„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

SEN O SNACH

Wyprawa do Warszawy

Mama uzyskała zezwolenie dla siebie i dla mnie na przejazd do Warszawy. Pociąg zbliża się do celu naszej podróży. Mijamy szare i smutne dzielnice przedmieścia stolicy. Wszędzie ruiny domów... to ślady bombardowań z września 1939 roku. Mama nazywa je grobowcami dwudziestoletniej wolności Polski.

Będziemy mogły teraz poznać bliżej tę obecną Warszawę. Warszawę z opowiadań tatusia. Zastanawiamy się, skąd ludzie czerpią siły na bohaterskie czyny, walkę, na zwykłe życie, a już tym bardziej na zachowanie poczucia humoru?

Z chwilą, gdy wysiadamy z pociągu na warszawskim Dworcu Wileńskim, wchłania nas atmosfera podbitego miasta. Stajemy się członkiniami uciskanej przez okupanta rzeszy mieszkańców Warszawy. Musimy być ostrożne i przewidujące, zostałyśmy o tym już na wstępie poinformowane przez przypadkową znajomą. W każdej chwili mogą nas aresztować. Możemy też być zastrzelone na ulicy, bez żadnej przyczyny. Po mieście należy poruszać się z wyostrzoną uwagą. Gdy pada ostrzeżenie o łapankach, należy chować się do bram lub cofać na inną ulicę. Działa tu świetna sieć sygnalizacyjna: z ust do ust. Ludzie są zjednoczeni we wspólnej walce przeciwko okupantowi. Nie poddają się. Walczą jak mogą i wspomagają wzajemnie.

Zanim dobrnęłyśmy na ulicę Grójecką, utkwiły w naszej pamięci obrazy tej znamiennej walki. Na murach, na ścianach domów wymalowane hasła Polski Walczącej – legendarny już dziś znak kotwicy uformowanej z liter PW, czasem aforyzmy i satyry na okupanta. W innych miejscach prowizoryczne ołtarze uliczne – miejsca straceń zakładników i egzekucji dokonanych na członkach AK lub innych działaczach podziemia. W tych miejscach leży moc kwiatów, palą się świece i znicze. Wszystko zgodnie z relacjami tatusia. Ujrzałyśmy też plakaty propagandowe i ogłoszeniowe władzy okupacyjnej. Idziemy przez to zaczarowane miasto. Idziemy jak we śnie, śnie o walce dobra ze złem, śnie, który tajemnicę zakończenia tej walki zabiera ze sobą. Mamie udało się zatrzymać rikszę. Kieruje nią taki wspaniały rikszarz, chyba dawny taksówkarz warszawski. Nawet dzieci ich znały, mieli swój styl bycia i mowy, coś z natury „Antka warszawskiego”. Przypomniało to nam dawną, przedwojenną Warszawę, gdy przyjeżdżaliśmy do pracującego tu tatusia i do rodziny. Podróżowaliśmy wówczas wygodnie, w porządnych i czystych pociągach. Pamiętam też podróż samolotem z Wilna do Warszawy. Nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. Najlepiej zapamiętałam... sporą ilość eleganckich papierowych torebek, które zużyłam tuż przed lądowaniem samolotu. A teraz, tutaj... Nawet myśl o owych torebkach wywołuje wspomnienie luksusu.

Tatuś uległ wypadkowi!

Nasz rikszarz najpierw przepytał nas dokładnie o to, skąd i dokąd. Następnie zaczął opowiadać jak to prawie codziennie Niemcy blokują różne ulice i wyłapują ludzi, po czym rozstrzeliwują ich na ulicach i w miejscach publicznych. Choćby takich jak dziedziniec Politechniki Warszawskiej. Powszechne są wysyłki do obozów koncentracyjnych albo „na roboty” do Niemiec. W tym samym celu wyciągają mieszkańców z mieszkań podczas dokonywanych najść i rewizji. Podziemie odpowiada akcjami sabotażu, wykonywaniem wyroków śmierci na co okrutniejszych SS-manach czy niemieckich kolaborantach. I tak w kółko, codziennie. Pytamy: jak można żyć w takim napięciu? Nasz przewoźnik („do czyśćca” – tak go w duchu nazwałam) twierdzi, że modlitwa przynosi ludziom nadzieję i poczucie względnego bezpieczeństwa. Całe miasto modli się, w każdej kamienicy na klatkach schodowych tkwią ołtarzyki z wizerunkami lub figurkami świętych, umajone kwiatami, czasem oświetlone lampkami. Słowa rikszarza potwierdzają się. Na Grójeckiej, w bramie, wita nas jeden z tych słynnych ołtarzyków. Ogromne mieszkanie stryjka Rajnolda zamieszkuje teraz dziesięć osób. Stryjek z żoną i dwoma synami, siostra stryjka z mężem, z córką i z dwoma synami i wreszcie brat stryjka - nasz tatuś. Wchodzimy do mieszkania. Wielka radość ze spotkania z tatusiem zamienia się w przerażenie. Tatuś leży w łóżku, a jego twarz i ręce spowiwają zwoje bandaży. To wybuch stearynowej pary spowodował takie poważne poparzenia na twarzy i rękach mojego ojca. Może było to skutkiem zanieczyszczenia stearyny, może jej przegrzania. Stearyna jest głównym surowcem do produkcji świec i tatuś każdorazowo przed rozpoczęciem pracy ogrzewał ją na piecu kuchennym. Teraz jego mała, zaistalowana w salonie mieszkania fabryczka świec stearynowych stoi bezczynnie. Tatuś mógł zginąć, bo wybuch był tak silny, że wysadził w powietrze okno kuchenne. Na szczęście w okolicy nie było Niemców. Odgłos detonacji wzięliby za jakąś akcję podziemną i swoje prześladowania mogliby skierować przeciwko całej naszej rodzinie. Byłoby to tragiczne w skutkach. Wszyscy mają kontakty z podziemiem... Zaglądam pod bandaże u tatusia i czuję wprost fizyczny ból w tych samych miejscach, gdzie widzę tatusiowe poparzenia. Gruba powłoka mieszaniny bąbli i galaretowatej masy zajmuje te miejsca, gdzie powinna być skóra na twarzy i rękach. Przytulam się do jego zgiętych pod kołdrą kolan, pomimo wszystko szczęśliwa, że jestem przy nim. Będę mogła teraz zadbać o niego i odciążyć stryjenkę Melanię w przygotowywaniu posiłków.

„Są sprawy ważniejsze niż zakazy okupanta”

Nie ma końca rozmowom i wymianie informacji. Spotykamy też całą rodzinę Jasińskich, ciocię Manię, wujka Gniewka, Edzia, Irusię i Tadzia – naszych uciekinierów z Mesyny. Teraz są przynajmniej w większej grupie rodzinnej i to pomaga im przeżyć. Nie wiem czy nie chcą, czy nie mogą powrócić do Wilna i do swego majątku, skoro już nie ma u nas sowietów. Nie wiem i nie śmiem pytać. Tadzio i Edzio pracują w jakiejś spółdzielni, a Iruś napełnia gilzy papierosowe tytoniem i je sprzedaje. Co robią ojcowie moich kuzynów nie mam pojęcia, ale przypuszczam, że wujek Gniewek pracuje w jakiejś kancelarii adwokackiej. Nie wiem też, co robi stryjek Rajnoldek, bo nie można za wiele pytać. Przed wojną był profesorem wytrzymałości materiałów na Politechnice Warszawskiej i teraz chyba uczy na jakimś tajnym komplecie. Może zaczął pisać swoją książkę, o której kiedyś wspomniał? Stryjenka i ciocia pomagają w domu. Młodszy syn stryjka Sławek chodzi do konspiracyjnego gimnazjum. Wacek pochłonięty jest podziemną walką wyzwoleńczą w AK, a w wolnych chwilach pisze wiersze. Zajął się mną serdecznie, oprowadził po mieszkaniu. Widziałam w salonie tatusiową fabryczkę świec. Najbardziej zaimponowała mi długa, na całą szerokość salonu, rynna, po której spływały gotowe już odcinki świec – jak wyjaśnił mi to Wacek. Wszystko obmyślił i skonstruował mój tatuś: cały kociołek do mieszania stearyny i wypychania jej na rynnę, z równoczesnym wprowadzeniem knota do środka świecy. Spotkałam wszystkich członków rodziny. Podziwiam jak w zgodzie i przy wzajemnym wsparciu radzą sobie w tych ciężkich czasach. Na końcu naszej rozmowy Wacek wyjaśnił szeptem, że na noc wychodzi z domu, bo „będą zrzuty”. Na moją uwagę, że przecież wieczorem i w nocy obowiązuje godzina policyjna i wtedy przebywanie na ulicach jest zabronione, Wacek uśmiechnął się i powiedział: „Są sprawy ważniejsze niż zakazy okupanta”. Rozumiem, alianci wspomagają zbrojny opór ludności Warszawy. Drogą powietrzną dostarczają wojsku podziemia broń i materiały informacyjne oraz rozkazy polskiego rządu w Londynie. To wszystko już wiem, reszta jest tajemnicą. Wróciłam do pokoju tatusia. Siedzimy teraz z mamą przy jego łóżku. Chcemy wiedzieć wszystko o jego życiu w czasie naszego rozstania, ale musimy ograniczać pytania. Tatuś cierpi bardzo i czujemy, że mówienie sprawia mu duży ból, choć nie narzeka. Wiemy też, że martwi się z powodu koniecznej przerwy w swojej produkcji świec. Jest to obecnie podstawowe źródło jego dochodów. Gdyby chciał pracować w swoim zawodzie, musiałby pracować dla Niemców, bo cały przemysł zbrojeniowy został przejęty przez okupanta i służy hitlerowskiej Rzeszy. Tatuś ukrywa swoje kwalifikacje, aby nie zostać przez Niemców zmuszonym do współpracy. Podejrzewa, że oni coś wiedzą o jego działalności w Zakładach Zbrojeniowych w Radomiu. Niemieckich szpiegów nie brakowało w przedwojennej Polsce. Teraz, w okresie okupacji, był już dwa razy więziony na Pawiaku. Panowały tam straszliwe warunki i okropna praca, na przykład, kopanie dołów i grzebanie w nich zabitych więźniów. To taki sposób zastraszania i zniewalania tych, co jeszcze żyją. Martwimy się, jak on przetrwa to wszystko, jak się wyleczy z oparzeń, jak uniknie następnych aresztowań. Smutno mi.

Przepadł Sławek

Jakby mało było zmartwienia z tatusiem, innych kłopotów i tragicznych przeżyć... Na drugi dzień po naszym przyjeździe Sławek, młodszy syn stryjka, nie wrócił wieczorem z miasta. Wszyscy wpadliśmy w panikę. Zaczęło się szukanie po znajomych, w każdym miejscu Warszawy, gdzie mógłby się ewentualnie znajdować. Ani śladu, Sławek przepadł bez wieści. Po paru dniach zrozpaczona stryjenka Melania postanawia zgłosić się do kwatery „wilka” na alei Szucha – do gestapo, by tam interweniować i wypytać o syna. Sławek jest jeszcze dzieckiem, ma dopiero 16 lat. Mama postanowiła iść z nią razem. Liczą na ułagodzenie Niemców, gdy przedstawią się jako Litwinki. To nie jest czysty wybieg. Melania jest stuprocentową Litwinką, a ile procent Litwinki jest w mojej mamie, nie wiem. Wiem tylko, że urodziła się na Żmudzi. Z trwogą czekamy na ich powrót. Niemcy mogą je aresztować, zdajemy sobie sprawę, że poszły w bardzo niebezpieczne miejsce. Doczekaliśmy się wreszcie! Niemcy nie wiedzą, co stało się ze Sławkiem. Tak brzmiała ich oficjalna odpowiedź. W domu panuje przygnębienie. Minęło parę dni oczekiwania i resztek nadziei. Nic się nie zmieniło, Sławek nie wrócił…

Idę z mamą do jej siostry, Hali Bermańskiej, na ulicę Bracką, która znajduje się niedaleko mieszkania stryjka. Podobno ciocia odwiedza czasem tatusia i pomagają sobie nawzajem. Rodzina Bermańskich też została dotknięta okrucieństwem wojny i okupanta. Przy wejściu, na klatce schodowej, kapliczka ubrana kwiatami. Witamy się z ciocią i małym Tadziem. Nazywam go małym, bo ma zaledwie 6 lat - czyli o dużo mniej ode mnie. Cieszymy się ze spotkania. Pamiętam wspólnie spędzone lato w Mejeryszkach i nasze dziecięce baraszkowanie na werandzie. Często odwiedzaliśmy rodzinę Bermańskich, najpierw w Gdańsku, potem w Bydgoszczy, gdzie mieszkali przed wojną. Ciocia Hala i wujek „Zaba”, jak go pieszczotliwie nazywamy, byli aktywnymi działaczami polskimi na Pomorzu. Z tą częścią Polski związali swoje losy, brali udział w walkach najpierw wyzwoleńczych, a potem o utrzymanie polskości. Pierwszy raz odwiedziliśmy ich w Gdańsku zaraz po urodzeniu się ich syna Tadeusza. Pamiętam pedantyzm i wzorową czystość panujące w ich mieszkaniu, szczególnie przy pielęgnowaniu dziecka. Reprezentowali typ wzorowej rodziny lekarskiej. Wujek posiadał wysokie stanowisko w polskiej kolejowej służbie zdrowia. Byli wtedy młodzi i pełni zapału, ale życie w Gdańsku nie należało do łatwych ze względu na potęgującą się antypolską działalność Niemców. Wywoływało to irytację wśród polskich mieszkańców Gdańska, czuli się coraz bardziej osaczeni i zagrożeni. Specjalnie sprowadzani do Gdańska młodzi ludzie z hitlerjugend dokonywali napadów na polskich przechodniów i czynili to zupełnie bezkarnie. Do naszych późniejszych odwiedzin u Bermańskich doszło już w Bydgoszczy, gdzie wujek piastował równie odpowiedzialne stanowisko jak w Gdańsku i gdzie razem z żoną dalej działali w polskich organizacjach. Z mamą spotykali się często na wakacjach w Zakopanem. Wszystko to skończyło się z nadejściem wojny. Nie wiedzieliśmy czy się jeszcze kiedyś zobaczymy. Udało się. Obejmujemy się płacząc.

Tadzio prosi Bozię o ratunek dla „wujka”

Na twarzy cioci widnieje uśmiech, lecz w jej oczach można odczytać smutek i niepokój. Rozglądamy się wokół. Skromne warunki, w jakich teraz przebywają, różnią się bardzo od tych przedwojennych, które pamiętamy. Bermańscy zmuszeni byli opuścić Bydgoszcz i pozostawić cały dorobek uchodząc przed wyrokiem śmierci, który Niemcy wydali na wujka. Wujek znalazł się na liście skazanych przygotowanej jeszcze przed wojną przez niemieckich szpiegów. Niedługo po zajęciu Gdańska i terenów pomorskich Niemcy rozpoczęli akcję aresztowań i brutalnych egzekucji na przedstawicielach polskiej inteligencji i działaczach polonijnych. Cieszyliśmy się, że wujostwu udało się uciec do Warszawy. Może tutaj nie będą ścigani przez okrutnego okupanta. Nasze złudzenia prysły po rozmowie z ciocią. Wujek jest poszukiwany przez Niemców również w Warszawie i ukrywa się pod innym nazwiskiem. Podziemie, wyrabiając im fałszywe papiery, ratuje w ten sposób wiele zagrożonych osób. Ale i to nie zapewnia całkowitego bezpieczeństwa, tacy działacze i znani ludzie jak wujek Bermański muszą się ukrywać. Przytłacza mnie ta okropna rzeczywistość, może to tylko przerażający sen. W ciągu tych paru dni pobytu w Warszawie przeżywamy nieszczęścia rodzinne spadające na nas z niebywałą częstotliwością. Najpierw wypadek tatusia, potem zniknięcie Sławka, a teraz wiadomość o zagrożeniu wujka. Ciocia opowiada, że wujek przychodzi tylko raz dziennie, gdy ulica w okolicy domu jest bezpieczna. Zjada posiłek, zabawia trochę czasu z żoną i synkiem, po czym znika na noc. Ciocia nie mówi, gdzie i jak spędza resztę czasu, a my nie pytamy. Konspiracja jest potrzebna, aby Niemcy nie mogli natrafić na jego ślad. Za chwilę właśnie wujek powinien przyjść i ciocia ostrożnie wygląda przez okno, na ulicę. Po chwili cicho zawiadamia nas, że zaraz się z nim spotkamy. Tadzio podbiega do drzwi i szepcze radośnie: „Wujek przyszedł, wujek przyszedł...” Patrzymy z podziwem na małego chłopca. Ani razu nie zająknął się, ani razu nie wyrwało mu się z ust słowo: „tatusiu”. Zdradzały go tylko pełne blasku i szczęścia spojrzenia, jakie kierował w stronę brodatego, przygarbionego mężczyzny. Wujek „Zaba” zmienił się ogromnie i nie mogłabym rozpoznać go wśród przechodniów na ulicy. To dobry znak, może go Niemcy nie odszukają. Co się stało z całym światem? Jak można ścigać, poniżać i zabijać szlachetnych ludzi tylko dlatego, że są dobrymi synami i córkami swojego narodu? Zaczynam coraz bardziej nienawidzić Niemców. To jest okropne i przygnębiające uczucie i źle się z nim czuję, ale moja świadomość nie może inaczej reagować na nienawiść jaką skierowano przeciw nam. Za kule wysyłane do bawiących się na dworze dzieci, za Żydów zabijanych wszędzie, za egzekucje na ulicach miast i wsiach polskich, za tatusia, za Sławka, za wujka „Zabę” i za małego Tadzia, który prosi Bozię, aby uratował mu „wujka”. Za wszystkich ludzi cierpiących niemiecką okupację, którym zrabowano wolność i których postanowiono zniszczyć...

„Sen” w garsonierze Irusi

Jakie to dziwne wszystko. Znalazłam się nagle w innym mieście, w innym kraju? Czy śnię?.. Siedzę w fotelu, przy stoliku zastawionym cukierniczymi przysmakami. Cały pokój przepełniony jest rajskim zapachem wydobywającym się z małej lampki, na drugim stoliku. Słabe oświetlenie stwarza nastrój tajemniczości. Myślę: to taki aksamitny nastrój, z aksamitnymi postaciami. Przesuwają się one przed moimi oczami, jak zjawy. Mówią coś, ale niewiele z tego rozumiem. Nie dochodzi mnie odgłos ich żartów i śmiechów, choć są tak blisko. Nagle zjawia się Iruś, całkiem realna. Pyta, jak się bawię. Dziękuję, dobrze. Iruś wyjaśnia, że zaprosiła grono swoich koleżanek i kolegów z tajnych studiów prawniczych. Chce z nimi spędzić dzień swoich imienin. Zaprosiła mnie też do swojej „garsoniery” na tę tajną prywatkę (Niemcy zabraniają Polakom zgromadzeń). Iruś nazywa to maleńkie mieszkanko, w którym czasem przebywa, garsonierą. Może spełnia ono taką samą rolę, jaką spełniało kiedyś dla młodych kawalerów, którzy potrzebowali więcej swobody. Iruś, najstarsza z całego mojego kuzynostwa i jedyna dziewczyna (nie licząc mnie) jest bardzo nowoczesną osobą. A przy tym bardzo zaradną. Pięknie urządziła to pomieszczenie i nie dziwię się, że chętnie w nim przebywa, aby odpocząć od rodzinnego tłoku na Grójeckiej. Można tutaj na chwilę zapomnieć o zmartwieniach i o wojnie, jeśli... nie patrzy się w stronę zaciemnionego okna. Iruś zaimponowała mi jeszcze bardziej swoim „odległościowym” małżeństwem. Od niedawna jest mężatką. Zawarła związek małżeński z narzeczonym, który po działaniach wojennych w 1939 roku znalazł się w Anglii. Nigdy nie przypuszczałam, że w okupowanej, gnębionej Warszawie można zawrzeć międzynarodową ślubną umowę na linii Polska-Anglia. Podobno pana młodego zastępował mój tatuś i w jego imieniu składał przyrzeczenie, a w Anglii jakaś pani zastąpiła Irenkę. Trzeba znać się na prawie międzynarodowym i wiedzieć jak z niego korzystać. Cóż, niemal wszyscy w rodzinie Jasińskich to prawnicy.

Ten wieczór u Irusi na imieninach dodaje mi otuchy. Tutaj nie wszystko i nie zawsze jest ponure, smutne i beznadziejne. Ludzie uczą się, mają spotkania towarzyskie, bawią się i potrafią się cieszyć. Może dlatego są tacy wytrwali. Dzięki nim można poczuć się gościem stolicy, takiej jak dawniej. Takim jak kiedyś. To czarodziejska chwila, gdy wszystko łączy się w wielką całość. Już nie wiem, która z krążących postaci zjawiła się dzisiaj u Irusi, a która ożyła z fotografii w albumie mamy. To nieważne, najważniejsze jest to, że jesteśmy razem i... trwamy.

Cdn.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Wstecz