„Módl się, ufaj i nie upadaj na duchu”

(Rozmowa z ks. Józefem Aszkiełowiczem z okazji Jubileuszu 20-lecia Kapłaństwa)

- Powołanie do kapłaństwa jest szczególnym darem od Boga… Tym niemniej nie ostatnią zapewne tu rolę pełni atmosfera rodziny, w której się wychowuje przyszły kapłan. Jaki był dom dzieciństwa Józefa Aszkiełowicza?

- Tradycyjna rodzina polska, w której panował duch katolicki. Co niedziela chodziliśmy do kościoła: rodzice i ja z bratem. Silną ostoją wiary była w naszym domu śp. babcia. Potrafiła prawdy wiary przełożyć do mojego dziecięcego umysłu w słowach zadziwiająco prostych i dostępnych. Tak genialnych w swej prostocie, że dotychczas je dobrze pamiętam – dokładniej, niż to, co mówiono w seminarium. Podziwiałem ją: chociaż niepiśmienna, umiała czytać z książki, która się życiem nazywa. Teraz dobrze rozumiem, jak ważne jest odpowiednio wykorzystać ten krótki czas dzieciństwa. W moim domu rodzinnym dzieciom nie tylko się mówiło, że nie wolno kraść, źle postępować, ale się argumentowało: ojciec i matka może nie zobaczy, ale Bóg wszystko widzi. Albo stosunek nas, dzieci do spowiedzi: unikało się grzechów, by później nie było wstyd do nich się przyznawać…

- Czy z takiego domu, w którym obcowało się z Bogiem na co dzień, prowadziła droga prościutko do seminarium duchownego?

- To były czasy breżniewowskie, szczyt ateizmu. Księży Polaków można było na palcach policzyć - przedwojenne pokolenie, z ks. prałatem Józefem Obrembskim na czele. I wreszcie zjawiają się „pierwsze jaskółki”: ks. Aleksander Kaszkiewicz (dziś Jego Ekscelencja biskup), ks. Józef Kwiatkowski, później ja (a propos nasze rodziny pochodzą z tych samych stron, w byłym rejonie ejszyskim) – świadectwo tego, że Bóg nie pozostawił społeczności polskiej na Wileńszczyźnie bez swej opieki, nie pozwolił całkowicie jej „zrusieć”…

Kiedy byłem małym chłopcem, z zachwytem patrzyłem na księdza w złotych ornatach, stojącego przy ołtarzu. Wydawał mi się jak sam Bóg – taki wyjątkowy, niedostępny. Gdzież bym śmiał chociażby pomyśleć, że również mógłbym być księdzem! Dorastałem niczym się nie wyróżniając od swoich rówieśników, uprawiałem pięściarstwo, tańczyłem w „Wilii”. Moje plany na przyszłość również były przyziemne: mieć rodzinę, żonę, dzieci. Chciałem być oficerem wojskowym… I zostałem, tylko wojska Chrystusowego…

Był rok 1977. Odbywałem służbę wojskową w obwodzie kalinińskim, blisko Ostaszkowa, w obronie powietrznej. Pewnego wieczora szedłem po pasie startowym, gdy nagle ogarnęło mię niepojęte, nieznane dotychczas uczucie ogromnej radości i euforii, miłości do Boga. Jak to teraz rozumiem: doświadczyłem łaski Ducha Świętego. Ukląkłem i zacząłem gorąco modlić się do rozświetlonego księżycem nieba. I wówczas nawiedziła mnie błoga myśl: a może powinienem spróbować dostać się do seminarium duchownego? Wówczas jeszcze nie rozumiałem, że ta myśl – nie moja, że to sam Bóg mi ją podyktował. Przedtem zastanawiałem się nieraz nie bez obawy: kim będę? Bo nie miałem jakichś szczególnych talentów, określonych zdolności. Gdy zrozumiałem, że mnie Bóg woła do kapłaństwa, przestraszyłem się, że trzeba wyrzec się świata, zmienić swoje plany, żyć w samotności, nie dla ciała, a dla duszy. Rozumiałem, że potrzeba do tego silnej wiary i siły woli. Modliłem się: Panie Boże, są godniejsi ode mnie, mający lepsze predyspozycje, łagodny charakter. A ja byłem zbyt „męski”, uprawiałem „niemiłosierny” sport (pięściarstwo)… Obecnie, z perspektywy czasu mogę powiedzieć: Bóg nigdy się nie myli. I chociaż nie poczuwałem się na siłach, wiedziałem, że dodaje mi otuchy: Ja ci pomogę, będę pracował nad tobą. Bo człowiek, kiedy się rodzi, jest jak ta bezkształtna bryła kamienna, która stopniowo w rękach Stwórcy przekształca się w rzeźbę. Ten okres rzeźbienia trwa krócej lub dłużej, czasami nas to bardzo boli: kiedy się wyzbywamy wszelkich „nieprawidłowości”, „szorstkości” duszy jak próżność, pycha, samolubstwo. I żeby ten proces „rzeźbienia” trwał jak najkrócej, powinniśmy współpracować z Panem Bogiem , a nie przeszkadzać Mu swymi niecnymi czynami. W imię naszego zbawienia.

Odtąd zacząłem żyć w świecie własnych myśli o Bogu i o wszystkim, co się dzieje z Jego woli, chociaż dotychczas sprawy teologii niezbyt mnie interesowały. I, między innymi, kiedy już byłem alumnem, w czasie pierwszych rekolekcji usłyszałem z ust księdza o rzeczach, do których sam doszedłem w moich myślach, chociaż żadnej jeszcze poważnej książki religijnej nie przeczytałem. Tak się stało, że przedtem nie było mnie komu ukierunkować, nie miałem się kogo poradzić. Pierwszym księdzem, którego bliżej poznałem, był ks. Józef Kwiatkowski, niewiele ode mnie starszy.

Miałem dość czasu, żeby się przygotować duchowo do tej wielkiej decyzji: po powrocie ze służby w szeregach armii radzieckiej dwa lata pracowałem w wileńskim zakładzie wojskowym. Pamiętam, gdy szedłem ulicami Wilna, wieże kościelne jakby mnie wołały do siebie: tu, przy ołtarzu twoje miejsce. Gdy wreszcie podałem podanie do seminarium, w miejscu mojej pracy zjawił się funkcjonariusz KGB. Usiłował odciągnąć mnie od mojej decyzji, podsuwał czystą kartkę do podpisania. Twardo się trzymałem, więc dano mi spokój. A propos, jeszcze raz ta służba sowiecka przypomniała mi o sobie – gdy pełniłem już posługę kapłańską w Ejszyszkach. Namawiano mnie, żebym podjął naród przeciwko „Sąjudisowi”. Powiedziałem im: żadnego Karabachu tu nie będzie…

- Jak ksiądz dziekan przypomina dziś okres alumnatu?

- Nigdy nie wahałem się, czy dokonałem właściwego wyboru. Raczej drżałem o to, by mnie z seminarium nie wyrzucono. Pielęgnowałem w sobie to powołanie i do dnia dzisiejszego nie mogę Bogu się odwdzięczyć, że właśnie mnie wybrał.

Nauka nie szła mi łatwo, szczególnie – łacina, ale zawsze czułem opiekę Bożą. Przykładowo, przed egzaminem z łaciny miałem przeczucie, że będę odpytywany z pierwszego biletu. Najlepiej go umiałem, ale zbytnio nie ufałem własnemu przeczuciu. Ks. profesor Michelevičius (Michielewicz, obecnie jest biskupem) rozłożył przede mną zestaw biletów (jako Aszkiełowicz byłem pierwszy w spisie alumnów). I oto bilet z numerkiem 1 w rękach profesora niechcący się odwrócił. Profesor jeszcze raz wszystkie bilety dokładnie przetasował, ale kiedy sięgnąłem po jeden z nich, okazał się właśnie tym pierwszym!

Tu pozwolę sobie na dygresję o tym, że Bóg przez całe życie mnie prowadzi. Podobnie „zapoznał” mnie z Ojcem Pio, świętym, od którego ciągle się czegoś uczę. Po ukończeniu seminarium czułem pewien niedosyt: że mi tej nauki Bożej nieco brakuje. Przystąpiłem do Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, by dalej swą wiedzę pogłębiać. I oto wpadły mi do rąk „Listy” Ojca Pio, czytając które „ukończyłem” jeszcze jedną uczelnię. Stale po nie sięgam i za każdym razem odkrywam coś ważnego. W nich bardzo dostępnie jest wyłuszczone: o co tak naprawdę Chrystusowi chodzi, jakie zadania stawia przed człowiekiem i przed Kościołem. Śmiem nawet twierdzić, że moje kapłaństwo bez nauki tego świętego, danego nam na nasze czasy, byłoby bardziej „powierzchowne”. Polecałbym z całego serca tę lekturę młodym kapłanom. Swego czasu przetłumaczyłem wraz z ks. Jakutisem jedną z książek Ojca Pio na język litewski, by udostępnić ją braciom Litwinom. W naszym natomiast języku ojczystym, jak w żadnym chyba innym, mamy nieprzebrane mnóstwo literatury religijnej.

- Przed 20. laty przyjął ksiądz święcenia kapłańskie. Jakie uczucia towarzyszyły temu wydarzeniu?

- Nawet wówczas, kiedy już dojrzewała we mnie myśl o kapłaństwie, nie bardzo siebie w tej roli widziałem. Dopiero znacznie później zrozumiałem: świętość – to rzecz normalna, to oznacza, że człowiek powinien wystrzegać się grzechu, dobrze pełnić obowiązki swego stanu, żyć według przykazań Bożych i rad ewangelicznych. Bóg mówi: nie pij, nie grzesz, dbaj o zdrowie własnej duszy i ciała. Bądź dobrą matką, mężem, księdzem. Gdyby tak było powszechnie – panowałby raj na ziemi. Dlatego trwa walka: o Królestwo Chrystusowe ze złem, które usiłuje zapanować…

Pamiętam doskonale to uczucie po wyświęceniu. Poczułem obecność Ducha Świętego i pomyślałem: nie jestem już sam dla siebie, tylko dla Kościoła, za który poczuwam się do odpowiedzialności. Jestem dla Boga, dla mojego narodu, muszę być wzorem dla innych. Alter Chrystus. Co znaczy: patrząc na mnie sądzi się o Chrystusie. Nie mam prawa dać sobie luzu, muszę wiele od siebie wymagać… I to uczucie stale we mnie rośnie. Coraz bardziej się przekonuję o ogromnej odpowiedzialności, która leży na mnie jako kapłanie. Bo na Sądzie Bożym względem nas, kapłanów, będą stawiane większe wymagania i mniejsze wobec człowieka świeckiego, który o wielu z nich może po prostu nie wiedzieć.

- Proszę, niech ksiądz przypomni naszemu czytelnikowi swój duszpasterski życiorys. Pierwszą parafią księdza była…

- … ejszyska, o której żartobliwie mówię: moja pierwsza miłość. Spędziłem tam sześć lat, od 1984 roku do 1990. Zdobywałem tam praktykę kapłańską pod pilnym okiem śp. ks. Józefa Budrewicza. Byłem Bogu wdzięczny, że trafiłem do jednej z najlepszych parafii na Wileńszczyźnie – jak mawiał ks. Budrewicz. Tu mieszkają – mówił – ludzie aktywni pod względem wiary i patriotyzmu, wywodzący się ze szlachty ejszyskiej. To oni kształtowali mnie jako księdza. Stawiali mi wymagania jako kapłanowi, a ja starałem się im sprostać, dając świadectwo w Chrystusie. W Ejszyszkach miałem swoje duszpasterskie osiągnięcia. Była to pierwsza parafia, której społeczność polska w czasach zakazanych wyszła na Boże Ciało z procesją przez całe miasteczko. Dotychczas można było iść z procesją tylko dokoła kościoła. Domówiliśmy się z ościennymi proboszczami, że wyprowadzimy procesje za bramy kościelne, ale jakoś nikt się nie odważył. A ja jako młody, nieostrożny… Przygotowaliśmy ołtarzyki, stroje, cały scenariusz. W godzinę przed rozpoczęciem procesji dzwoni starosta Śliżewski: proszę tego zaniechać, bo nie wiadomo, jaka będzie reakcja władz rejonowych. Ale już nie odstąpiłem, zresztą i czasu było niewiele, by wszystko z powrotem odkręcić. Pomyślałem: Panie Boże, ta ziemia – to Twoja własność, masz więc prawo chodzić, kędy chcesz… Jasne, że było ryzyko, ale też wielka chęć. Pierwszy raz w życiu taką dużą procesję na Boże Ciało widziałem w Polsce, w Szczecinie i tak mi zaimponowała ta manifestacja wiary, Kościoła, że powiedziałem sobie: zrobię podobną we własnej parafii. I zrobiliśmy. Ta procesja nagrana jest na wideo, a kasety są w posiadaniu najaktywniejszych parafian – taka kościelna gala, dzieci w strojach krakowskich. Ludzie szli i płakali ze wzruszenia, że doczekali takiego wydarzenia. Chociaż dla mnie mogło się to różnie skończyć…

Lata 1990 – 2002: Turgiele, moja mała ojczyzna, bo stamtąd pochodzi moja rodzina. Znałem mentalność tych ludzi, więc czułem się tam jak ryba w wodzie, a wierni traktowali mnie z wielką życzliwością. Kiedy podczas pierwszego kazania powiedziałem, że na miejscowym cmentarzu spoczywają moi dziadek i babcia, że tu są moje korzenie, parafianie się ucieszyli, że będą mieli „swojego” kapłana. A ja w toku pracy doznałem wiele radości, że mogę tym ludziom coś dać, nawet więcej, niż się wymaga od kapłana. Uczyłem ich kultury bytu, treściwego spędzania czasu, porządku na co dzień. Pomagałem wyzbyć się złych nawyków i nałogów. Kiedy widziałem w niedziele i w święta tłum w kościele, a wokół świątyni – pełno maszyn i furmanek, dusza mi rosła. Mieliśmy w kościele zawsze dużo intencji - ludzie prosili o modlitwę w swoich zmartwieniach, ale też w chwilach radosnych. Zaufali mi jako kapłanowi. Za mało bowiem jest głosić słowo Boże z ambony - ludzie widzą i obserwują każdy krok księdza i robią dla siebie odpowiednie wnioski. Nie można być artystą w kapłaństwie, bo wszelkie potknięcie wychodzi jak szydło z worka…

Mejszagoła, moja trzecia z kolei, obecna parafia. Nie zdążyłem tu pracy rozkręcić na tyle jak w poprzednich parafiach. Czuję jednak, że ludzie coraz bardziej się przekonują do mojej szczerości i miłości do nich. Widzę ich problemy i trudności materialne, chcę im dopomóc. Muszą uwierzyć, że nie chcę od nich żadnych pieniędzy za moją posługę, że chcę być ich przewodnikiem duchowym, a od nich oczekuję zaufania i szczerości.

- Wielu wie o tym, że duszpasterska działalność księdza nie ogranicza się do jednej świątyni, parafii, do „określonego” przez diecezję terenu. I nieprzypadkowo o księdzu ludzie mówią: budowniczy, który ma na swym koncie niejedną budowlę – świątynie, kaplice. Jak ksiądz sam ocenia tę swoją działalność?

- Nigdy nie zamierzałem niczego budować i niczego nie zbudowałem sam. Po prostu tak się składały okoliczności, że musiałem się zaangażować do takich prac. A że mam wyczucie, do jakich ludzi mogę się zwrócić o pomoc, więc z woli Bożej te prace budowlane dochodziły do skutku. Tak było w Poleckiszkach na Białorusi, do których dojeżdżałem pracując w Ejszyszkach. Byłem wówczas świeżo pod wrażeniem licznych kapliczek przydrożnych na Białostocczyźnie, więc polecałem wiernym w swojej parafii również stawiać takie kapliczki i krzyże. Co niedziela wyświęcałem w którejś z wiosek takie miejsca obecności Bożej, niekiedy nawet po dwa – trzy. Z podobną propozycją zwróciłem się do mieszkańców Poleckiszek, mając, oczywiście, na myśli coś skromnego, chociażby krzyż z Męką Pańską. Ale oni zrozumieli inaczej. Poszli do sielsowietu i – o dziwo! - otrzymali pozwolenie na budowę maleńkiej kaplicy przycmentarnej. Przyjeżdżam, a tu zakładane są już fundamenty, gdzieś 5 na 7 metrów. To była era gorbaczowska, pierwsze jaskółki demokracji. Najważniejsze, że był odpowiedni papier, czyli pozwolenie. Więc i ja „pozwoliłem” sobie: kazałem robotnikom poszerzyć fundamenty o 10 metrów w każdą stronę, argumentując, że w Związku Sowieckim ziemi wystarczy – do Kamczatki jest 12 tys. kilometrów. Obawiali się, mówili, że mogą być konsekwencje, ale nalegałem: trzeba władze postawić przed faktem dokonanym. Prace posuwały się szybko, a ja skontaktowałem się z architektem Algimantasem Knivą: potrzebny na gwałt projekt. Powiedział, że to pierwszy w jego życiu przypadek, że jego projekt spóźniał się za budową i ją „doganiał”. Ale projekt wykonał. Przybyli przedstawiciele władzy rejonowej w Woronowie z pretensjami: kto pozwolił na taką budowę?! Ludzie odpowiedzieli: Gorbaczow. A gdzie pozwolenie, dokument? – pytają. A ludzie na to: jak to, nie wiedzą władze lokalne? Przecież za pośrednictwem telewizji pozwolenie uzyskano. Funkcjonariusze po prostu zbaranieli i o nic już więcej nie pytali. Dali spokój, bo tak naprawdę to sami nie bardzo wiedzieli, czego ta Moskwa ze swą przebudową od nich chce… A w Poleckiszkach stanął ładny kościółek - nieduży, ale na miarę tej miejscowości – pw. Miłosierdzia Bożego, bodajże pierwszy pod takim wezwaniem na naszych tu terenach. Nad drzwiami wyłożony napis z kolorowych kamyków: „Jezu, ufam Tobie!”. Dzwonnica, chór, prezbiterium – w stylu trochę góralskim. Budowały go miejscowe rodziny, a prace wykończeniowe wykonali majstrowie z Ejszyszek.

Tak się złożyło, że największe prace powstały na terenie Białorusi, aż mi biskup zrobił z tego powodu wymówkę… Ale przecież i stan tamtejszych świątyń był bardziej opłakany, ludzie w ogóle nie mieli gdzie się modlić. W Podzitwie wyremontowaliśmy wraz z wiernymi, a właściwie odbudowaliśmy piękną, zabytkową kaplicę, w której obecnie odbywają się Msze święte. W Onżadowie zastałem absolutną beznadzieję co dotyczy wiary. Zapamiętałem na całe życie wypadek z pogrzebem w tej miejscowości, na który mnie poproszono. Postawiłem warunek: albo będzie wódka, albo ja. Wybrali… wódkę. Trudno mi powiedzieć, co czułem: żal i zawód, i urazę. Nie wytrzymałem, pojechałem do gospodarzy i powiedziałem im swoje racje i pretensje, w końcu im prawie wykrzyczałem, że oni tu, bez kapłana zdziczeli. „A tak, księżulku, zdziczeliśmy…” – usłyszałem w odpowiedzi. I wówczas coś we mnie drgnęło: przedtem niż wymagać, powinienem tych ludzi –będących prawie 50 lat bez kapłana – nauczyć, bo mieli tu innych „nauczycieli”…

Zacząłem tu regularnie odprawiać Mszę świętą, a więc wynikła potrzeba świątyni. Kościół znajdował się w katastrofalnym stanie: służył za magazyn nawozów sztucznych dla miejscowego kołchozu. Zwożono je tu traktorem, a dla wygody schody główne zasypano piaskiem. Wieżę ściągnięto, deszcz zalewał wnętrze. Właściwie kościół nie nadawał się już do remontu. Pewnego razu w uczuciu pełnej bezradności wziąłem mały obrazek Miłosierdzia Bożego, przypiąłem go pinezkami do miejsca, gdzie kiedyś był ołtarz i na wpół poważnie powiedziałem: „Panie Boże! Ty jesteś wszechmogący, więc buduj ten kościół. A ja - słaby człowiek, nie mam pieniędzy i cudu nie uczynię…” Ale cud się wydarzył. Zapoznałem się z panem mecenasem Zbigniewem Gryszkiewiczem z Gdańska, który wspierał uniwersytet polski w Wilnie i poprosiłem o pomoc. Powiedział – nie, nie da rady pomagać na dwa fronty, nie ma tyle środków. Coś mi podpowiedziało jednak: trzeba go tam, na te ruiny kościoła zawieźć i pokazać. Zawiozłem. Pokazałem. Gdy ujrzał – ściany, namiastkę dachu, „zachorował” na tę świątynię. Posłał dawne zdjęcia i opisy kościoła do Polonii w Chicago i… wkrótce zaczęły napływać pieniądze. Tak oto powstała jedna z najpiękniejszych dziś świątyń na Białorusi – odbudowana na podstawie dawnych zdjęć archiwalnych (m. in. jedno z tych zdjęć zostało zamieszczone w książce „Żywot jak słońce”, wydanej nakładem Wydawnictwa Polskiego w Wilnie – „Magazyn Wileński”). Za pieniądze zarobione w Anglii zafundowałem dzwony do tego kościoła. Zamówiłem je u katowickich ludwisarzy i szczęśliwie sprowadziłem do białoruskiej wioski, gdzie również mieszkają Polacy, tyle że mieli oni znacznie gorsze warunki do zachowania wiary, języka i tradycji. Kościół pw. Aniołów Stróżów stanął w całej okazałości – czyż nie jest cudem takie świadectwo Opatrzności Bożej? Wówczas moja wiara jeszcze bardziej się scementowała. Bo wiara – nie jest to coś raz na zawsze. Ona się zmienia, rośnie, trzeba ją jak ogień podsycać, a wówczas nie zagaśnie.

- Znamy księdza proboszcza jako mądrego, a zarazem „upartego” wychowawcę, który nie pozostawi na uboczu ani zbłąkanego moralnie, ani pijaka, dużo czasu poświęca młodzieży. Nawet, zdawałoby się, tych straconych dla Boga i ludzi stara się prostować drogi życiowe, co jest zapewne trudniejsze nawet niż wznoszenie świątyń na gołym miejscu…

- To prawda, „duchową świątynię” jest najtrudniej zbudować. Zresztą, uważam, wznoszenie nowych kaplic, kościołów trzeba zostawić młodym księżom, mającym mniejsze doświadczenie kapłańskie, a dużo energii i siły. Jeśli chodzi o mnie, to mam już pewien zapas wiedzy religijnej i pragnę, powinienem dzielić się nią z innymi. Czyli poczuwam się na siłach budować „duchowe świątynie”. Ta moja wiedza nie przyszła mi łatwo, do wielu rzeczy dochodziłem sam, nabijając sobie „guzów”. Staram się z ludźmi rozmawiać w dostępnym im języku i cieszę się, gdy widzę, że mnie rozumieją. Nie tylko na Wileńszczyźnie, ale i za granicą, dokąd jestem często zapraszany. Muszę jednak być przygotowanym również na to, że nie wszyscy chcą mnie słuchać, bo wolą innych słuchaczy, a zamiast kościoła – telewizję, różne rozrywki.

Pracuję obecnie z młodzieżą polską i litewską i cieszę się, że udało mi się stworzyć litewską grupę modlitewną, chociaż ogólnie stanowi ona niewielki procent aktywności. Rodzice często narzekają, że dziś trudno jest wychowywać dzieci, kiedy jest tyle wokół złych wpływów i pokus. To prawda, diabeł stał się bardziej wyrafinowany, europejski. W czasach sowieckich działał gwałtownie, jak buldożer: „Boga niet!” i wszystko, co o Nim świadczyło, zmiatał na swej drodze. Obecnie przybrał inny kolor, tak jak na Zachodzie. Zobaczcie: w kontekście konstytucji europejskiej nie ma żadnej wzmianki o Bogu, naszych korzeniach chrześcijańskich… Chcą wizją dobrobytu uśpić religijną czujność człowieka… Byłem niedawno w Szwajcarii. Narzeka się tam i ubolewa nad zgnilizną moralną młodzieży. Wielu od nas również tamtędy wyjeżdża w poszukiwaniu pracy, w ogóle fascynują się Zachodem. Owszem, pracę tam można znaleźć, ale można też utracić ducha…

A wracając myślą do spraw wychowawczych, chcę powiedzieć, że nigdy nie wątpiłem w człowieka, nigdy go nie przekreślałem. Nie przestaję wierzyć, że walka o niego nie jest skończona. Może właśnie jest jak ten dobry Łotr (a wszyscy nim jesteśmy w pewnej mierze) i kiedyś, w ostatniej chwili nawróci się. Nie tracę nigdy nadziei, która jest naszym orężem i oparciem. Ja się kieruję hasłem Ojca Pio: „Módl się, ufaj i nie upadaj na duchu!”. Przejąłem je jako zasadę i myśl przewodnią mojego życia. Nie ma sytuacji bez wyjścia, bo zawsze pozostaje nam ucieczka do Boga, a On jest najsilniejszy. Początki pracy wychowawczej w Turgielach, szczególnie z młodzieżą, do łatwych nie należały. A gdy wyjeżdżałem, to miałem satysfakcję, że zostawiam ją „uporządkowaną” duchowo. Wiem na pewno, że w szkole polskiej nie było problemów ani z alkoholem, ani z narkotykami. Tutejsza młodzież aktywnie uprawiała sport, wygrywała zawody rejonowe w siatkówce. Ale trzeba było na to ciężko pracować, nawet dokładać finansowo: na sprzęt sportowy, wyjazdy, zawody. Na szczęście, mam dar znajdowania sponsorów, co bardzo pomaga mi w pracy. Młodzież również potrafi takie starania docenić: że ktoś o niej myśli, wierzy w nią, że jest komuś potrzebna. A teraz ci chłopcy i dziewczęta wyrośli na sympatyczną młodzież. Pracują, studiują, zakładają własne rodziny. Przyjeżdżają do mnie, do Mejszagoły, zapraszają na wesela, śluby. A propos, w najbliższą sobotę będę na ślubie Ani Bobin, mojej byłej parafianki. Myślę, że są mi wdzięczni, że zrozumieli sens życia. Chociaż kiedyś oburzali się, nie zawsze mnie rozumieli: co też ten ksiądz od nas chce?.. Kiedy więc widzę, że ziarno Boże kiełkuje, że będzie z niego kłos, mam najlepsze, najradośniejsze chwile. I największą zapłatę za swą pracę.

- Życzymy księdzu proboszczowi, żeby tych chwil jasnych, radosnych było w życiu jak najwięcej. A z okazji pięknego Jubileuszu 20-lecia Kapłaństwa, w imieniu redakcji „Magazynu Wileńskiego” i własnym, życzę księdzu, by żniwo z tego siewu, którego ksiądz codziennie dokonuje, było jak najbogatsze. By wiara, nadzieja i miłość nigdy księdza nie opuszczały, a Bóg darzył zdrowiem.

Rozmawiała Helena Ostrowska

Wstecz