„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

SEN O SNACH

Już nie ma tatusia, wyjechał do War-szawy. Tam jest jego dom i praca za-robkowa choć nie taka sama jak przed wojną. Już nie pracuje jako inżynier wynalazca i konstruktor. Teraz wyrabia świece na maszynie skonstruowanej przez siebie i sprzedaje je na własną rękę mieszkańcom miasta, którzy są bardzo często pozbawieni prądu elektrycznego. Produkuje też Mikołajów z cukru na Boże Narodzenie i baranki wielkanocne. Sam wyrzeźbił modele do swoich odlewów. Myślimy o nim z dumą. Potrafi dawać sobie radę nawet w najgorszych warunkach. Obiecał nam, że znów przyjedzie do nas, ale teraz kolej na naszą mamę. Pojechała do tatusia. My zostaliśmy w domu razem z naszą Frylinką. Już niedługo Boże Narodzenie, czekamy na powrót mamy.

A jednak Anioł Stróż istnieje

Na dworze biało, nasze domostwo utulone w śnieżnym puchu, jakby schowane przed światem i oddalone od rzeczywistości, jaką przyniosła Polsce wojna. W dzień, ciepło ubrani, odwiedzamy naszą zimową krainę, a wieczorami wycinamy i kleimy z kolorowych papierków i ze słomki łańcuchy, bombki i inne ozdoby na choinkę. Mama już lada moment powinna wrócić ze swojej wyprawy do Warszawy. Obiecała nam dużo prezentów od tatusia. Nasze oczekiwania nie mają końca. Mija wigilia, mijają święta, a mamy nie ma. My, dzieci, nie potrafimy martwić się tak jak dorośli, lecz tym razem rodzi się w naszych myślach uczucie niepokoju i wrażenie, że coś strasznego czai się w pobliżu. Nareszcie koniec wyczekiwań. Przed dom zajeżdża wileńska taksówka i widzimy wyłaniającą się z niej postać mamy. Tak, to nasza mama, ale jakaś inna, trochę pochylona, tak jakby dźwigała jakiś ciężar. Uśmiecha się, lecz nie potrafi ukryć przed nami dziwnego wyrazu twarzy. Nie potrafi zataić w spojrzeniu przerażenia. Musiało się stać coś niedobrego. Widok złamanych drzew zawsze budzi we mnie uczucie żalu. Teraz mama przypomina mi takie drzewo. Co przeżyła, kto wyrządził jej krzywdę? Chcemy jak najszybciej to wiedzieć… Wreszcie mama zaczyna opowiadać. Niewiele dowiedzieliśmy się o jej pobycie w Warszawie, u tatusia, tylko tyle, że wspólnie załatwiali u adwokata ważne dokumenty, takie, jak tatusiowe pełnomocnictwo dla mamy, dotyczące zarządzania Mejeryszkami i testament zapewniający mnie i Grzesiowi dziedziczenie Mejeryszek. Zajęci też byli kupowaniem prezentów dla mnie i dla Grzesia. Mama śpieszyła, by zdążyć wrócić do nas, do domu na Święta Bożego Narodzenia.

Kłopoty dopadły dopiero, gdy zaczęła poszukiwać środka transportu na podróż powrotną do Wilna. Ponieważ przyjechała do Warszawy nielegalnie (wg okupacyjnych władz), więc pozostało jej szukanie takiej samej możliwości powrotu. Nie spotkała tego samego przewoźnika, lecz na rynku było kilka innych niemieckich ciężarówek, które kursowały między Warszawą i Wilnem. Czekali na okazję przewiezienia kogoś lub czegoś. W ten sposób niemieccy kierowcy dorabiali „na czarno”. Rodzicom udało się wreszcie znaleźć ciężarówkę, która miała jechać do Wilna. Dwaj kierowcy zgodzili się zabrać mamę i jej duży bagaż łącznie z rowerem dla Grzesia, ale z góry zażądali opłaty. Po załadowaniu bagażu rodzice pożegnali się i mama odjechała pewna tego, że wraca do Wilna, do nas w Mejeryszkach. Po niedługim czasie jednak spostrzegła, że droga, po której jadą, nie jest podobna do znanej jej trasy. Na zadane szoferom pytania uzyskała opryskliwą odpowiedź, że zamierzają odwiedzić znajomego księdza. Rzeczywiście, znaleźli się na plebanii, gdzieś niedaleko Siedlec, u prawdziwego księdza. To trochę mamę uspokoiło, ale nie mogła pozbyć się złego przeczucia. Kierowcy ciągle na osobności coś omawiali. W momencie, gdy byli zajęci sobą i głośno sprzeczali się, mama podała księdzu swoją mufkę i poprosiła, by postarał się skontaktować z jej mężem w Warszawie i przekazać mu tę mufkę. W mufce znajdował się adres naszego ojca, ważne dokumenty i pieniądze. Powiedziała, że to na wypadek, „gdyby coś mi się stało… proszę księdza”. Było już ciemno gdy wyruszyli w dalszą podróż. Późnym wieczorem zatrzymali się na posterunku policyjnym. Pełnił tam wtedy służbę tak zwany polski „granatowy” policjant. Kierowcy niemieckiej ciężarówki ciągle dyskutowali i kłócili się. Mamie kazali wysiąść z ciężarówki i czekać w osobnym pomieszczeniu. Po pewnym czasie posterunkowy wyszedł i mama została sama czekając na wyjaśnienie dziwnego zachowania się dwóch niemieckich kierowców. Wreszcie otworzyły się drzwi i mama usłyszała groźny okrzyk: „raus, raus!”. Nagle znalazła się za drzwiami posterunku, na zaśnieżonej drodze. W ciemnościach rysowała się linia drucianych zasieków, biegnąca wzdłuż drogi. Jedyne, co jej pozostało, to iść naprzód, aby nie zamarznąć w tamtą mroźną Noc Wigilijną. Mama mówi, że w tak ciężkiej sytuacji, w jakiej się znalazła, nie myślała o rzeczach, z których została obrabowana, cieszyła się, że uszła z życiem i starała się iść jak najprędzej. Nadzieja na znalezienie jakiejś pomocy była bardzo mała. Wokół panowała śnieżna pustka. Mama wytrwale brnęła po zaśnieżonej drodze, bo nie miała innego wyjścia. Po pewnym czasie zaczęła słabnąć. W momencie, gdy zaczęło ją ogarniać przerażenie, że nie będzie w stanie iść dalej i umrze samotna, stanął przed nią ten sam granatowy policjant z posterunku, gdzie zawieźli ją Niemcy. Powiedział szeptem: „Mam tu wóz, zabieram panią do siebie do domu, niech pani szybko wsiada”.

W ten sposób mama znalazła się przy stole wigilijnym w domu państwa Skroczyńskich. Rodzina ta składała się z rodziców i dwojga dzieci: Basi – mojej rówieśniczki i Józka – rówieśnika Grzesia. Mama mówi, że pan Skroczyński uratował jej życie. Będąc jeszcze na posterunku podsłuchał kłótnię szoferów. Mieli oni kłopot z osobą naszej mamy. Jeden z nich chciał ją zabić, a drugi protestował mówiąc, że choć musi zabijać na wojnie, to nie będzie tego czynił bezbronnej kobiecie. Wreszcie ustalili, że po prostu wygonią mamę na drogę i podzielą się łupem. Wtedy to pan Skroczyński wymknął się z posterunku, by czuwać przy drodze i zabrać mamę do siebie do domu.

Były to okolice blisko położone obozu koncentracyjnego Treblinka… Gdy słucham tego opowiadania, utwierdzam się w przekonaniu o istnieniu Anioła Stróża i o jego nagłej interwencji, gdy zachodzi taka potrzeba. Noc Wigilijną nasza mama spędziła z aniołami – pomyślałam. Oczywiście, pomimo cudownego ocalenia, jej kłopoty nie skończyły się. Co prawda, pan Skroczyński ułatwił mamie kontakt z tatusiem w Warszawie i tatuś po nią przyjechał, odzyskali też na plebanii maminą mufkę (chociaż ksiądz początkowo stawiał opór). Potem jednak mama musiała wracać do Warszawy i ponownie szukać możliwości powrotu do nas, do Mejeryszek.

I znowu zdarzyła się bardzo dziwna rzecz. Spotkanie w kawiarni z Żydem - specjalistą od załatwiania spraw niemożliwych i uzyskanie dla mamy oficjalnego zezwolenia na przejazd pociągiem do Wilna. Na pytanie mamy: „Panie, jak pan to robi, nie nosi pan żółtej gwiazdy na ubraniu i porusza się swobodnie po całej Warszawie?”, ten odpowiedział: „Proszę pani, pieniądze mogą wszystko załatwić, ja mam dojście do Niemców”. I tak specjalista od spraw niemożliwych dostał pieniądze od naszego taty, a mama już pociągiem wróciła do Wilna. Nasze prezenty przepadły, ale jesteśmy znowu razem z mamą. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę z tego, w jakim niebezpieczeństwie się znajdowała.

Strach pomyśleć o tym, co by było, gdyby zginęła. Ale tatusia nam nadal brak i niepokoimy się o niego. Po długich przerwach przychodzą od niego listy, naznaczone poprzeczną granatową linią – to znak cenzury dokonanej przez okupanta. Listy są dziwne, tatuś pisze, że chorował i nie mógł do nas pisać, ale teraz już czuje się lepiej. My wiemy co to za „choroba”. Gdy nie podaje jej rodzaju, znaczy, że był aresztowany przez Niemców. To dobrze, że go jednak ostatecznie zwalniają. Nie wiemy, dlaczego tak go gnębią. Jeśli chcą go złamać psychicznie, wiemy, że im się to nie uda.

Dzieje się coś potwornego

Źle się dzieje w Warszawie, ale i tutaj nie lepiej. Tam Generalna Gubernia, a tutaj autonomiczna Litwa pod zarządem niemieckim, wrogo nastawiona do Polaków i Żydów. Niedawno w Niemenczynie dokonano pokazowej egzekucji na gospodarzu, który nie wywiązał się z obowiązkowej dostawy. Parę dni temu niemiecka kontrola na szosie zastrzeliła chłopa, który wiózł trochę towarów do Wilna. W Wilnie są aresztowania i wywózki do Niemiec „na roboty” czy do obozów koncentracyjnych. Zdarza się, że jakiś šaulis zastrzeli bezkarnie kogoś na ulicy. Najbardziej cierpią Żydzi. Większość ich została brutalnie wymordowana przez Niemców, a właściwie przez litewskich šaulisów współpracujących z niemieckim okupantem. Ci Żydzi, którzy zdołali uchronić się przed śmiercią, ukrywają się, gdzie mogą. Niemcy często ich wyłapują i mordują. Równocześnie giną też ci, którzy dali Żydom schronienie. Nastał też dzień grozy dla naszej okolicy. Mama właśnie wróciła z Niemenczyna. Znowu zmartwiona i przerażona. Ujrzała na szosie tłum Żydów niemenczyńskich, pędzony przez uzbrojonych w karabiny litewskich šaulisów. Skupiamy się wokół mamy, słyszymy jak cicho mówi: „Dzieje się coś potwornego”. Wszyscy milczymy, nie chce nam się mówić czy robić cokolwiek. Tylko w myślach kłębią się pytania: gdzie ich pędzą, co z nimi zrobią, dlaczego tak traktują niewinnych i bezbronnych ludzi? W domu panuje cisza. Po pewnym czasie słyszymy odgłosy strzałów. To musi być gdzieś niedaleko. Na to, co się teraz tam dzieje... nie ma słów, nie ma określeń, nie ma przekleństwa, nie ma łez. Czuję, jak rośnie we mnie bunt i uczucie bezsilności. Mama mówi, że śmierć tych ludzi to nasze wspólne nieszczęście i dodaje: „To, co spotkało ich dziś, jutro może spotkać nas. Władzę zdobyli zbrodniarze”.

Nie można już niczego przed nami, dziećmi, ukryć. Teraz nie ma warunków na dzieciństwo, teraz dzieciom odbiera się życie na równi z dorosłymi. Pod wieczór dochodzą nas wieści od ludzi, którzy mieszkają najbliżej miejsca zbrodni. W lasach, położonych po drugiej stronie szosy, tak blisko Mejeryszek, šaulisi wymordowali prawie wszystkich niemenczyńskich Żydów. Tam też ich zakopali, w dołach. Podobno niektórym udało się uciec. Innych zabili podczas ucieczki. Ludzie opowiadają o młodej, ślicznej Żydówce, która uciekała wytrwale przed goniącym ją šaulisem. Ten zbrodniarz dogonił ją jednak po jakimś kilometrze i zabił. Nie musiał tego robić, mógł przecież udawać, że nie widzi, jak się wymyka. Widocznie po prostu chciał zabić. Co to za człowiek, co to za ludzie? Czy utracą kiedyś władzę, czy będą kiedyś odpowiadać za swoje czyny?

Jesteśmy bardzo zmęczeni przeżyciami tego dnia i kłębiącymi się w naszych głowach myślami. Musimy się teraz położyć do łóżek i próbować zasnąć. W nocy budzi nas stukanie do drzwi. Kilkuosobowa grupka naszych znajomych z Niemenczyna prosi naszą mamę o schronienie. Chociaż na pewien czas, zanim nawiążą kontakty z organizacją pomagającą Żydom i będą mogli ukryć się w bardziej oddalonym i bezpiecznym miejscu. Mama podejmuje się tego wielkiego ryzyka, nie może odmówić pomocy tak bardzo pokrzywdzonym ludziom. Od tego dnia żyjemy w jeszcze większym strachu i napięciu. Teraz już dzielimy ten sam los z naszymi Żydami, przeżyjemy wszyscy albo wszyscy zginiemy. Mama mówi, że trzeba mieć nadzeję. Minęło parę dni, a już trzy kryjówki są zapełnione ludźmi, pod podłogą w naszej dziecięcej umywalni (to schowek mały, tylko na jednego człowieka), w domu letniskowym na strychu (tam jest dość duża grupa młodych, buńczucznych Żydów) i bardzo dobrze zamaskowane pomieszczenie w stodole (wygląda jak stos kłód, ale w środku jest puste i mieści kilka osób).

Wszyscy czujemy, że to nie może długo trwać. Tylko martwe kukły można latami trzymać w pudle, na strychu, gdzie się da. Ukrywanym ludziom należy zapewnić pożywienie, możliwość zaczerpnięcia świeżego powietrza, załatwiania potrzeb fizjologicznych, umycia się. Staramy się jak możemy. Ja noszę jedzenie do domu letniskowego. Idę odcinkiem drogi, która prowadzi do szosy. Niosę, ukryte pod łowickim pasiakiem, dwa duże gary. Obym tylko zdołała utrzymać je przez całą drogę, obym tylko nie potknęła się o kamień. Pasiak sięga mi prawie po kolana i dobrze ukrywa to, co się pod nim znajduje. Przywiozła go kiedyś mama z Łowicza. Teraz przydał się do ważnego zadania. Wiem, że nie będę mogła biec, aby uciec, jeśli pojawi się jakiś samochód, wóz, czy człowiek idący po drodze. Muszę zachować spokój. Pasiak jest pękaty z natury, więc mój wygląd nie powinien wzbudzić podejrzeń. Dziwię się sama sobie, przecież uważam siebie za tchórza. Nie sypiam po nocach, bo boję się ciemności. W każdym kącie, pod łóżkiem kryją się strachy. Gdy u mamy palą się w nocy lampy i słychać odgłosy rozmów, ostrożnie uchylam pięcioro drzwi, które dzielą mój pokój od pokoju mamy i stoję wpatrzona w światło. Mogę tak stać całą noc. To mi pomaga, nie czuję się samotna i zdana na pastwę straszydeł. Czasami żebrzę przy łóżku Frylinki lub Grzesia o przyjęcie mnie. Grześ nie ma tyle wyrozumiałości, lecz Frylinka pozwala mi przespać noc przy jej boku i wtedy jestem szczęśliwa. Więc jestem tchórzem. A teraz… Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, boję się, ale ważniejsze jest wykonanie zadania. Szybko, szybko, oby szczęśliwie dojść do celu. Gdy wreszcie zbliżam się, słyszę hałas na górze. To młodzi kłócą się. Nie boją się, że ktoś przechodzący w pobliżu może ich usłyszeć? Lasy otaczają nas dookoła, ale sam teren naszej siedziby jest otwarty i widoczny ze wszystkich stron. Łatwo nas obserwować, łatwo do nas dojechać. Tak niedaleko do szosy, do Antowila.

Nie trwało to długo, bo hałaśliwa młodzież żydowska uciekła w końcu do lasu. Po prostu podczas kolejnej kłótni któryś z nich wystrzelił z pistoletu i odgłos strzału rozniosło echem po całej okolicy. Dobrze, że ich już tu nie ma, ale co będzie, gdy wykryją, skąd doniósł się strzał?.. Nie wykryli, przeżyliśmy w spotęgowanym strachu parę dni, ale teraz możemy odetchnąć z pewną ulgą.

Trochę nam żal tej żydowskiej młodzieży. Jak sobie poradzi w lesie? Podobno w lasach ukrywa się wielu Żydów. Polska partyzantka też ma tam swoje schronienie. Latem mają sprzyjające warunki, ale w zimie trudno jest wytrwać. Ci, co mogą, odwiedzają swe domostwa, lecz jest to połączone z ryzykiem. Nasz kuzyn, syn siostry tatusia, Władek Stankiewicz, też czasem wraca do domu w Wilnie, aby trochę odpocząć, wyspać się i najeść, po czym znów wraca do lasu. Opowiadał mi, że można spać ze zmęczenia nawet podczas marszu. Jemu też zdarzyło się coś podobnego jak naszym Żydom. Przebywając parę dni w domu, majstrował przy swoim pistolecie tak nieostrożnie, że spowodował wystrzał. Musiał niezwłocznie powrócić do lasu. Tylko na ścianie mieszkania cioci Ludy pozostał ślad po kuli, który natychmiast trzeba było zatrzeć. Starszy syn cioci Dziuniek (Edward) też się ukrywa. Ciocia była aresztowana i jako zakładniczka umieszczona w wileńskim więzieniu. Coś może „przeciekło” do wiadomości niemieckiego okupanta. Żądano od cioci, by przyznała się, gdzie przebywają jej synowie. Nie załamała się i konsekwentnie twierdziła, że nie wie. Po pewnym czasie uwolniono ją. Tym razem szczęście jej dopisało.

Nasi żydowscy lokatorzy wybierają się w podróż, mają się ukryć w bardziej bezpiecznym miejscu. Nie wiemy, kto ich teraz będzie ukrywał, może mama wie, może im załatwiła jakąś kryjówkę? Nie pytamy o to, teraz lepiej jest mało mówić a i mało wiedzieć o takich sprawach. Śledzą nas spojrzenia okolicznych osób. Donosicieli nie brakuje. Po wyjeździe naszych Żydów trochę spokojniej śpimy po nocach. Oczywiście, martwimy się o nich i o innych, znajomych, którzy mieszkali w Wilnie. Na przykład, o rodzinę kuśnierza, gdzie mama kupowała futra. Pamiętam, gdy odwiedzaliśmy tych ludzi, maca, którą mnie częstowano, bardzo mi smakowała. Najbardziej martwimy się o przemiłego doktora Faigenberga i jego śliczną córeczkę. Nic o nich teraz nie wiemy. Może Bóg dał, że zdążyli uciec i uratować się. Nad nami też czuwa Bóg, a może nasz Anioł Stróż.

Nie mogę wybaczyć mamie króliczków

Minęło już parę dni, odkąd opuścili nas nasi lokatorzy, gdy przed nasz dom zajechał niemiecki samochód. Dziękujemy Bogu, że nie ma już u nas Żydów. Zastanawiamy się, czego chcą Niemcy. Chyba nie szukają Żydów. Nie wyglądają na takich. Przyjazne uśmiechy na twarzach czterech wojskowych uspokoiły nas trochę. Podobno są z zarządu miasta i okolic Wilna i odwiedzają majątki ziemskie. Mama uprzedziła nas po cichu, abyśmy zachowywali się normalnie i nie okazywali wrogości ani strachu. Powiedziała, że trzeba w takich sytuacjach robić dobrą minę do złej gry. Z naszej mamy to prawdziwa artystka, uśmiecha się grzecznie i pyta, czy zostaną na obiedzie. Czyli daje do zrozumienia, że nie ma nic do ukrycia. Eleganccy panowie oficerowie skwapliwie przystają na tę propozycję. Chyba chodzi im o to, aby się trochę odżywić po głodowych (jak słyszeliśmy) racjach żywności w Niemczech. Nie zdają sobie sprawy, że u nas jest niewiele lepiej. Choć mamy jeszcze cukier, jajka i samogon (Jan ma małą bimbrownię w skrytce za oborą) do produkcji domowego „ajerkoniaku”. Mamy też ziemniaki do obiadu i… moje ukochane białe angorowe króliczki. W tej sytuacji nie ma jednak dyskusji, nie ma mowy o jakimś proteście z mojej strony. Zabija się króliczki i przyrządza mięso, obiera ziemniaki i ukręca kogel-mogel na „ajerkoniak”. Wszystko w ogromnym pośpiechu. Potem jest obiad i wszyscy są zadowoleni. Nasza Frylinka jeszcze bardziej się przyczynia do przyjaznej atmosfery, bo Niemka w polskim domu jest dla przybyszy miłą niespodzianką.

No więc, przeżyliśmy „najazd” Niemców na Mejeryszki i nawet udało się ich oszukać. Nie poznali się na fałszywym „ajerkoniaku” lub udawali, że nie wiedzą o jego pochodzeniu. Właściwie jako okupanci powinni byli przeszukać całe Mejeryszki, a gdyby znaleźli „fabryczkę” Jana, musieliby nas ukarać. Mogłoby to być tragiczne w skutkach. Może to jest jakaś lepsza odmiana Niemców. Jak nasza Frylinka. Jeden z nich, młody Austriak (jak się przyznał) był nawet wobec mnie bardzo miły i powiedział, że jestem jego siostrą. Nie mogę zrozumieć, co miał na myśli. Inny znów, jak się okazało, kocha muzykę Szopena i grywa ją w swoim domu na fortepianie. Polacy pod okupacją nie mają prawa grać muzyki Szopena. Jest w Polsce zakazana jako pobudzająca patriotyzm. Ale Niemcom wszystko można. A sprawa króliczków? Rozumiem, że mama nie miała możliwości zdobycia jakiegoś mięsa w tak krótkim czasie, ale moich króliczków nie mogę jej wybaczyć. To dziwne, rozumiem... ale mam żal. Moja irytacja wzrasta, gdy nie kończy się na jednej wizycie niemieckich oficerów. Wyobrażam sobie nasz dom jako punkt narodowego oporu przeciwko okupantom.

Wyobrażam, że któregoś dnia zawitają do nas ukrywający się w lasach polscy partyzanci, że zorganizujemy sieć pomocy i współpracy. A tu znowu Niemcy. Ci nie są już tak przyjaźni jak poprzedni. Gdy po długich oporach, pod naciskiem mamy, wreszcie podaję na powitanie rękę butnemu oficerowi, czuję okropny ból. Niemiec, uśmiechając się złośliwie, pastwi się nad moją dłonią wykręcając mi palce. Patrzymy sobie w oczy. Obserwuje mnie bacznie. Widocznie czeka na mój krzyk lub prośbę o puszczenie mej dłoni. Nie doczeka się. Milczę, choć z oczu spływają mi łzy. Puścił wreszcie, może dostrzegł w moim spojrzeniu bezmiar nienawiści. Ale mama została pouczona. Wieczorem, gdy już jesteśmy sami, dowiaduję się, że Niemiec ją ostrzegł: „Jeśli córka będzie tak uparta, to może mieć kłopoty”. Mama boi się, że mogą mnie wywieźć na przymusowe roboty do Niemiec, a może nawet do obozu koncentracyjnego. Ja też się trochę przestraszyłam. Słyszałam, że takie podrośnięte dzieci jak ja wywożą do Niemiec. Mama mówi, że znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Nie możemy Niemcom okazywać wrogości, bo nas wykończą, a uciec przed tymi „odwiedzinami” nie mamy dokąd. W mieście można gdzieś się wynieść, schować, a tu jest tylko las i my.

Nie wiem, kto mamie pomógł, ale chyba ktoś z przyjaznych nam „gości”. W każdym bądź razie załatwiła kolejowe bilety do Warszawy dla siebie i dla mnie. Tam i z powrotem. Grześ, jako młodszy, zostaje w domu pod opieką Frylinki. Mama mówi, że tak jest bezpieczniej dla niego.

Więc we dwie wybieramy się na parę dni do tatusia. Jedziemy oficjalną drogą, zaopatrzeni w oficjalne zezwolenie na pobyt w Generalnej Guberni. Tak sobie myślę, że chyba ofiara złożona z moich króliczków, pokrapiana bimbrowym ajerkoniakiem, dużo w tej sprawie pomogła.

Cdn.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Wstecz