Jego Wysokość SŁOWO

O sławetnej(?) szkole i polskim poliglocie

Tym razem chcę poświęcić chwilę uwagi kilku wyrazom i zwrotom polskim. Zacznijmy od dzwonka i dzwonienia. O poruszenie tego tematu prosi pani Janina B., bo, jak uważa, niesłusznie zwrócono jej uwagę, że popełnia błąd, mówiąc „zadzwonić” w znaczeniu „zatelefonować”. Pouczono ją przy tym, że zadzwonić może dzwonek szkolny, a nie telefon.

Przypomniało mi się w związku z tym (nie dzwonieniem czy też telefonowaniem, tylko z pouczaniem) pewne zdarzenie. Kiedyś poprosiłam męża o wysłanie listu poleconego z Poczty Głównej. Adresat mieszkał przy ulicy Marii Curie-Skłodowskiej. „Panienka z okienka” (akurat trafiła się Polka) poprawiła na kopercie nazwisko na Składowska wstydząc przy tym biednego nadawcę, że nie wie, jak się ta wielka uczona polska nazywała. Nie dała się przekonać, że jednak Skłodowska. No i tak mój list poszedł w świat.

Bogactwo każdego języka polega, między innymi, na wieloznaczności wyrazów. Smutno i szaro by było w naszej „gospodarce językowej”, gdyby dzwonek mógł dzwonić tylko na lekcję lub przerwę szkolną. „O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny” – pisał Leopold Staff. Dzwonić może nie tylko deszcz. U Konopnickiej: „Cisza w polu – że aż w uszach dzwoni”, Słowacki pisał o dzwonieniu w cymbały. Z zimna lub ze strachu mogą też dzwonić zęby, jak to jest w „Balladynie”: „Ząb jej dzwoni o ząb z przerażenia”. Dzwonią ostrogi (prawda, coraz rzadziej, bo konie w większości mamy mechaniczne), dzwonią tramwaje od samego rana, dzwoni śmiech, dzwoni skowronek, konie dzwonią podkowami, niezbyt elegancko dzwoni łyżeczka o filiżankę. Gdy się ktoś nie bardzo orientuje w jakimś temacie lub sytuacji, mówimy żartobliwie bądź zgoła uszczypliwie: Słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele.

Oczywiście, że można też dzwonić do kogoś, w jakiejś sprawie, po coś w znaczeniu „telefonować”. Ciekawe, że najnowszy Wielki Słownik Frazeologiczny Języka Polskiego (Warszawa, 2003) podając frazeologizmy z użyciem czasownika „dzwonić” pominął dzwonek szkolny, natomiast większość przykładów związana jest właśnie z telefonowaniem: Dzwoniłem do ciebie kilka razy, zadzwoń po taksówkę, w sprawie pracy proszę dzwonić między dziewiątą a czternastą. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której, w chwili jakiegoś zagrożenia, powiedzielibyśmy: telefonuj po policję, czy też: telefonuj na pogotowie. Powiemy w takich wypadkach (które oby nie zdarzały nam się nigdy): dzwoń po policję, dzwoń na pogotowie, po pogotowie, do pogotowia. Gdyby kogoś zainteresowało, dlaczego w powyższych przykładach mówiąc o policji i pogotowiu użyłam różnych przyimków (po, na, do), od razu wyjaśniam. Można powiedzieć na policję i po policję, obie formy są poprawne, jednakże ich znaczenie jest różne. Na policję dzwonimy, gdy chcemy złożyć jakieś doniesienie, zasięgnąć informacji, zawiadomić o jakimś wykroczeniu lub przestępstwie, ale policji nie wzywamy. Natomiast gdy dzwonimy po policję, to wzywamy ją w sytuacji jakiegoś zagrożenia czy też na miejsce wypadku.

Podsumowujemy ten „dźwięczny” temat stwierdzeniem: pani, która uważa, że nie należy dzwonić, tylko telefonować, nie ma racji. Owszem, telefonowanie też jest poprawne językowo, tyle że mniej wygodne w użyciu, bo o wiele dłuższe.

Na zakończenie tego tematu jeszcze mała dygresja. Od dawna raził mnie szerzący się coraz bardziej nie tylko w Polsce, ale i u nas zwrot „wykonać telefon” w znaczeniu „zadzwonić”. Niedawno z wielką przyjemnością słuchałam negatywnej oceny tego wyrażenia przez profesora Jerzego Bralczyka. Przy okazji przypominam naszym Czytelnikom, że pogadanki językowe Mówi się..., które prowadzi Profesor na kanale Polonia w każdy piątek około godz. 21.40 (powtarzane są w soboty o godz. 11), rozstrzygną wiele wątpliwości językowych i zwiększą naszą wrażliwość nie tylko na to, co mówimy, ale i jak mówimy. Być może po wakacyjnej przerwie godziny nadawania programu będą inne, ale o tym się dowiemy we wrześniu. Sadzę, że ci, którzy się głębiej interesują naszą, że sięgnę tu po określenie mego ukochanego Tuwima, „piękną ojczyzną – polszczyzną”, są wiernymi słuchaczami czarującego, charyzmatycznego profesora Jana Miodka. Każde telewizyjne spotkanie z nim jest jeśli nie świętem, to na pewno piękną przygodą i kontaktem z jakże wspaniałą, mądrą i fascynującą częścią kultury ludzkiej, jaką jest język. Poza tym profesor Miodek należy do ludzi, z którymi nawet jednostronne obcowanie sprawia radość ze względu na ich osobowość. „Ojczyzna – polszczyzna” transmitowana jest w poniedziałki, co prawda, w niezbyt dogodnym czasie, bo o piętnastej, kiedy większość albo pracuje, albo się uczy. Wtorkowa powtórka też nie najszczęśliwsza, bo późnym wieczorem. (Zwracamy uwagę, że latem czas nadawania został zmieniony).

Kilka słów poświęcę teraz pewnemu zaproszeniu, które otrzymali goście oraz niektórzy uczniowie i nauczyciele na jubileusz jednej ze szkół wileńskich. Półwieczny jubileusz polskiej szkoły – to naprawdę powód do dumy. Dziwi jednakże i martwi fakt, że na: jubileusz sławetnej szkoły zaprasza Rada sławetnej szkoły. Co to? Zbyt daleko posunięta samokrytyka, czy (również daleko posunięta) ignorancja językowa?

Są dwa, dość podobne, bo o wspólnym rdzeniu przymiotniki sławny i sławetny. Jednakże ich znaczenie różni się zasadniczo. O ile sławny oznacza <mający rozgłos, słynący z czegoś> w znaczeniu dodatnim, na przykład sławny pisarz, to sławetny jest określeniem pejoratywnym, w najlepszym wypadku ironicznym. Sławetny to mający złą sławę, taki, o którym dużo się mówi rzeczy niepochlebnych, z dezaprobatą lub ironicznie. Nowy Słownik Języka Polskiego pod redakcją Andrzeja Markowskiego pod hasłem sławetny podaje: <taki, o którym za dużo się mówi, wsławiony czymś niechlubnym.> I choć w szkole, jak w każdym żywym organizmie, różne rzeczy się zdarzały, nie zawsze zgodne z etyką pedagoga (na przykład, doświadczona, uchodząca za wzór doskonałości polonistka „pomaga” młodej nauczycielce w ten sposób, że pyta u uczniów, czy ta – tu pada ośmieszające przezwisko – coś umie, czy nie i podpowiada, jak uczniowie mogą to sprawdzić), daleka jestem od tego, by nazwać szkołę sławetną. Pracowali i nadal pracują tu naprawdę mądrzy, dobrzy pedagodzy, poloniści również, a wielu jej absolwentów przynosi chlubę i szkole, i społeczności polskiej na Litwie. Między innymi, co roku osiągając sukcesy na Olimpiadach Języka Polskiego i Literatury. Na innych olimpiadach i w innych dziedzinach również.

Trudno uwierzyć, że członkowie komitetu organizacyjnego jubileuszu nie wiedzą, co oznacza słowo sławetny. Chociaż, kto wie? W zaproszeniu znalazły się też inne błędy językowe, (skrót A. D. wymaga kropek, a zwrot zaś natomiast jest co najmniej dziwny). Niewłaściwe jest też dodawanie końcówek do liczebników porządkowych (50-tej rocznicy, 13-tego, 14-tego) a wiadomo, że się końcówek nie dodaje, tylko stawia się po liczebniku kropkę. Jeśli z kontekstu wynika, że jest to liczebnik porządkowy, kropkę można opuścić, jednakże nie „doczepiamy” żadnych końcówek. Należy zaznaczyć, że zasada ta jest nagminnie łamana, zwłaszcza w prasie. Jednak szkoła to co innego.

W jednym z poprzednich odcinków pisałam o ludziach, którzy, kierowani chęcią poznania nie tylko mowy rodzinnej, opanowali kilkanaście języków – o poliglotach. Otrzymałam na to moje pisanie miłe echo od naszego Czytelnika z Olsztyna, pana Krzysztofa Jankowskiego. Pięknie dziękuję panu Krzysztofowi za list, który sprawił mi dużą przyjemność. Raz, że nasze wileńskie pismo czytane jest również w Olsztynie, a dwa, że moja, a także Czytelników tej rubryki wiedza o poliglotach wzbogaci się o ciekawe fakty. Pan Krzysztof zadał sobie trud, by wypożyczyć z biblioteki i zrobić ksero rozdział z pracy Olgierda Budrewicza Orzeł na gwiaździstym sztandarze, i przysłać mi je. Znany polski pisarz-podróżnik opowiada o spotkaniu, które się odbyło przed dwudziestu z górą laty z naszym rodakiem profesorem Janem Misiem, albo inaczej na gruncie amerykańskim – Johnem Mishem, dyrektorem działów orientalnego i słowiańskiego Biblioteki Publicznej w Nowym Jorku, gdzie wykłada historię i religię Dalekiego Wschodu.

Profesor zna około 36 języków. „Około”, bowiem z dokładnym ustaleniem liczby sam ma pewne kłopoty. Ciągle uczy się czegoś nowego, a coś mu z pamięci ucieka. Lingwistyka to jego profesja, a także osobiste hobby. Jego życiorys jest tak samo niezwykły, jak niezwykłe są zdolności lingwistyczne i pracowitość, bez której nawet największy talent niewiele jest wart. Geniusz składa się bowiem z dwóch równych sobie części: talent plus praca. Poza tym, jak mówi profesor, trzeba do tego namiętności, pasji, uczucia. Przedzieranie się przez nową, nieznaną jeszcze gramatykę jest dla niego największą przygodą.

Jan Miś urodził się w Polsce, uczęszczał do gimnazjum klasycznego w Szczecinie, studiował orientalistykę we Wrocławiu i Berlinie. W 1934 roku, krótko przed dojściem Hitlera do władzy, opuścił Niemcy z dyplomem doktora filozofii, sinologii i japonistyki. Przeniósł się do Polski, gdzie objął funkcję lektora języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim i wykładowcy języków Dalekiego Wschodu. Następnie była służba dyplomatyczna, co dla naukowca było dość ostrym zakrętem życiowym. Czekały go jednak zakręty jeszcze bardziej ostre, no i niebezpieczne: stał się oficerem brytyjskiego wywiadu, specjalistą ds. chińskich w Bombaju. Następnie w ciszy Biblioteki Publicznej Nowego Jorku znów pogrąża się w pracy naukowej. Wraca do swojej największej pasji życiowej: poznawania wciąż nowych języków, zagłębiania się w ich leksykę, fonetykę, frazeologię. Jest członkiem PEN-Clubu, profesorem kilku uniwersytetów amerykańskich, tłumaczem. Znajduje jednak czas na swoje pasje językoznawcze.

Jak się uczyć języków? Przede wszystkim gramatyki nie da się całkowicie zignorować, ale trzeba jej się uczyć w związku z praktycznym, aktualnym życiem. Przede wszystkim czytać, dużo czytać, starać się zrozumieć sens zdania z kontekstu, nie sięgając co chwila do słownika. Mózg niepostrzeżenie nasiąknie słowami i zwrotami. I słuchać – spotykanych na przystankach, w transporcie miejskim ludzi, słów spikera radiowego i telewizyjnego, tekstów piosenek.

Profesor płynnie mówi, czyta i pisze po polsku, niemiecku, francusku, angielsku, włosku, hiszpańsku, rosyjsku (tu ma pewne kłopoty ze „skaczącym” akcentem) i nowogrecku. W następnej kolejności idą: japoński, malajski, chiński dialekt północny, czeski, portugalski, węgierski, fiński, łacina, starogrecki, swahili, sanskryt, hindi, tybetański, mandżurski. Czyta, rozumie i trochę mówi w następujących: perskim, tureckim, hebrajskim, szwedzkim, norweskim, duńskim, islandzkim, gotyckim (starogermańskim sprzed dwóch tysięcy lat), walijskim i kornwalijskim, który dziś też jest językiem martwym. Lingwistycznym marzeniem profesora jest opanowanie języka gruzińskiego, którego gramatyka jest prawdziwą magią, bowiem Gruzini wykształcili całkowicie odmienny, nie podobny do niczego sposób wyrażania myśli. To bardzo ciekawy, ale trudny, prawie tak samo jak fiński, język. A polski?

Nie należy do łatwych. Wymowa w języku polskim trudna jest nawet dla Słowian. Mało też jest na świecie języków, w których identycznie brzmiące słowa o różnym znaczeniu – homonimy – odmieniałyby się różnie, np.: rząd – rzędu, ale rząd – rządu. Poza tym język polski najeżony jest wyjątkami. No i ten chrząszcz, który brzmi w trzcinie.

Drugie marzenie profesora Jana Misia albo inaczej Johna Misha, bo pod tym nazwiskiem zna go świat, jest takie: żeby kiedyś powstał język, w którym nie sposób byłoby kłamać. Rzeczywiście, to by był najpiękniejszy język świata.

Łucja Brzozowska

Wstecz