Hiob z ruletką i stoperem

30 lipca 1980 roku lekkoatletyczny program Igrzysk Olimpijskich w Moskwie przewidywał wyłonienie najlepszego tyczkarza. Faworytów upatrywano we Francuzach Thiery Vigneronie, Philippe Houvionie i Jeanie-Michelu Bellotcie, choć gospodarze skłonni byli raczej postawić na Konstantina Wołkowa. Polaków - Władysława Kozakiewicza i Tadeusza Ślusarskiego - upatrywano w czołówce, acz raczej poza podium. Inaczej myślała jednak grupa kibiców z biało-czerwonymi flagami, zgromadzona tego wieczora na Łużnikach lub zasiadła, by śledzić rywalizację, przed telewizorami. Inaczej też mniemał Michał Sienkiewicz.

Rodak sędzią rodaka

Bóg widać zechciał, by stało się to, co się stało. On - Polak z Solecznickiego, od roku 1978 honorowy sędzia sportu ZSRR, był jednym z tych, co mieli nadzorować przebieg tej rywalizacji. Z udziałem, między innymi, swego krajana Władysława Kozakiewicza, rodem z Solecznik, a teraz startującego z Białym Orłem na koszulce, gdyż jedna z fal repatriacyjnych, jaka nawiedziła Litwę, zmiotła go z rodzicami do Polski i osadziła tam na stałe. Sienkiewicz-arbiter nie mógł, oczywiście, ujawnić, że ma w gronie tyczkarzy swego pupila. Żeby o stronniczość nie być posądzonym, a i nie narazić się wielkomocarstwowemu szowinizmowi sowieckiemu, który podczas Olimpiady w sąsiedztwie Kremla buchał niczym para z kotła. Zdecydował więc Polak z Litwy po kryjomu do zdrętwienia zaciskać kciuki za sukces krajana i rodaka. Jakby na przekór historii, co tak często przewrotna bywa.

Kozakiewicz tymczasem fruwał nad poprzeczką niczym w transie. Zacząwszy od 5.35, kolejne wysokości - 5.50, 5.60, 5.65, 5.70, 5.75 pokonywał z dziecięcą wręcz łatwością. Kiedy miał już złoty medal w kieszeni, żeby przypieczętować sukces, poprosił o zawieszenie poprzeczki na wysokości 5.78 - o centymetr wyżej od dotychczasowego rekordu świata Francuza Vignerona. Po nieudanej pierwszej próbie, w drugiej dopiął jednak swego: miał jak „złoto”, tak też rekord globu. I wtedy to, żeby „dosolić” nieżyczliwej moskiewskiej publiczności, która w żaden sposób nie mogąc przeboleć porażki Rosjan, każdy skok Polaka kwitowała salwą gwizdów i okrzyków, ledwie wylądowawszy wykonał na zeskoku gest, który w obyczajowości polskiej jest znany zapewne od czasów legendarnego Piasta. Ekspresyjnie jak zapewne żaden z poprzedników, na oczach stutysięcznego stadionu i ponad miliarda telewidzów. Nic więc dziwnego, że ten gest zaczął się odtąd nad Wisłą kojarzyć z „gestem Kozakiewicza”.

Musiał pan Michał mocno siebie w ryzach trzymać, by nie ruszyć z gratulacjami, radości pełne kości mając. Z powodu wygranej Władysława Kozakiewicza jak też z drugiej lokaty Tadeusza Ślusarskiego. Ten dublet znaczył przecież wielki triumf polskiej tyczki, stanowił jej zwycięski ciąg dalszy z Montrealu, kiedy to na najwyższym stopniu podium stanął „srebrny” obecnie Tadeusz Ślusarski. Nie kryje arbiter Sienkiewicz, że po powrocie do wioski olimpijskiej, sam tylko wiedząc, czemu chciał szampan lać strugą w kielich by duszę jeszcze bardziej skłonić do śpiewu.

Ech, dolo sieroca!..

Nie miał w życiu zbyt wiele powodów ku temu. Wręcz odwrotnie: po dziś dzień, mimo coraz cięższych krzyżyków na karku, niczym cień majaczy za nim noc z 8 na 9 lutego 1945 roku. Noc złowieszcza. Noc sądna. Noc-masakra jego rodziny. Siepacze jacyś (różne bowiem bandy w okolicach Butrymańc grasowały) wtargnęli znienacka do ich rodzinnego domu w Janiańcach i z zimną krwią zastrzelili ojca, matkę, brata, siostrę i dziadka. Jednemu Michałowi udało się uciec. W bieliźnie i na bosaka. Zmysłem 12-letniego chłopca uświadamiał tragedię, choć zapewne nie do końca. W odróżnieniu od krewnych ze strony ojca i matki, którzy, ocierając ukradkiem łzy, okrągłego sierotę wnet przyhołubili. Dzieciństwo dzielił więc Michał między Dojlidy, Nowosady i Ejszyszki. W tych ostatnich zaczął też w roku 1945 edukację szkolną. Pomyślnie przedtem zdawszy egzaminy od razu do polskiej klasy piątej, co świadczyło, że edukacja podczas wojny na własną rękę nie poszła na marne.

Powojenna rzeczywistość zasiadała w ławkach przywalona wielką biedą. Lekcjom towarzyszyły lampy naftowe, za zeszyty służyły gazety. Wszystkim udzielała się jednak głęboka wiara, że będzie lepiej, która to wiara wyzwalała nie lada entuzjazm. Przekładający się m. in. na zachłanną chęć sportowania. Niczym żywe stają przed panem Michałem dziś sceny, jak to wysiłkiem własnych ramion budują przy szkole bieżnie i boisko, szyją wypchane szmatami piłki, by potem zapomnieć się do reszty w bieganiu i grze. Do tego pierwszego Sienkiewicz zdradzał ciągoty szczególne, osiągając zresztą na sprinterskich dystansach coraz lepsze wyniki.

Z Bogiem w spójni

Przyjaźń z nauką i sportem pozostawała jednak w wyraźnym cieniu przyjaźni ze... Stwórcą. Datującej się jeszcze rokiem 1939, kiedy to jako 6-letni chłopaczek zaczął za namową księdza Longina Iwańczyka służyć do mszy w butrymańskim kościele. Ateistyczne realia powojennej Litwy socjalistycznej wystawiły go na ciężką próbę. Żył bowiem nadal wedle zasady: sen mara, Bóg wiara, mówiąc stanowcze „nie” komsomołowi i bez specjalnego kamuflażu przysługując przed ołtarzem, choć ołowiane chmury coraz bardziej zagęszczały się nad jego głową. Szczególnie po tym, kiedy w roku 1953 złożył maturę w klasie rosyjskiej (w Ejszyszkach polską szkołę również zamknięto) i poczta pantoflowa poniosła, że zamierza wstąpić do seminarium duchownego. Aby przetasować młodzieńcowi karty, zabrano odeń nawet dowód osobisty.

A Sienkiewicz-sierota ani myślał zbaczać z obranej drogi, którą mościła znajomość z księdzem prałatem Leonem Żebrowskim, zesłanym z Wilna do odległych Ejszyszek, gdzie właśnie dożywał sędziwego wieku. Michał bywał u niego przy byle okazji, chłonąc z zapartym tchem opowiadania jak na tematy religijne tak też świeckie. Te ostatnie dotyczyły najczęściej historii, nie zawsze zbieżnej z tym, czego uczyły sowieckie podręczniki szkolne. W znak wdzięczności potajemnie przenosił korespondencję od księdza prałata do stosownych adresatów. Tak, dzięki misji gońca, poznał księdza Józefa Obrembskiego w Mejszagole, Karola Lubiańca i Jana Ellerta w Wilnie, Antoniego Kuryłłowicza w Grodnie - duszpasterzy nie czapkujących władzy sowieckiej, która wytoczyła religii bezpardonową walkę, a przez to znajdujących się na indeksach szczególnych. Była w tym gońcowaniu już zupełnie świadoma dola ryzyka, połączona z chłopięcą brawurą. Na szczęście, wszystko obeszło się bez wpadek.

To nieowijanie w bawełnę światopoglądu, gdzie duch wyraźnie górował nad materią, jeszcze kilkakrotnie obróci się przeciwko niemu w dorosłym życiu, w pracy pedagogicznej. Raz wołał go na dywanik sekretarz rejonowego komitetu partii, wytykając brak w kieszeni legitymacji członka KPZR, koniecznej, by zajmować stanowisko kierownicze. Innym razem „strugano” go za to, że chodzi do kościoła, złym przykładem służąc. Radzono po przyjacielsku: jeśliś już tak pobożny - fatyguj się jechać do Wilna, by nie wpadać w oczy miejscowym donosicielom. Usłuchał tej rady, a choć czynił nadal swoje, ateiści zostawili go w spokoju, pojąwszy, jak trudny orzech mają do zgryzienia.

Został, by oświecać

Wspomniany już ksiądz Leon Żebrowski w sposób jakże znaczący pokierował życiorysem Sienkiewicza, kiedy ten w roku 1956, po trzyletniej służbie w wojsku sowieckim hen pod chińską granicą wrócił do cywila i zdecydował się na stały wyjazd do Polski. Za namową krewnych, którzy poprzez łagry sowieckie tam trafili bez prawa osiedlania się na Litwie. Gdy miał stosowne papiery w ręku, udał się do Ejszyszek, żeby się pożegnać i poprosić księdza prałata o błogosławieństwo na dalszą nieznaną drogę życia.

Wysłuchał go sędziwy duszpasterz niczym syna. A potem zabrawszy głos jął tę decyzję wyperswadowywać z wielkim taktem, gdyż był wielkim przeciwnikiem dobrowolnego opuszczania w ramach tzw. repatriacji stron ojczystych przez rodaków. Mówił więc głosem pełnym zatroskania: „Michałku, czemuż chcesz to uczynić? Wiem, jesteś sam jak palec. Masz już jednak wykształcenie średnie i na pewno na tym nie poprzestaniesz. A tu, na Wileńszczyźnie, tak potrzebni są ludzie światli. By innym drogę oświecać...”. Udzieliło się to zatroskanie również panu Michałowi. Owszem, mocował się przez dni parę z tą decyzją, ale czuł, jak mięknie. By być w zgodzie z własnym sumieniem, został, choć krewni z Polski mocno się nań pogniewali. I nigdy potem tego kroku nie żałował.

Chwiejna stabilność

Zarabiając na chleb pracą w szkole, wstąpił na zaoczne studia historyczne na Uniwersytet Wileński. Kiedy jako tako ustatkował się w życiu, czekała go kolejna losowa próba: zapadł na chorobę płuc. Wadliwa diagnoza lekarzy spowodowała, że prawie się przeniósł na łono Abrahama. Cofnął go stamtąd sławny na całą Litwę lekarz Antanas Sučila. 7,5-godzinna skomplikowana operacja kosztowała jednak prawie kompletną utratę lewego płuca. Ale pozostał przy życiu, raz za razem wypraszając zdrowie u Pana Boga, któremu tak zaufał.

Zdobyty w roku 1962 dyplom wyższego wykształcenia otworzył przed Michałem Sienkiewiczem zawrotną karierę oświatowca. W roku 1960 objął ster dyrektora szkoły wieczorowej dla dorosłych w Ejszyszkach, a choć wciąż i nadal bezpartyjny, pracował tak, że nawet zapiekłym komuchom ręce składały się do oklasków. Potwierdzeniem tego był przyznany mu w roku 1971 tytuł zasłużonego nauczyciela Litewskiej SRR. Wyróżniony był wówczas na stanowisku kierownika wydziału oświaty rodzimego rejonu solecznickiego, które piastował w latach 1970-1975. Czyniąc w czasach, kiedy sprytnie lansowano tezę o zbawiennym kształceniu dzieci-Polaków po rosyjsku, naprawdę więcej niż można było, by zachować polską szkołę, za co popadł w niełaskę partyjnych rejonowych bossów - Rosjan z narodowości. Najzwyczajniej machnął więc ręką na prestiżowy stołek, wracając na poprzednie miejsce zatrudnienia, do „wieczorówki”, która została przekształcona w zaoczną i przeniesiona z Ejszyszek do Solecznik. Również dlatego, by mieć więcej czasu na godzenie pracy z drugą życiową pasją - sędziowaniem zawodów lekkoatletycznych, co wymagało częstych rozjazdów.

Superuczciwie, pryncypialnie

Na bieżniach, rzutniach i skoczniach z ruletką i stoperem pojawił się w roku 1958, kiedy pojął, że operacja płuc na zawsze przekreśliła jego karierę sprintera. Zaczął od zawodów rejonowych, zaraz potem przeniósł się na republikę, a w końcu zaczął nadzorować batalie u „królowej” sportu w całym Związku Sowieckim. Wedle własnego kodeksu moralnego, bazującego na superuczciwości i pryncypialności, co w wielkim sporcie nie zawsze jest mile widziane. Szczególnie, jeśli ten sprzęga się z polityką.

W latach 60. zimnowojenna konfrontacja ZSRR-USA przeniosła się również na areny sportowe. Jej skutki sędzia-Sienkiewicz odczuł na własnej skórze w lipcu 1963 roku podczas lekkoatletycznego „meczu gigantów” w Moskwie. Szale drużynowego zwycięstwa ważyły się raz w jedną, raz w drugą stronę. Rywalizację wieńczył punktowany podwójnie bieg rozstawny 4x100 m, a wygrana w nim kwartetu gospodarzy miała przesądzić o ich końcowym zwycięstwie. Żeby tak się stało, pomóc mieli sędziowie, dyskwalifikując Amerykanów za rzekome wybiegnięcie z korytarza, znaczącego strefę przekazania pałeczki. Wszystko widzący na własne oczy pan Michał, machlojki tej nie zgodził się sygnować własnym podpisem. Niewiele to pomogło, ale do dziś ma satysfakcję, że po raz kolejny nie sprzeniewierzył się życiowemu credu.

Świadek zwycięstw, dramatów i rekordów

Gubi się wyraźnie w sporządzaniu wykazu miast, gdzie bywał, sędziując rywalizację lekkoatletyczną w halach jak też na otwartych stadionach, rozrzuconych po Litwie, Związku Sowieckim i Europie. Kiedy bowiem został członkiem prezydium kolegium sędziowskiego ZSRR, „geografia” rozjazdów wyszła poza obręb „Sojuza”. Odwiedził wszystkie państwa tak zwanego bloku demokracji, prócz Bułgarii, często bywał w Polsce, zobaczył na własne oczy jak się rozwija kapitalizm w Finlandii, Szwecji, Danii, w Turcji, co sobą przedstawia Afryka. Słowem, w czasach, kiedy o wyjazd ze Związku Sowieckiego było tak trudno, on miał taką szansę, za co jest dozgonnie wdzięczny Jej Wysokości Lekkiej Atletyce, z którą się minął jako wyczynowiec.

Los zechciał, by występując w roli sędziego był pan Michał świadkiem wielkich zwycięstw i wielkich dramatów sportowców, potwierdzał stoperem i ruletką, że oto po raz kolejny przesunięto granicę ludzkich możliwości. W pamięć najgłębiej zapadł w roku 1963 rekord świata w skoku wzwyż na wysokość 2.28 m, ostatni z sześciu, jakich autorem był znakomity radziecki skoczek Walerij Brumel. Na jego oczach w roku 1978 w Kiszyniowie Litwinka Wilma Bardauskiené, jako pierwsza kobieta na świecie, przekroczyła w skoku w dal rubież 7 m uzyskując 7.07 m. Gdy odległość została parokrotnie skrupulatnie zmierzona, składał w protokole własny podpis z satysfakcją szczególną, wiedząc, że trenerem Wilmy jest rodak Jan Gadowicz. A potem żałował, że wychowanka Gadowicza minęła się z udziałem w Igrzyskach Olimpijskich, będących szczytem marzeń każdego sportowca. Jemu taka szansa nadarzyła się w roku 1980 i nie kryje, że była to najznakomitsza przygoda w ponad 30-letniej sędziowskiej karierze. Która najpewniej trwałaby zresztą nadal, gdyby nie rozpad Związku Sowieckiego.

Pięć kółek splatając

Fakt ten bynajmniej nie stanowił jednak epilogu w sportowym życiorysie pana Michała. Gdy na fali ożywczej „pieriestrojki” 11 grudnia 1988 roku, choć Moskwa niedwuznacznie jeszcze groziła palcem, powstał Narodowy Komitet Olimpijski Litwy, Sienkiewicz znalazł się w gronie 175 członków, tworzących zgromadzenie generalne. Tak się rozpoczęła żmudna droga do uznania odrodzonego tworu na arenie międzynarodowej, zwieńczona historycznym startem reprezentantów Litwy pod Trójbarwną po 64 latach przerwy w Igrzyskach Zimowych’92 w Albertville.

Choć statut NKOl z Pogonią przewiduje członkostwo zwyczajne tylko przez dwie kadencje, Sienkiewicz nadal pozostaje w tym szacownym gronie. Jest bowiem jednym z 16 członków honorowych, zajmujących na sali podczas obrad najbardziej poczesne miejsca i mających prawo głosu doradczego. Na potwierdzenie tego statusu, co to synonimem położonych zasług, na ostatniej sesji NKOl 20 lutego br. Michałowi Sienkiewiczowi w niezwykle uroczystej atmosferze zawieszono na szyi okazały Order Honorowego Członka Narodowego Komitetu Olimpijskiego Litwy. Pofatygował się to uczynić sam Arturas Poviliunas, prezydent organizacji spod znaku pięciu kółek, które nasz bohater ofiarnie splatać pomaga.

Jak orzeł i sokół

„Pieriestrojka” spowodowała, że pan Michał całym jestestwem przylgnął też do przypominającego nagłe obsunięcie się lawiny ze szczytu biało-czerwonego odrodzenia na Litwie u schyłku lat 80. ubiegłego stulecia. Dwoił się i troił przy organizacji I Zimowych Igrzysk Polaków na Litwie i I Zlotu Turystycznego Polaków na Litwie w roku 1989, był jednym z kół zamachowych powołania do życia w rok później Klubu Sportowego Polaków na Litwie „Polonia”, znalazł się w 15-osobowym jego zarządzie, by następnie wysoko podwijać rękawy w robocie.

Doskonale wiem, ile wysiłku włożył pan Michał w odrodzenie T.G. „Sokół” na Wileńszczyźnie. Gdy Litwini, pomni patriotycznej przeszłości tej organizacji, spojrzeli na nią wyraźnie spode łba i powiedzieli „nie” samoistnemu „Sokołowi”, ten 3 maja 1991 roku „rozwinął skrzydła” do lotu przy KSPL „Polonia”, a prezes ani myślał pasować. Chodził od biurokratycznego Annasza do takiegoż Kajfasza, aż dopiął swego: 22 listopada 1995 roku „Sokół” zaistniał jako twór osobny z osobowością prawną. Pamiętam wzruszenie pana Michała, kiedy 24 czerwca 1994 roku ksiądz Wojciech Górlicki na VI Zlocie Turystycznym Polaków na Litwie w Podborzu poświęcił flagę. „Dziś mamy inną, gdyż ta pierwsza zajęła poczesne miejsce w Warszawskim Muzeum Sportu” - wyjaśnia z dumą w głosie.

Z licznych zawodów, jakie ma na swym koncie T.G. „Sokół” na Wileńszczyźnie na czoło wysuwają się bez wątpienia doroczne Igrzyska Parafialne, pomyślane pierwotnie jako coś, co miało rozruszać „stado Boże” w rejonie solecznickim, a co niebawem - jeśli o uczestników idzie - wykroczyło poza jego granice, ściągając w 7 najbardziej popularnych dyscyplinach liczne rzesze startujących, dziećmi poczynając a dorosłymi kończąc, którym w wielu przypadkach przewodzą sami księża. Może dlatego to „Boże, dopomóż!” wkładającym dresy i stającym w szranki znajdowało tak liczny dziękczynny odzew, budziło podziw hierarchów Kościoła litewskiego. Sam byłem świadkiem, jak w roku 1998 obecny w Małych Solecznikach na uroczystym zakończeniu Parafiady biskup Juozas Tunaitis nie krył zachwytu dla organizatorów.

Działalność nagrodami honorowana

Sportowa działalność pana Michała naprawdę niejedno nosi imię. Obok tej związanej z „Sokołem” i NKOl Litwy, o czym powyżej, ma on przecież w swym dorobku ponad 20 lat prezesowania kolegium sędziowskiemu Litwy w lekkiej atletyce, dwie kadencje wiceprezesowania Litewskiej Federacji Lekkiej Atletyki. Ostatnio za namową ojca ringo Włodzimierza Strzyżewskiego podjął się natomiast spopularyzowania tej u nas zupełnie nieznanej dyscypliny sportu. Z jego inicjatywy poniekąd doświadczalnym poligonem został rejon solecznicki, a konkretniej Biała Waka, gdzie ringo znalazło gorącego orędownika w osobie Henryka Baranowicza. Rumieńców tej grze dodało bez wątpienia powołanie w roku 2001 Litewskiej Federacji Ringo, na której czele stanął (a jakże inaczej!) niezmordowany Michał Sienkiewicz. Cieszący się, że nad „dzieckiem Strzyżewskiego” oprócz rejonu solecznickiego roztoczono już pieczę w Wilnie, Szawlach, Landwarowie. Można się więc spodziewać, że tegoroczne trzecie z kolei mistrzostwa Litwy w Białej Wace zgromadzą rekordową obsadę.

Łabędzia sienkiewiczowska wierność sportowi mimo upływu lat nie zostaje nie dostrzeżona. Potwierdzeniem tego Dyplom Zasługi oraz nadany tytuł rycerza Związku Towarzystw Gimnastycznych „Sokół” w Polsce, zaliczenie go w poczet członków Legii Honorowej Sokolstwa Polskiego w Ameryce i odznaczenie brązowym Krzyżem Zasługi. Mile wspomina się też panu Michałowi wielka gala z okazji 10-lecia Telewizji „Polonia” w roku 2003, kiedy to z rąk prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego odebrał doroczną nagrodę im. Stanisławy Walasiewiczówny „Za działalność na rzecz sportu polonijnego” w postaci statuetki tej legendarnej polskiej lekkoatletki.

Znaczony jubileuszem 70-lecia rok ubiegły przyniósł ponadto Michałowi Sienkiewiczowi „co cesarskie” od Departamentu Kultury Fizycznej i Sportu przy rządzie RL - złoty medal za zasługi położone dla rozwoju sportu litewskiego, który zajął poczesne miejsce w kolekcji nagród obok identycznego srebrnego odznaczenia, medalu „Za zasługi dla sportu Litwy” z okazji 80-lecia Niepodległości Litwy i 60-lecia NKOl Litwy, licznych dyplomów oraz wyróżnień, jakimi honorowano jego jakościową pracę ze stoperem i ruletką jak też wierną służbę sportowi w innej postaci.

Z losem - za bary

Z panem Michałem widywaliśmy się przy różnych okazjach. Podczas przymiarek do założenia KSPL „Polonia”, dzieląc pokój hotelowy w Zakopanem podczas II Zimowych Igrzysk Polonijnych, w licznych nocnych rodaków rozmowach pod rozgwieżdżonym niebem podczas Zlotów Turystycznych Polaków na Litwie. Kto wie, czy nie najbardziej wzruszające były jednak widzenia się, kiedy siedziałem na widowni, a on stał na scenie podczas występu zespołu folklorystycznego „Solczanie”, będąc w jego składzie od zarania, czyli od roku 1987. Naraził się przez to nieco później zaistniałym „Ejszyszczanom”, kiedy się nie zgodził zasilić jego skład, choć przecież próby miałby na miejscu, nie musząc co wtorek kołatać do odległych stąd o ponad 30 kilometrów Solecznik. Nie w jego to stylu jednak zmieniać barwy. Niech nawet i tu, i tam, biało-czerwone. Boli go - jak twierdzi, że mimo siedmiu krzyżyków na karku czuje się jakby niezastąpiony. Ze smutnego powodu: młode męskie głosy są jak na lekarstwo.

Dla mnie ta swojska polska nuta wyśpiewana przez pana Michała urasta do rangi symbolu. Bo płynie wprost z serca człowieka, który naprawdę poznał, że nic nie boli tak jak życie. Straszliwy mord rodziny w dzieciństwie i sieroca dola - to wcale nie jedyny cios, jakim został rażony. On - ojciec - odprowadził bowiem na tamten świat 19-letniego i 33-letniego synów: pierwszy utonął, drugi zmarł na atak serca. Miał więc jakże okrutne powody, by się załamać. A jednak potrafił z pomocą Stwórcy za każdym razem się podźwignąć. Niczym antyczny Hiob, będący uosobieniem poddania się woli Najwyższego mimo najdotkliwszych nieszczęść. Dostając w nagrodę tak treściwą codzienność, którą w przededniu 70. Urodzin pobłogosławił przesłanym z Watykanu dziękczynnym adresem sam Ojciec Święty Jan Paweł II, udzielając jubilatowi całym sercem apostolskiego błogosławieństwa i wzywając obfitości łask Bożych.

Henryk Mażul

Wstecz