Komentarz gospodarczy

Czy jesteśmy bardziej europejscy?

Jesteśmy w Europie. Już od paru tygodni. Co się w tym czasie zmieniło? Właściwie nic. Mamy te same problemy, co dotychczas, a wciąż nam nowych przybywa, czasami wielce zabawnych. Takich jak chociażby do niedawna chodzenie po alkohol i papierosy z dowodem tożsamości. Kompletny nonsens. Cóż, jesteśmy „oryginalni” i Europa przynajmniej ma się z czego pośmiać.

Odradzamy relikty. Słyniemy ostatnio w Europie z głośnych politycznych skandali i „wybujałej” przestępczości, której ofiarami coraz częściej padają obcokrajowcy. Mamy też okazję zasłynąć z nadgorliwości we wprowadzaniu „innowacji”, które w krajach unijnych należą do reliktów.

Chodzi mi o podatek majątkowy. Podczas gdy coraz więcej krajów ten podatek likwiduje (zrezygnowały już z niego Dania, Niemcy, Austria, Holandia, zmierzają ku temu Norwegia i Szwecja), na Litwie trwa proces odwrotny – rząd szykuje się do jego wprowadzenia. Ma on ponoć załatać dziurę budżetową powstałą w wyniku obniżenia podatku dochodowego. Premier Algirdas Brazauskas i jego rząd chcą wprowadzić 1-procentowy podatek od posiadanego mienia. Podatek majątkowy będzie nakładany na obywateli od pewnej kwoty wzwyż, czyli część mienia nie będzie nim obciążona. Przy tym wartość nie podlegającego opodatkowaniu mienia będzie różna. Na przykład, w Wilnie podatek będą płacili ci, którzy dysponują majątkiem o wartości powyżej 300 tys. litów. Wbrew pozorom, nie jest to duża kwota. Wystarczy, że ktoś ma trochę lepsze mieszkanie i już będzie płacił. Podatek ten ma prawdopodobnie ogarnąć nawet konta oszczędnościowe. Konieczność deklarowania kont oszczędnościowych szczególnie niepokoi emerytów, którzy przeważnie mają na tych kontach drobne oszczędności, ale jeśli je zadeklarują, automatycznie stracą rekompensatę kosztów ogrzewania. Owszem, rząd zapowiada, że jeszcze w tym roku za ogrzewanie będziemy płacić mniej (zamierza refundować obywatelom 8 proc. z 13-procentowego podatku VAT na ogrzewanie), ale jest to tylko projekt, nie zatwierdzony przez Sejm. Poza tym władze w przyszłości zapowiadają całkowite zniesienie tego typu rekompensaty.

Niski wzrost – wysoka stopa? Kampania przedwyborcza z każdym dniem nabiera tempa, najlepszą tego oznaką są zapowiadane cuda. Co prawda ekonomiści prognozują zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego oraz wzrost cen, tymczasem kandydaci na wybrańców narodu z wysokich trybun twierdzą, że polepszy się sytuacja finansowa przedsiębiorstw i większości obywateli. Trudno to zrozumieć, ale takie cuda zapowiada również Instytut Wolnego Rynku. Instytut przeprowadził sondaż, w którym uczestniczyło 62 ekspertów. Ich zdaniem, w tym roku wzrost produktu krajowego brutto wyniesie zaledwie 6,8 proc. (w ubiegłym odnotowaliśmy 7,4 proc.), zaś ceny wzrosną. Podczas gdy w 2003 roku ceny towarów i usług wzrosły w kraju o 0,8 proc., w tym roku zapowiada się wzrost od 2,3 do 2,5 proc., a więc mniej więcej trzykrotnie.

Skąd więc ta zapowiedziana podwyżka stopy życiowej? Z podwyżek płac. Zdaniem polityków, w ciągu dwóch najbliższych lat zarobki obywateli wzrosną o 6 proc. i na każdego członka rodziny będzie przypadało... po 807 litów. Skąd takie astronomiczne kwoty? Jest to być może daleka od rzeczywistości średnia krajowa, na którą składają się uposażenia naszych bankowców, polityków i przemysłowców. Jeśli jednak popatrzymy realnie, to ten, kto dziś „na papierze” zarabia 500 Lt, po dodaniu 6 proc. osiągnie zaledwie 530. Po odliczeniu podatków, jego realne zarobki w ciągu dwóch lat wzrosną mniej więcej o 14 litów.

Nie odpowiada realiom również statystyka dotycząca wzrostu cen na towary i usługi. Mówiąc o średniej, trzeba wziąć pod uwagę, jakie podwyżki najboleśniej uderzą nas po portfelu. Szeregowego obywatela wcale nie wzrusza fakt, że np. nie zdrożeją lodówki lub pralki, bo tego typu zakupów nie robi się codziennie ani nawet co roku. Ludzi natomiast niepokoi fakt, że od 30 do 40 proc. wzrosły ceny chleba, mąki, kasz, nabiału, słowem żywności, którą musimy kupować codziennie. Premier wprawdzie twierdzi, że nic nie usprawiedliwia tego wzrostu cen i że wszystkie podwyżki „zawdzięczamy” wyłącznie producentom lub handlowcom. Innym powodem podwyżek ma być fakt, że z niektórymi towarami wyszliśmy już na rynek europejski i zmniejszyła się ich ilość na rynku wewnętrznym. Nabywcę jednak nie obchodzi, z czyjej winy musi płacić drożej. Słusznie się gniewa, że wbrew pięknym zapowiedziom rządu jego portfel szybciej niż dotąd chudnie. I jak w tej sytuacji mamy wierzyć, że wbrew zapowiadanemu obniżeniu poziomu gospodarczego będziemy w przyszłości żyć lepiej?

Dolar euro nie dogoni. Przeżyliśmy już utratę oszczędności rublowych, bankructwo banków, spadek kursu dolara itp. Sporo stracili na tym średni i drobni przedsiębiorcy, jak i skromni ciułacze. Dolar w sposób szczególny uderzył nas po kieszeni. Jego kurs leciał na łeb na szyję, podczas gdy optymiści twierdzili, że na dłuższą metę tak być nie może, że trzeba tylko trochę czasu, a dolar wspnie się ku dawnemu kursowi. Dotychczas były to puste zapewnienia, ale coś w tej kwestii ruszyło. Co prawda trudno wierzyć, że amerykańska waluta jeszcze raz osiągnie u nas cenę 4 litów, tym niemniej ostatnio kurs dolara, powoli, ale rośnie. Niektórzy bankowcy twierdzą, że zapowiadane zakończenie okresu stabilizacyjnego w Iraku i wycofanie z tego kraju wojsk amerykańskich coraz pozytywniej będzie wpływało na dolara, jednak trudno się łudzić, by jego kurs pokonał barierę trzech litów. Tak czy inaczej, raczej nie warto wiązać z tą walutą wielkich nadziei.

Na rodzimy rynek finansowy coraz szybciej wdziera się euro, które już w 2007 roku może stać się naszym oficjalnym środkiem płatniczym. Litewska mennica już rozpoczęła wybijanie monet euro, które w każdym kraju mają własną symbolikę.

Julitta Tryk

Wstecz