Komentarz gospodarczy

Życie w Unii – jakie jest?

Minął już ponad miesiąc od chwili naszego wstąpienia do Unii Europejskiej. Co się zmieniło i jak sobie radzimy w nowej rzeczywistości?

Jak się okazało, do nowych realiów jesteśmy dość słabo przygotowani zarówno politycznie, ustawowo, jak i gospodarczo. Unia już dziś proponuje nam pieniądze na inwestycje, których my nie potrafimy wziąć, bowiem nie ułożyliśmy się w terminie (do 1 kwietnia) z przedstawieniem odpowiednio umotywowanych planów-projektów. Politycy wprawdzie pocieszają, że termin składania projektów obiecano przedłużyć do 1 lipca, ale sam fakt, że prosimy o prolongatę, nie najlepiej o nas świadczy. Również nie wszyscy rolnicy zadeklarowali swoje zasiewy i choć czasu jeszcze trochę jest (do 1 lipca), to na tym polu również możemy ponieść straty, zresztą ogromne, bo w sumie milionowe. Warto też wspomnieć o bazie legislacyjno-biurokracyjnej, gdzie panuje całkowity chaos. Już w pierwszych dniach maja, podczas załatwiania różnych spraw służbowych, przedsiębiorcy zetknęli się z całkowitą niekompetencją ministerstw i urzędów celnych, które nie wszędzie zostały zlikwidowane. Jak się okazało, biurokraci często nie wiedzą, co w nowych unijnych warunkach jest dozwolone, a co nie.

Czy pojedziemy „na saksy”. Odkąd stało się to możliwe, byliśmy chętni zarobkowania za granicą. Wyjeżdżający „na saksy” podejmowali się pracy może w gorszych warunkach, ale lepiej opłacalnej. Zresztą, nie jesteśmy wyjątkiem, prawie wszyscy, którzy wyszli z systemu komunistycznego, chętnie łapią możliwość dorobienia sobie na Zachodzie. Dotąd do pracy na Zachód wyjeżdżało się właściwie nielegalnie, a pracowało się tam „na czarno”. Od maja sytuacja się zmieniła, bo do niektórych krajów już możemy jechać do pracy legalnie. Otóż okazało się, że to również przyprawia państwo o ból głowy. Z otwarcia granic korzystają najczęściej młodzi. Biorą urlopy dziekańskie, zrywają w ogóle studia, zwalniają się czasem z całkiem niezłej pracy, by na Zachodzie więcej zarobić lub lepiej opanować język. Niektórzy z nich nie ukrywają, że nie widzą na Litwie perspektyw i planują na stałe zakotwiczyć się w dowolnym innym kraju, który zaproponuje lepsze warunki.

Statystyki wykazują, że w nowych krajach unijnych na wyjazd za granicę, głównie do pracy lub nauki, reflektuje aż 60 proc. obywateli. Polacy np. najchętniej widzą siebie w Niemczech i Włoszech, Litwini zaś w Anglii, Irlandii oraz w Hiszpanii. Chęć wyjazdu dokądkolwiek, byle na lepsze zarobki, deklaruje też 35 proc. ankietowanych Łotyszy i prawie 50 proc. Estończyków. My pod tym względem bijemy wszelkie rekordy i plasujemy się w czołówce – około 60 proc. chętnych wyjazdu na zarobki. Ale chcieć, to nie zawsze oznacza móc. Aby się urządzić legalnie do pracy w bogatszym kraju unijnym trzeba mieć odpowiednie kwalifikacje zawodowe oraz znać przynajmniej jeden z podstawowych języków unijnych, czyli angielski, niemiecki lub francuski. Owszem, u nas już się mówi o dużym „odpływie” na Zachód umysłów, a nawet rąk do zwykłej pracy. Pracodawcy od pewnego czasu uskarżają się na brak fachowców, a ostatnio nawet na brak robotników niewykwalifikowanych. Rzeczywiście, istnieje zagrożenie, że w ciągu najbliższych kilku lat będziemy mieli kłopoty ze znalezieniem dobrego pracownika, ale myślę, że to tylko chwilowe. Z biegiem czasu powinny się chyba wyrównywać zarobki i wtedy wielu wróci. Być może niektórzy wrócą z kapitałem, by zainwestować tu – w kraju. Zresztą niektórzy już wracają. Wielu mówi, że początki pracy w innych krajach były bardzo trudne, ale była też możliwość nauczenia się wielu rzeczy, zdobycia nowego doświadczenia, a to liczy się wszędzie.

Chorować za darmo czy odpłatnie? Od 1 lipca br. zachodzą poważne zmiany w kwestii uzyskiwania pierwszej pomocy medycznej. Odtąd, w razie ostrego ataku choroby, już nie będziemy wykręcać numeru „03” i wzywać pogotowia. W takich wypadkach będziemy się kontaktowali z Powszechnym Centrum Pomocy, które po wysłuchaniu naszych racji zadecyduje, czy potrzebna nam jest karetka pogotowia, czy wystarczy udzielić zwykłej porady lekarskiej. Zdaniem Ministerstwa Ochrony Zdrowia, odciąży to nieco karetki, a lekarze w pilnych przypadkach będą mogli przyjechać w ciągu 5-10 minut, a nie jak dotychczas w ciagu godziny i dłużej. Statystyki szacują, że mniej więcej 30 proc. wezwań karetki jest bezpodstawnych, często z powodu bólu głowy, żołądka, innych niegroźnych dolegliwości.

Od 1 lipca chorzy będą dzieleni na trzy kategorie. Do pierwszej będą zaliczani pacjenci o objawach zatrzymania akcji serca, zakłóceń w oddychaniu, ci, którzy utracili przytomność, ci, którzy mają objawy zaburzeń psychiki, jak też chorzy z bardzo niskim lub wysokim ciśnieniem. Na takie wezwanie karetka i lekarz przyjadą najpóźniej w ciągu 10 minut. Do drugiej kategorii będą zaliczani chorzy z zaburzeniami rytmu serca, silnymi bólami klatki piersiowej, atakami astmy, ci, którzy ulegli złamaniu kończyn lub mają gorączkę powyżej 40 stopni. Do tych pacjentów pogotowie przyjedzie w ciągu pół godziny. Nieco dłużej będą musieli czekać na lekarza chorzy zaliczani do trzeciej kategorii: wymiotujący, nagle sparaliżowani itp. W innych, mniej poważnych przypadkach Ministerstwo Ochrony Zdrowia proponuje pacjentom korzystanie z płatnego, czyli właściwie prywatnego, pogotowia. Ten „medal ma dwie strony”. Wzywanie pogotowia z byle powodu jest oczywiście czymś z pogranicza przestępstwa, ale w jaki sposób laik (a wszyscy nimi jesteśmy) będzie mógł odróżnić: czy uparty ból głowy jest skutkiem zwykłego przemęczenia, czy może objawem wylewu krwi; czy to tylko zaburzenie rytmu serca, czy już zatrzymanie jego akcji? Może to spowodować, że w niejednym przypadku lekarz przyjedzie już tylko po to, by stwierdzić zgon.

Ministerstwo Ochrony Zdrowia swój pomysł na sortowanie chorób kwalifikujących się do wezwania karetki tłumaczy wymogami Unii Europejskiej. Jednak w starych krajach unijnych ludzie mają takie zarobki i emerytury, że stać ich na prywatną karetkę, zaś nam do takiego poziomu jeszcze bardzo daleko. Co prawda, minister zdrowia Juozas Oleka zapewnia, że nie będzie tak źle i potrzebujący pomocy pacjenci uzyskają ją we właściwym czasie. Jednak ze słów ministra oraz jego pracowników można wnioskować, że nikt z nich nie ma wizji, jak ma wyglądać ta reforma pogotowia. Również lekarze rodzinni z przychodni nie potrafią powiedzieć na ten temat nic konkretnego.

Nowa forma blokady? Pierwszą blokadę ekonomiczną mieliśmy na początku lat 90. Na kartki kupowaliśmy wówczas benzynę, cukier, mydło, alkohol itp. Dziś wprawdzie nie ma kartek ani innych bonów, ale mamy kolejną zmorę, która nas gryzie – totalny wzrost cen. Mniej więcej od trzech miesięcy nieubłaganie rosną ceny niemal na wszystkie produkty. I choć władze obiecywały, że wzrost cen będzie nieznaczny i bardzo powolny, bo zaledwie 2-3 proc. w ciągu dwóch lat, stało się inaczej. Ceny niektórych towarów wzrosły nawet o 40 proc. Tłumaczy się to głównie wzrostem cen ropy na giełdzie londyńskiej, choć i tego wzrostu nikt nie potrafi logicznie uzasadnić. Niektórzy snują domysły, że jest to reakcja na rozszerzenie Unii. Premier Algirdas Brazauskas winą za taki stan rzeczy obciążył wyłącznie producentów i placówki handlowe. Jednak po spotkaniu z ich przedstawicielami uprzedni surowy ton zamienił na łagodny i oznajmił, że „winę” za wszystko ponosi gospodarka wolnorynkowa, która jest nieunikniona po wstąpieniu do Unii. Ale już w 24 godziny po tym głośnym spotkaniu, w mediach zaczęła lecieć reklama głosząca, że parę sieci handlowych, zachęconych przez premiera, obniżyło już ceny na chleb, mleko oraz niektóre gatunki mięsa. Uprzednio podniosło je o 30 proc., a obniżyło o niecałe 10. W sumie więc ceny i tak wzrosły. Ludzie dokładnie zdają sobie z tego sprawę. Wiele osób jest wręcz przekonanych, że była cicha zmowa między partią rządzącą a producentami i placówkami handlowymi, by najpierw podnieść ceny, a potem je, na prośbę rządzących, nieco obniżyć. Handlowcy i tak na tym zarobią, a partia będzie miała czym się pochwalić przed wyborami.

Tak bardzo dążyliśmy do gospodarki wolnorynkowej jak też do Unii, a teraz się okazuje, że nie możemy tego novum okiełznać, że zupełnie nie panujemy nad sytuacją i tylko bezradnie rozkładamy ręce. Chciałoby się zapytać, czyżby o tych zagrożeniach nie wiedzieli wcześniej nasi politycy i ekonomiści. Może wiedzieli, ale chcieli na tym ubić jakiś interes? Nie po raz pierwszy kosztem obywateli.

Jeśli nasi przedstawiciele w europarlamencie będą bronić interesów Litwy tak samo jak na Litwie, to może nas spotkać los Portugalii. Nie był to nigdy bogaty kraj, ale silny rolniczo. Dziś zniszczono portugalskie rolnictwo, a zamiast naturalnego własnego masła i serów, które były jedne z lepszych w Europie, Portugalczycy jedzą dziś „plastikowe”, najniższych gatunków, pochodzące z innych krajów europejskich. W dodatku płacą za nie trzykrotnie drożej. Czy i my nie potrafimy się obronić przed „plastikowymi” produktami i staniemy się szarą, bezbarwną, zunifikowaną „jednostką wojskową” w dużym europejskim „batalionie”?

Prognozy specjalistów. Wzrostem cen zaniepokojeni są specjaliści Litewskiego Instytutu Ekonomiki i Rolnictwa. Badania wykazały, że ta tendencja zostanie zachowana. W ciągu najbliższych lat należy spodziewać się dalszego wzrostu cen nabiału i mięsa (z wyjątkiem wieprzowiny). Instytut Rolnictwa prognozuje, że do 2010 roku (w porównaniu z rokiem 2004) ceny zboża wzrosną o 8,2 proc., masła o 30 proc., drobiu o 15 proc., zaś wołowiny aż o 62 procent.

Prezydent Bałtyckiego Instytutu Agroprzedsiębiorczego Edvardas Makelis uważa, że zanim zaczną normalnie działać nowe mechanizmy handlowe, a na to potrzeba mniej więcej pół roku, czeka nas napływ tańszych i niezbyt jakościowych towarów z innych krajów. Z kolei doktor nauk socjologicznych Bogusław Grużewski jest zdania, że nic nie poradzimy na wzrost cen i w tym przypadku z pomocą obywatelom może przyjść jedynie „silny” budżet. Twierdzi on, że skoro wzrostu cen nie da się przystopować, powinniśmy się starać o wzrost zarobków.

Czym zaskoczyć Europę? Przedsiębiorcy zastanawiają się, czym mogliby zaskoczyć Europę? Nie jest to niemożliwe. Producenci i przetwórcy artykułów spożywczych zaczęli już wychodzić na europejskie rynki ze swoją żywnością, głównie wędlinami i nabiałem. Litewska żywność, w porównaniu z unijną, jest na razie tańsza i przeważnie lepsza jakościowo i smakowo. Możemy być dumni, że nie ma turysty, który by nie wyjechał z Litwy bez litewskiego chleba, kindziuka czy wódki i tym możemy podbić Europę.

Co nieco do zaoferowania mają również budowlani. I choć mieszkania np. w Wilnie zdrożały ostatnio o 50 proc. (w centrum kosztują średnio 500 tys. litów, a w dzielnicach bardziej oddalonych od 200 do 350), to i tak są one o wiele tańsze niż na Zachodzie. Brytyjskie pismo „The Daily Telegraph” twierdzi, że obecnie w Europie najtańsze mieszkania są w krajach bałtyckich i w Polsce. Właśnie dlatego coraz więcej biznesmenów interesuje się kupnem u nas domu, mieszkania czy ziemi.

Ambitne plany mają także przedsiębiorstwa tekstylne. Stowarzyszenie Przemysłu Tekstylnego i Odzieży postawiło przed sobą zadanie, że do 2010 roku Litwa powinna być najlepszym dostawcą odzieży damskiej i męskiej na rynki europejskie. Żeby jednak stać się liderem, trzeba zapewnić należytą jakość oraz konkurencyjną cenę. Na rynku europejskim będziemy mogli się utrzymać, gdy będziemy sprzedawać nie siłę roboczą, ale gotowy produkt. Takie szanse istnieją. Europa generalnie nie ma dobrych producentów tkanin i prawie ich nie szkoli. Litwa natomiast ma dawne i bogate tradycje tkackie. Ważne jest jednak, by litewska odzież odpowiadała ostatniemu krzykowi mody. Od opracowania modelu do chwili jego realizacji na rynku nie może minąć więcej niż trzy tygodnie. Litewscy przedsiębiorcy są przekonani, że potrafią sobie z tym poradzić, jeśli skorzystają z tańszej siły roboczej. Tą siłą roboczą mogą być Rosjanie i Chińczycy. Ci ostatni są bardzo poważnie zainteresowani sprzedażą swoich usług na litewskim rynku. Zdaniem producentów, sytuację tę należy jak najszybciej wykorzystać i nie obawiać się konkurencji czy tego, że swoim zabraknie pracy. Twierdzą, że gdy przedsiębiorca dobrze zarabia, tworzy nowe miejsca pracy. Oby tak było.

Julitta Tryk

Wstecz