Podglądy

Marcet sine adversario

I znów mamy prezydenckie wybory. Wywietrzyliśmy po Paksasie Pałac Prezydencki, pewnie go nawet wydezynfekowaliśmy, by następca przypadkiem nie zapadł na jakąś borisomanię. Tylko wejść i panować. Kłopot w tym, że nie bardzo jest komu.

Po dymisji Paksasa okazało się, że Seneka miał rację, kiedy mawiał: „Marcet sine adversario” („Słabnie męstwo bez przeciwnika”). Partie, które tak radośnie i jednomyślnie wdeptywały Paksasa w asfalt, nie potrafiły dogadać się w sprawie jednego poważnego kandydata na urząd prezydencki. A miało być tak fajnie. Wspólny kandydat prawicy, lewicy i centrum miał być prawy... co najmniej jak Lenin w sowieckiej mitologii. Zgodnym chórem trąbiono, że „trzeba nam posiadacza nieskalanego autorytetu moralnego, ulubieńca ludu, wzbudzacza powszechnego szacunku i uwielbienia zarówno na Litwie jak i w UE... i jeszcze dalej, bo w USA”. Niestety, deklaracje znów się mocno rozminęły z rzeczywistością. Kandydatów mamy sporo, ale nijakich. A wszystko dlatego, że do wyborów usiłuje się nie dopuścić Paksasa. Nie ma z kim walczyć?

Wystarczyło, że za Paksasem zatrzasnęły się wierzeje siedziby prezydenckiej, gdy wszyscy, którzy w dotychczasowej na niego nagonce prezentowali śliczny zwarty szyk, rozpierzchli się jak spłoszone zające... Chociaż, jakie tam zające. Wilki. Usunięcie znienawidzonego prezydenta miało taki skutek, że natychmiast rzucili się sobie do gardeł. O wszystko co się da, o kandydata na prezydenta też. Socjaldemokraci, kochający się z socjalliberałami mniej więcej tak jak hipopotam z aligatorem w ciasnym stawie, nagle ogłuchli na wszelkie apele swojego koalicjanta. A potem zrobili mu na przekór. „Chciałeś, Paulauskasie, na prezydenta Adamkusa, to masz ci... Juršénasa”. Česlovas Juršénas to inteligentny polityk, wydaje mi się nawet, że uczciwy (ale nie jestem do tego twierdzenia mocno przywiązana), można powiedzieć – mąż stanu. Gdyby prezydenta wybierał parlament, Juršénas miałby dość duże szanse, ale... Obawiam się, że socjaldemokraci wystawili Juršénasa niespecjalnie licząc na jego zwycięstwo. Zrobili to wyłącznie na złość innym partiom (w tym swojemu koalicjantowi), które jak mantrę powtarzały, że jedynym lekiem na całe popaksasowskie zło jest Adamkus, Adamkus, Adamkus... Socjalliberałowie tak od tego wszystkiego zgłupieli, że nagle zaniechali Adamkusa i postanowili zafundować kampanię wyborczą ministerce od ochrony socjalnej i pracy Vilii Blinkevičiuté. Ich kandydatka jest bez wątpienia niewiastą nobliwą, słusznej urody i postury, ale... Tak się składa, że w kraju o nie najwyższej stopie życiowej (a my się pod tym względem klasyfikujemy prawie do pełnego płaskostopia) ministrowie od socjalu kochani są... mniej więcej jak czyraki na zdrowym ciele. I nie dziwota, bo jaka opieka socjalna, taka i miłość. Co prawda, sama kandydatka na prezydentkę twierdzi, że jest inaczej. W jednej z audycji telewizyjnych zapewniała nawet, że cieszy się społecznym uwielbieniem. Szczególnie emerytów, którzy na widok pani minister prawie rzucają się do obcałowywania jej mankietów... Może to z głodu? A może pani minister wyniosła to z domu? Mam na myśli samouwielbienie i przekonanie, że cokolwiek czyni, czyni dobrze. Ale to już jej problem. Jej i socjalliberałów.

Największy jednak problem mają z kandydatem na prezydenta konserwatyści. Ci trwają w schizofrenicznym rozdarciu między leciwym Valdasem Adamkusem a młodym i przystojnym (prawie jak Paksas przed skandalem) Petrasem Auštrevičiusem. Pamiętacie, jak to było u Fredry: „Osiołkowi w żłoby dano, w jeden owies, w drugi siano. Uchem strzyże, głową kręci i to pachnie, i to nęci...” Tak i konserwatystów kręcą i nęcą obaj kandydaci. Adamkusa chcieliby, bo gdy był prezydentem, traktowali go jak przerośnięte chłopaki z poprawczaka nieśmiałego i niedoświadczonego belfra. Czyli mieli go „w głębokim poważaniu”. Jednakże boją się jego porażki, dlatego też rozkraczyli się między nim a byłym głównym negocjatorem z Unią Europejską. Myślą, że jako ładny i świeży w polityce chłopak ma szansę powtórzyć sukces Paksasa. To prawda, że Auštrevičius jeszcze się wyborcy nie opatrzył, ale elektorat do 13 czerwca może mu mieć za złe sukces w negocjacjach z Unią Europejską. Chodzi o to, że z „dobrodziejstw” UE na razie odnotowaliśmy wyłącznie wzrost cen, co już zaczyna ludzi denerwować. Niebawem rozejrzą się za chłopakiem do bicia... Konserwatyści też pewnie czują pismo nosem, bo zapowiedzieli, że swojego faworyta ogłoszą 15 dni przed wyborami. Wcale się im nie dziwię, wówczas rankingi przedwyborcze będą bardziej wiarygodne. Mam dziwne przeczucie, że wybiorą popularniejszego.

Teraz o aktualnym liderze rankingów przedwyborczych Valdasie Adamkusie. Nie mam nic przeciwko jego osobie, tym bardziej, że już był prezydentem – grzecznym, prozachodnim, ułożonym. Świetny angielski (wersja amerykańska), dobra prezencja… ale pamięć już nie ta. Zapomniał mianowicie, jak to było z amerykańskim Williamsem, którego pobyt na Litwie kosztował nas ciężkie miliony litów. Tak się pechowo składa, że akurat przed wyborami tę najgłośniejszą w historii Litwy transakcję bada specjalna komisja parlamentarna. Komisja próbuje ustalić, kto wpuścił Jankesów do naszego przemysłu naftowego i pozwolił im rabować (swoją drogą dziw, że nie spytają pierwszego z brzegu obywatela: kto?, wszyscy poza winowajcami i komisją pamiętają). W każdym bądź razie Adamkus, który był w tym czasie prezydentem, powołuje na świadka Boga (Bóg musi być zgorszony), że on nie ma z tym cuchnącym geszeftem nic wspólnego.

„W tej historii nie byłem negocjatorem: nie zgłębiałem szczegółów prywatyzacji. Jako ówczesny szef państwa opowiedziałem się za wejściem do litewskiego kompleksu naftowego zachodnich inwestycji i jak najszybszą jego modernizacją” – oświadczył Adamkus (mam nadzieję, że zdumionej) komisji.

No to mieliśmy modernizację „wyższyj sort”, ale mniejsza o szczegóły. Mówiłam, że pamięć nie ta. Za to tupet ekstra. Nie był, nie zgłębiał, nie poznał szczegółów. Dziw, że w ogóle skojarzył sobie, co to jest ten Williams?

Adamkus twierdzi, że nie sprzeciwił się rujnującej umowie z Amerykanami, bo był po prostu posłuszny wobec Sejmu. „Ówczesny Sejm jednoznacznie opowiedział się za umową z Williams. To przesądziło i o mojej, jako szefa państwa, pozycji. Nie sprzeciwiałem się woli Sejmu. Nie sądzę, że miałem konstytucyjne prawo wstrzymać umowę” – wyznał z rozbrajającą szczerością. Dziw, że konserwatyści widzą w nim swojego prezydenta. Oni takich kochają. Wyborcy niekoniecznie, bo pamiętają, że znalazł się wówczas ktoś, kto się sprzeciwił woli prezydenta, Williams’a, Sejmu i własnej partii. Był to niejaki Rolandas Paksas, który wolał podać się do dymisji, niż jako premier podpisać, jak sam to określił, tę „rujnującą dla litewskiej gospodarki umowę”. Ale, zdaniem Adamkusa, to obywatele, nie on, mają dementi. Zasugerował bowiem, że choć nie uczestniczył w negocjacjach, to... „na prośbę ówczesnego premiera Paksasa zabiegałem, by Williams nie wycofał się z negocjacji”. No to jesteśmy w domu. Można z Paksasa robić spiskowca i rozrabiakę, ale po co zaraz idiotę? Zresztą, to nie Paksas w tej sytuacji znalazł się w idiotycznym świetle.

Nasuwa się refleksja. Paksas jest nie tylko największym litewskim złem, ale też siłą wyzwalającą w politykach męstwo i chęć walki. Siłą cementującą wrogie sobie partie tak mocno jak klej „Atlas”. Jeżeli chcieliśmy, by w tych wyborach prezydenckich zwyciężył prawy i uczciwy polityk, jego stronnicy powinni byli na klęczkach błagać Paksasa, by jednak kandydował. Gdyby jego udział w tych wyborach był pewniakiem, mielibyśmy pewnie innych, fajniejszych kandydatów. A i ci, których już mamy, wypadliby pewnie lepiej, bowiem na tle czarnego białe jest jeszcze bielsze.

Lucyna Dowdo

Wstecz