić: wskazać prawdę czy też nie. Nie wiem, co rodzice mu odpowiedzieli, tylko wychowawca więcej do tego pytania nie wracał.

* * *

- Ojciec na wojnę nie poszedł (miał wówczas już swoje lata), jednak zawierucha wojenna nas nie ominęła. W czasie obstrzału lotnictwa niemieckiego spłonął nasz dom, wraz z zabudowaniami i całym dobytkiem. Po wojnie ojciec zbudował nowy dom (obecnie mieszka w nim najmłodsza siostra z rodziną), ale przez pewien okres nie mieliśmy dachu nad głową, byliśmy na łasce krewnych.

Niemało zdrowia zabrali ojcu sługusi Niemców – plechawiczuki. W naszych Birżach stacjonowały – o ile wiem – dwa oddziały. Czasami odbywali musztrę na naszym boisku szkolnym. Pewnego razu dwaj z nich – szeregowcy, przyprowadzili do naszej zagrody Niemca i powiedzieli ojcu, że od tej chwili to on, ten Niemiec, będzie tu gospodarzem. A my jedynie mamy prawo na niego pracować. Pan Bronisław wyciąga „Arbeitsausweis”, świadectwo pracy, wydane w 1943 roku na imię Wacława Piotrowskiego, który został zatrudniony (!) we własnym gospodarstwie. Tak samo oddano Niemcom gospodarstwa innych Polaków: Feliksa Piotrowskiego - stryja pana Bronisława, Miłaszewiczów (z którego córką w szkole się uczył, obecnie mieszka w Polsce), posiadłość Wysagórskich. Wyłącznie Polaków! Starszą siostrę pana Bronisława Niemcy zabrali do pracy w gospodarstwie stryja. Pewnego dnia przyszła po kryjomu do ojca z płaczem, że nowi „gospodarze” traktują ją gorzej niż niewolnicę… Na szczęście, trwało to tylko 1,5 roku. Wiosną 1944 roku Niemcy w pośpiechu zaczęli opuszczać te tereny. A „nasz” Niemiec, który okazał się jeszcze nie najgorszym człowiekiem, przekazał nam gospodarstwo z powrotem.

- Jakże więc to można – wskrzeszać dziś Plechavičiusa jako bohatera?! – oburza się pan Bronisław, nawiązując do niedawno wydanego dekretu o jego pośmiertnym odznaczeniu z okazji Święta Odrodzenia Niepodległości Litwy. – Przecież żyją jeszcze ludzie, którzy wiedzą, kim byli plechawiczuki, ilu niewinnych ludzi z ich powodu ucierpiało. Należy ich zostawić naszej wspólnej, polsko-litewskiej historii. Ludzie, którzy mieli nieczyste ręce, wiedzieli, co ich czeka za to, co innym zrobili, dlatego szukali schronienia w oddziałach Plechavičiusa. Chociaż… w tamtych czasach było niemało Litwinów, którzy im sympatyzowali, nawet sprzyjali, mając jeszcze nikłe nadzieje, że Niemcy na Litwie się utrzymają. Inni zaś mieli bardziej „radzieckie” nastroje. Miejscowi Polacy byli raczej zafrapowani tym, by jakoś przetrwać, by uchronić swe rodziny, najbliższych - w tym środowisku i w tych okolicznościach. W Birżach znajdowała się Delegatura AK, której funkcja ograniczała się do wywiadowczej. Moja rodzina – przez ojca - również była z nią związana.Tajne schadzki akowców odbywały się w domu pani Rutkowskiej. To była odważna kobieta. Ona nawet Żydów ukrywała, którzy uszli od represji. My, Polacy z tamtych terenów, byliśmy wtenczas nie mniej narażeni na niebezpieczeństwo niż Żydzi: z jednej strony Niemcy, z drugiej – Litwini. A nastroje antypolskie podsycała miejscowa gazeta „Biržu žinios”, której redaktorem był wicedyrektor mojego gimnazjum Lipniunas. Pisano w tej gazecie, że teraz nas, Polaków, nawet pani Chodakowska-Smetonowa nie uratuje, że powinniśmy kopać sobie groby, w których wkrótce zostaniemy pogrzebani.

* * *

- 1944 -1948 – to już okres radziecki nauki w gimnazjum. Maturę składałem w Roku Mickiewicza: była to 150. rocznica urodzin Wieszcza. Wśród pytań z literatury powszechnej było następujące: tematyka litewska w twórczości Mickiewicza. W czasie odpowiedzi na to pytanie miałem prawdziwą satysfakcję, ponieważ moje wiadomości z tego tematu były wyższe o głowę od wiedzy nauczycielki…

* * *

Po ukończeniu gimnazjum wybrał studia na Politechnice Kowieńskiej, wówczas – Uniwersytecie Kowieńskim Witolda Wielkiego, wydziale mechaniki. Mimo że wybrał ścisły kierunek studiów (ma szczególne zdolności do matematyki), nie przestała go fascynować kultura, sztuka, historia Polski. Był częstym gościem ówczesnej Republikańskiej Biblioteki w Kownie, miał dostęp do nieoficjalnych księgozbiorów tej biblioteki. Spotykał się tam z polską inteligencją, która pamiętała jeszcze czasy Gimnazjum A. Mickiewicza w Kownie. Zaprzyjaźnił się z Weroniką Florenowicz, która prowadziła dział sztuki w bibliotece. Dzięki niej poznał twórczość Artura Grottgera, Jana Matejki. Grottger – jak mówi pan Bronisław – jeszcze bardziej ugruntował moje przekonania patriotyczne. Uważa, że to zawdzięczając cyklom rysunkowym mistrza, poświęconym walkom powstańczym (Lituania, Polonia, Wojna, Warszawa I i II) do dziś czuje się Polakiem.

* * *

Kolejna władza – Sowietów przyniosła nowe niebezpieczeństwa, przede wszystkim – wywózek. Rodzina Piotrowskich również znalazła się na liście kandydatów. Najpierw trzeba było przeżyć rok 40. Tym razem uratował rodzinę przypadek: ojciec swego czasu nie przyjął nagrody państwa litewskiego za udział w partyzantce, walczącej przeciw bolszewikom. Mówił, że wynikł wówczas jakiś konflikt między Polakami i Litwinami, walczącymi o wolność Litwy. Jednak w 48 roku znów zaczęła ich prześladować zmora wywózek. Matka pana Bronisława już nie żyła. Ojciec oddał wszystkie swe dzieci do krewnych, chrzestnych rodziców – każde do innej rodziny i zdał się na łaskę Bożą: jak będzie – tak będzie. Na szczęście, uznano Piotrowskiego – seniora za „małoziemielnogo” i dano mu spokój…

* * *

Po ukończeniu studiów skierowany został do pracy w Rydze, do fabryki „Aurora”, w charakterze inżyniera-technologa. „Ryski” okres trwał zaledwie 5 miesięcy, ale był dla pana Bronisława owocny zawodowo.

- Nie tylko pracowałem, ale również udzielałem się społecznie i towarzysko. Polacy-ryżanie z mety przyjęli mnie do swego grona, w którym czułem się swojsko. Niedaleko fabryki był kościół, do którego dość często zaglądałem. Poza tym co niedziela w jednym ze stołecznych kościołów odbywało się nabożeństwo po polsku, którego nie opuszczałem.

Wrześniowe Plenum KPZR dało nakaz skierowania inżynierów do rolnictwa, co zaważyło również na losie pana Bronisława. Wrócił do Podbirż, gdzie się znajdowała stacja maszynowo-traktorowa i gdzie został zatrudniony jako kierownik pracowni remontowych. Pracował w Podbirżach do 1958 roku.

- Z tego okresu – mówi pan Bronisław i uśmiecha się pod wąsem - należy odjąć trzy lata: mojego „przewodniczenia” miejscowemu kołchozowi „Gulbinai”. Taki zabawny byłem przewodniczący, przynajmniej – w oczach zwierzchnictwa. Pewnego razu gospodarstwo moje odwiedził naczelnik zarządu produkcji Ministerstwa Rolnictwa republiki (a propos, późniejszy minister rolnictwa). A tu – taki lapsus: w moim gabinecie, na honorowym miejscu nad moim biurkiem wisi portret… Mickiewicza! A Lenin – grzecznie z boku. Ale pan dygnitarz wytrzymał tę „próbę”, nie zawarzył piekła, tylko kazał portrety zamienić miejscami. Po pewnym czasie przysłał swego emisariusza, żeby sprawdził, „jak u Pietrauskasa w gabinecie portrety wiszą”. Wisiały jak dawniej, każdy na swoim poprzednim miejscu, o czym, oczywiście, służalczy urzędniczyna nie zapomniał donieść. Ale nie to było główną przyczyną, iż nie wybrano mnie na następną kadencję. Po prostu się nie nadawałem na kierownika kolektywnego gospodarstwa, nawet do partii nie wstąpiłem.

Na następne cztery lata znów został wysłany do Moskwy, tym razem do technologicznego instytutu naukowo-badawczego „Sojuzsielchoztechnika”. Jako współpracownik naukowy zajmował się tu kwestią amortyzacji maszyn i części zamiennych techniki rolniczej. Bardzo się zaangażował do tego, co robił, był nawet na aspiranturze. Jednak jej nie zakończył: mówi, że się zraził do atmosfery niezdrowej rywalizacji, która wtenczas na tej uczelni istniała. Moskiewski instytut, o którym mowa, miał swoją filię w Mińsku. Pewnego razu pan Bronisław uczestniczył w jednym z posiedzeń rady naukowej, odbywającym się właśnie w stolicy Białorusi. Będąc na tamtejszej uczelni przyszło mu raptem na myśl, że może przecież… podjąć studia zaoczne! Tak też zrobił: wstąpił na wydział ulubionej matematyki Uniwersytetu Wileńskiego, który pomyślnie zakończył.

Wreszcie, po czteroletnim pobycie w Moskwie, przyjechał na Litwę: zaproszono go do pracy w Kownie, do zjednoczenia budowlanego gospodarstw rolnych, gdzie łączył dwa etaty: inżyniera robót elektrospawalniczych i ochrony pracy. Tu też doczekał emerytury.

Obowiązki służbowe wymagały częstych wojaży po Litwie. Pan Bronisław wykorzystał tę wspaniałą możliwość do poznawania historii kraju, śladów polskiej tu przeszłości. Bo czy każdy człowiek ma za wiele okazji zwiedzać na własną rękę dawne pałacyki, mająteczki, porozrzucane po kraju: Ogińskich, Platerów, Komarów, Tyzenhauzów? – zastanawia się głośno mój rozmówca.

* * *

Własnej rodziny nie założył. Tak się w życiu ułożyło – mówi. I dodaje pochopnie: ale nie jest samotnikiem, ma mnóstwo znajomych, przyjaciół, z wieloma osobami koresponduje. Utrzymuje również kontakty z rodzinami sióstr. Mieszka w czterech kilometrach od Birż, we wsi Kłosucie (Klasučiai), w dużym, starym dworku. Z tym dworkiem – to jeszcze jedna ciekawa historia. Należał niegdyś do znanej na Litwie rodziny Grité – potomków starej inteligencji, jeszcze sprzed I wojny światowej. Właśnie Adélé Gritaité, która swego czasu skończyła w Moskwie Uniwersytet im. Łomonosowa, była gimnazjalną nauczycielką języka rosyjskiego pana Bronisława. Kiedy już była sędziwą, samotną staruszką, pan Bronisław, jako wdzięczny jej uczeń, opiekował się nią. W odruchu wdzięczności pani Gritaité sporządziła testament, zapisując byłemu uczniowi swój dom. Połowę domu pan Bronisław oddał jednej ze swych sióstr, która tu mieszka z rodziną, drugą – 8 pokojów – zostawił sobie. Urządził tu coś – jak mówi – w rodzaju muzeum: książki, pamiątki, obrazy. Obrazy malowane przez miejscowych malarzy - przeważnie są to portrety wybitnych Polaków, osobistości z nimi związanych: Słowacki, George Sand, Chopin, Mickiewicz, którego trzeciej części „Dziadów” potrafi recytować z pamięci całe ustępy. Ale też kopie obrazów Grottgera, pejzaże.

Uprawia nieduży ogród, w którym pracuje dla przyjemności. Udziela korepetycji z matematyki uczniom i studentom. Dużo czyta, również po niemiecku. Niemiecki – mówi – zna lepiej niż polski. Podstawy tego języka zawdzięcza swej germanistce z gimnazjum, pani Šlekiené. W oryginale czytał Schillera, Zweiga (jego „Marią Antoniną” zaczytywał się na studiach w Kownie). A tyle jeszcze by chciał zdążyć przeczytać! Miałby również apetyt na podróże, ale jest pewien problem – pieniężny. Przecież cały swój kawalerski budżet wydaje na wyciągnięcie z ruiny tego dworku, w którym mieszka, na swoją „galerię”, na książki. A marzy mu się jeszcze pojeździć po Polsce, zwiedzić Warszawę. Wprawdzie był w Gdańsku, Gdyni, Kętrzynie, ale Warszawy i Krakowa nie widział. Może w tym roku?.. Ale i tak otrzymał od losu – jak mówi – wiele prezentów. Chociażby to, że na razie (odpukać!) zdrowie mu dopisuje, że z wiekiem nie przestaje być ciekaw świata i ludzi. Potrafi się cieszyć tym, co ma, każdą chwilą życia, w którym nigdy nic nie robił wbrew sobie i innym. I żeby przyszło mu raz jeszcze – mówi – przyjść na ten świat, z tym samym bagażem genetycznym, na pewno by swe życie powtórzył.

Helena Ostrowska

Wstecz