„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

SEN O SNACH

(Ciąg dalszy. Początek w nr 11 ub.r.)

Ostatnie blaski słońca

Jesteśmy z powrotem w kochanych Mejeryszkach. Wróciłyśmy szczęśliwie do domu. Tatuś, Warszawa, rodzina już daleko za nami. Najbardziej żal było opuszczać tatusia. Trochę lżej na sercu, że stan jego zdrowia poprawił się jeszcze przed naszym wyjazdem. Sławek tak i nie wrócił do domu, a resztę pożegnałyśmy w takim samym stanie, w jakim zastałyśmy. A tu Grzesio i Frylinka, i rodzina Jana przeżyli okres naszej nieobecności bez żadnych przykrych niespodzianek, choć i tych przyjemnych, w czasie wypełnionym czekaniem, zabrakło. Najbardziej tęskniłam do mojego brata i Frylinki. Jak to dobrze być znowu razem.

Wszyscy wróciliśmy do naszych normalnych zajęć, choć tak naprawdę nie można naszych dziecięcych zajęć uznać za poważne i potrzebne... No może z jednym wyjątkiem. Grześ ma już bardzo dorosłe zamiary elektryfikacji Mejeryszek. Tatuś przed wojną planował spiętrzenie wód naszej rzeczki w miejscu położonym między jeziorem Baltis a Skarbelkiem w celu zbudowania elektrowni wodnej. Natomiast Grześ chce założyć elektrownię na „dynamo”. Widział coś takiego w jednym z gospodarstw za Niemenczynem. Teraz prowadzi rozmowy z właścicielem takiej elektrowni i słucha jego rad. Nawet już upatrzył odpowiedni pień z twardego drzewa na produkcję śmigła. Szkoda tylko, że uzyskane dynamo jest za stare i za słabe. Grześ nie zraża się trudnościami i wytrwale pracuje nad swoim projektem. Tymczasem ja opracowuję nowy rodzaj serków. W moim pokoju na etażerce mam małą fabryczkę, sporządzam twarożki z zsiadłego mleka (przez podgrzewanie tegoż mleka na płycie kuchennej), mieszam je z różnymi dodatkami, jak kminek, szczypiorek, sól i dobieram odpowiednią ilość śmietany. Następnie formuję serki umieszczając twarożek w rożku uszytym z lnianej tkaniny i sprasowuję je pod deseczką obciążoną kamieniem. Otrzymuję coś podobnego do słynnych u nas na Wileńszczyźnie białych serków w kształcie serca. Na końcu poddaję ocenie wygląd, smak i zapach gotowego wyrobu. Niestety, dzięki tej produkcji mój pokój jest przesiąknięty zapachem kuchni i kwaśnego mleka. Rezygnuję z tego projektu, tym bardziej że mam dużo innych zajęć jak dbanie o moje akwariowe rybki, praca w ogródku, cerowanie maminych przedwojennych jedwabnych pończoch, haftowanie serwetek (to już tradycyjny prezent dla mamy na każdą okazję) i… pisanie wierszy. To ostatnie daje mi najwięcej radości, bo w ten sposób mogę wyrazić mój zachwyt nad pięknem świata, który mnie otacza. To jest chyba największa pasja mojego życia, która mnie nigdy nie opuści. Kocham każdy kwiat, każde drzewo, każde źdźbło trawy w Mejeryszkach. Kocham powiew tutejszej wiosny, upał lata, zadumane pejzaże jesieni i brylantowe uśmiechy zimy. Jestem jednym z tych żywiołów i rozumiemy się dobrze. Rozumiem mowę natury dużo lepiej niż mowę ludzi. Przebywanie z nią daje mi spokój i łagodzi zmartwienia wywołane strasznym czasem wojny. Jednak nie może złagodzić pewnego niepokoju, który rośnie we mnie, gdy myślę jak mało wiem i jak mało umiem.

Frylinka nas opuściła

Gdy pewnego razu mama przywiozła z Wilna koleżankę Izę, poczułam się zacofaną wieśniaczką. Iza była ode mnie tylko troszeczkę starsza, ale nie mogłam równać się z nią wiadomościami, jakie posiadam, sposobem bycia czy pewnością siebie. Iza też uświadomiła mnie, w jaki sposób dzieci przychodzą na świat. Był to dla mnie ogromny wstrząs. Nie mogłam sobie wyobrazić tego, że jakieś ciało innej osoby miałoby być wtłaczane w moje. Na przykład, Zenka albo Zbyszka, z którymi sympatyzowałam. To okropne i nieprawdopodobne! Trudno mi teraz wymawiać słowa matka, kobieta albo: rodzenie. Wywołują one wstręt i jakiś niezrozumiały bunt. Kiedyś wydawało mi się, że wszystko wiem o naturze, a przecież tam też się podobnie to odbywa. Wiele różnego rodzaju pytań kłębi się w mojej głowie i wiem, że potrzebuję pomocy, aby znaleźć na nie odpowiedź. Gdy mamy nie ma w domu, zdejmujemy z półki grubą książkę, gdzie są opisy budowy ciała kobiety i mężczyzny. Ze wstydem i z ciekawością wpatrujemy się w te obrazki. Dochodzę do wniosku, że aby nie pozostać zacofaną i opóźnioną w rozwoju muszę zacząć się uczyć. Ale jak to zrealizować tutaj, na wsi? Pani Niusi nie ma, pan rotmistrz wyjechał do Wilna, a i nasza kochana Frylinka opuściła nas nie tak dawno, zresztą ona znała tylko język niemiecki i bajki dla małych dzieci. Tak, Frylinka zdradziła nas. Trochę to moja i Grzesia wina. To, co zrobiliśmy, uświadomiło Frylince, kim jest naprawdę i czyją stronę trzyma. Któregoś dnia wpadła nam w ręce gazeta (chyba należała do Frylinki) z dużą fotografią Hitlera. Postanowiliśmy podjąć akcję naszego protestu przeciwko niemieckiemu okupantowi. Wycięliśmy zdjęcie z gazety i powiesiliśmy w „wychodku” koło stodoły, który latem jest licznie odwiedzany. I nasza Frylinka, gdy to zobaczyła, poczuła się osobiście obrażona. To nie wszystko, bo zaprotestowała u naszej mamy i oświadczyła, że jeśli natychmiast nie usuniemy owego zdjęcia z tak niegodnego miejsca, to ona doniesie o naszym wyczynie do władz niemieckich. Na tym skończyła się nasza miłość, przywiązanie i zaufanie do Frylinki. Teraz jesteśmy sami z rodziną Jana. Mania, najstarsza córka Jana, prawie całe dnie przebywa z nami. To jest nasza koleżanka i towarzyszka. Niestety, kucharka i jeszcze parę osób do pomocy nie rozwiążą problemu mojej i Grzesia nauki. Rozmawiam z mamą i proszę o znalezienie sposobu, abyśmy mogli dalej się uczyć. Mama mówi, że jedyne możliwości nauki są w Wilnie, w tajnych kompletach, ale to bardzo niebezpieczne, bo w mieście organizowane są łapanki i nawet takie młode osoby jak ja wywożone są do Niemiec. Na tym skończyła się nasza rozmowa, a ja nadal odczuwałam niepokój na myśl, że już na całe życie pozostaniemy z Grzesiem niedouczeni. Mama się tym chyba niewiele przejmuje. Może ma inne, większe zmartwienia. Kiedyś dosłyszałam, jak ktoś ze starszych wyraził taką opinię: „ci, którzy mają majątki, nie muszą się uczyć” albo że „nie wypada zajmować się handlem”. Nie widzę sensu w takich wypowiedziach. Gdyby tatuś nie studiował mechaniki, nie potrafiłby zbudować swojej maszyny do wyrobu świec. Nie mógłby zapewnić sobie i nam bytu, gdyby nie pracował i gdyby nie zajmował się teraz handlem, czyli sprzedażą swoich wyrobów. Poza tym podczas wojny ludzie tracą czasem wszystko. Jedyny pożytek zostaje z tego, co ma się w głowie. Jak można pogardzać nauką i pracą, a przy tym uważać, że majątki zawsze pozostaną w rękach właścicieli? Mam nadzieję, że mama tak nie myśli.

Gdyby nam tylko dali spokój...

Nasze dni teraz płyną podobnie jak kiedyś. Boże Narodzenie minęło też podobnie jak dawniej. Z tą różnicą, że mama sprawiła nam tym razem piękny prezent, o jakim nie śmieliśmy nawet marzyć. Nic nie zapowiadało pięknych i wesołych świąt. Prezentów nie spodziewaliśmy się, bo mama miała duże trudności ze zdobyciem czegokolwiek w Wilnie. Choinki też nie spodziewaliśmy się, bo zarządzeniem niemieckich władz okupacyjnych obowiązywał nas zakaz wycinania drzew z naszego lasu. Mamie i gosposi udało się jednak przyrządzić wieczerzę wigilijną zgodnie z tradycją. Na stole przykrytym białym obrusem stał talerzyk z opłatkiem, a pod obrusem ułożono sianko. Wszystko jak trzeba. Nie zabrakło też wigilijnych potraw: barszczu z własnych buraków i uszek nadziewanych grzybami, uzbieranymi w naszym lesie i ususzonymi jesienią, karpia i szczupaka z własnego jeziora, kisielu z żurawin znalezionych na rojstach, makowca z nadzieniem z naszego maku. Można powiedzieć, że jesteśmy samowystarczalni. Mama kupiła tylko mąkę na ciasto i suszone owoce na kompot. Mieliśmy nawet własną mąkę ziemniaczaną do ugotowania kisielu. Bardzo łatwo można ją uzyskiwać, a ściślej mówiąc, wypłukiwać, z ziemniaków. To oczywiste, że ziemniaków nam też nie brakuje. Czasem myślę: gdyby nam tylko dali spokój, to przeczekamy tę wojnę w Mejeryszkach, bez głodu. Po takiej sutej wieczerzy wigilijnej opuściliśmy pokój stołowy i skierowaliśmy się do salonu, aby uświęcić Boże Narodzenie wspólnym śpiewaniem kolęd. Wtedy nastąpił cud! Stanęliśmy na progu zastygli z podziwu i szczęścia. Przed nami, na środku pokoju, jaśniała niebiańskimi błyskami choinka. Niby zjawa z najpiękniejszej baśni, z najpiękniejszego snu. Jak zawsze, co roku, udekorowana płonącymi świeczkami, szklanymi bombkami, łańcuchami, małymi jabłuszkami, cukierkami i mnóstwem innych świecących ozdób. Jak zawsze taka sama, a jednak inna, nowa i najwspanialsza. Ta, o której nie śmieliśmy nawet marzyć. Nie pragnęliśmy już żadnych prezentów. Otrzymaliśmy jeden, niezastąpiony, taki, bez którego święta Bożego Narodzenia tracą na wartości. Było to wielkie przeżycie i pozostanie na zawsze w naszej pamięci. Dziękujemy w duchu naszej mamie, że sprzeciwiła się zakazom okupanta i wycięła jeden świerk z własnego lasu.

Potem, z nadchodzącą wiosną, przyszła Wielkanoc. Już nie taka bogata ani radosna. Ale jeszcze z kolorowymi pisankami, z sernikiem i z pyszną wiejską kiełbasą. Było też święcone w koszyczku i dzielenie się jajkiem. Nasze myśli wtedy biegły do tatusia, który teraz rzadziej pisuje. Zawiadamia nas, że często „choruje”. Wiemy, co to oznacza. Nie możemy nic temu zaradzić. Gdyby był z nami, to może byłoby mu i nam trochę raźniej. Bo u nas słoneczne lato, pachnący las i ciepłe kąpiele w naszym jeziorku.

Wyjeżdżamy do Wilna!

Dzisiaj zaspałam. Szkoda. Miałam wykąpać się w rzeczce, przy moim „wodospadzie”, gdzie różnokolorowe kamyki spiętrzają wody strumyka. I zaraz po tym, nim słońce zacznie grzać, pobiec na łąki po kwiaty do wazonów mamy. Chodzę zamyślona po pokoju wyrzucając sobie lenistwo. Grześ w sąsiednim pokoju chyba jeszcze śpi. Nagle w drzwiach widzę zadyszaną i przerażoną mamę. Nie ma na jej twarzy tak typowego opanowania, z jakim zawsze stawiała czoło wszystkim trudnościom i opresjom, z jakich nas ratowała. Coś się w niej znów załamało? Z trudnością wykrztusiła: „Bandyci z karabinami na podwórku”. Nagle zrozumiałam, że teraz ja muszę jej pomóc i muszę ją ukryć. Nam, dzieciom i pracownikom, nie mogą nic złego uczynić. Wybiegamy z mojego pokoju przez werandę, dopadamy piwnicy, która leży tylko kilkanaście metrów od domu, odnajduję klucz schowany nad drzwiami, otwieram. Mama wchodzi do środka, po czym zamykam spiżarnię i klucz chowam w kieszeni mojego błękitnego szlafroczka. Ledwo zdążyłam wrócić do swego pokoju, a już w drzwiach wyrasta wielki drab z karabinem na ramieniu. Zaczyna kręcić się po pokoju. Najpierw myślę, że szuka czegoś, co mógłby zrabować. Jestem już wystarczająco przerażona, gdy on zwraca się do mnie po rosyjsku: „Gdzie mać?”. Zamieram ze strachu. Drab powtarza kilkakrotnie pytanie i sroży się niesamowicie. Wreszcie mówię: „Nie znaju”. Następuje chwila milczenia. Bandyta wpatruje się we mnie przez parę chwil. Wydaje mi się, że widzi klucz i że za chwilę wyszarpie mi go z kieszeni. Nalega jeszcze przez chwilę, po czym macha ręką z rezygnacją, odwraca się, wychodzi na moją werandę i idzie prosto w stronę piwnicy. Dołączają do niego dwaj inni. Okropnie krzyczą, by zmusić mamę do otwarcia drzwi. Nie wiem, co mam robić, przecież mama nie ma klucza, tkwi on w mojej kieszeni. Bandyci radzą sobie uderzeniami kolbą karabinu. Po roztrzaskaniu drzwi wyprowadzają mamę na zewnątrz. Grześ stoi teraz przy mnie. Widzimy przez okno, jak bandyci prowadzą ją w stronę stodoły i znikają za rogiem budynku. To dla nas najgorsza chwila. Zatykamy uszy, aby nie słyszeć odgłosu strzałów, gdy zabijają naszą matkę. Poczuliśmy się bardzo starzy i zarazem samotni. Nasza rozpacz trwa krótko, bo nagle widzimy bandytów i mamę idących w kierunku domu. Co za radość! Trudno ją opisać. W tej chwili wybaczamy bandytom straszne chwile tego poranka. Po ich zniknięciu okazało się, że jest trochę więcej do wybaczania. Wraz z bandytami zniknęły wszystkie mamine kosztowności ze złota i drogich kamieni. Było tego dużo. Najpiękniejszy był sygnet, bardzo mi się podobał, gruby ozdobny pierścień, a w nim błękitny kamień z rysunkiem herbu Rawicz. Zawsze podziwiałam piękno tego rodzinnego herbu Strebejków: panna jadąca na grzbiecie niedźwiedzia. Tyle tajemnicy, tyle historii w takim herbie. Może tak wspaniały łup złagodził bandyckie zamiary? Może dzięki temu nasza mama żyje? Nikt przecież nie stawiał im oporu. Długo po tym zdarzeniu dyskutujemy w domu. Grześ wyjaśnia mi, dlaczego bandyta, który znalazł się w moim pokoju, tak łatwo trafił na ślad mamy. Zanim przyszedł do mnie, był u Grzesia, trzymał go za kark i obserwował przez okno, jak mama chowa się w piwnicy, a ja zamykam ją na klucz. Gdy przyszedł do mnie, już wszystko wiedział. Bawił się naszym kosztem. Wszyscy mogli się bawić, siła była po ich stronie. Mania opowiada o jednym z bandytów, który trzymając nóż nad jej głową zapytał ze śmiechem: „Czewo ty ispugałaś?”. Naszą mamę na zakończenie poklepali lekceważąco po ramieniu i stwierdzili: „Oj, takaja balszaja i takaja dura”. Gdy się ma władzę, to można ludźmi pogardzać i decydować o ich losie. Następne doświadczenia, następne przykre wnioski. Siedzimy wszyscy zamyśleni i próbujemy otrząsnąć się z doznanego szoku. Mama długo milczy, aż w pewnym momencie krótko oświadcza: „Wyjeżdżamy do Wilna”. Rozumiem, oczekiwała odwiedzin polskich partyzantów, a zamiast nich przyszli tu rosyjscy bandyci. Następni może nie będą tacy „łaskawi”. Wychodzę na werandę, słońce chowa się za konary drzew. Kilka promyków pada na moją twarz. Gładzą łagodnie, jakby chciały osuszyć spływające po policzkach łzy. Jakby chciały powiedzieć: „Nie martw się, odnajdziemy ciebie”. W snach?..

Wilno – sierpień 1943

Spełniły się moje marzenia o dalszej nauce. Jakże wysoką ceną opłacone. Mieszkamy teraz w Wilnie u państwa Biszewskich, w pięknym domu z potężnymi filarami na Placu Napoleona. Pan Biszewski jest architektem. Pani Alinka jest chyba naszą daleką krewną, bo pochodzi z tych samych stron, co nasz tatuś. Majątek jej rodziców był położony niedaleko tatusiowych Świeczek. To, że pani Alinka jest z domu Bohdanowiczówna, przypomina mi jakiegoś prapradziada rodziny Kurowskich - kniazia Bohdanowicza Lipkę. Pan Kazik i pani Alinka są bardzo sympatyczni. Mieszka z nimi dawna niania pani Alinki, a teraz ich gosposia – kochana Emilka. Mamy dwa pokoje, w których mama ustawiła trochę mebli przywiezionych z Mejeryszek. Pan Kazik udostępnił nam swoje pianino, więc teraz zaczynamy naukę gry na tym instrumencie. Naszą nauczycielką jest starsza pani, jakaś dawniej znana pianistka. Uczymy się też na tajnych kompletach. Ja rozpoczęłam naukę w pierwszej klasie gimnazjalnej, Grześ kończy szkołę podstawową. Trzeba być ostrożną i dyskretną, aby okupant nie odkrył miejsca naszych spotkań. Nauka po polsku jest teraz zakazana. Grożą nam poważne prześladowania. Pomimo ciągłego niepokoju, nasz pobyt w Wilnie ma wiele stron pozytywnych. Żyjemy z państwem Biszewskimi jak jedna rodzina. Jadamy razem, święta spędzamy razem, często przesiadujemy razem w salonie. Poczuliśmy się bezpieczni i nie tacy samotni jak na wsi. Grześ i ja nareszcie porządnie uczymy się. Mama zajmuje się różnymi „interesami”, tak powszechnymi teraz w wileńskim polskim środowisku. W świecie podziemia gospodarczego ludzie starają się pokonywać ograniczenia jakie wprowadził okupant. Ja chodzę razem z koleżankami z kompletów do kościoła Bernardynów. Śpiewamy tam mszę gregoriańską. Dziwię się sobie, jak szybko nauczyłam się wszystkich „kilometrowych” łacińskich tekstów.

Któregoś dnia organista zaprowadził nas do podziemi kościoła dominikańskiego. Co za przeżycie! Straszne! Pierwszy raz widziałam zwłoki ludzkie i do tego wyglądające jak zasuszone kukły. Kobieta z dzieciątkiem na ręce, samotne niemowlę w jednej wnęce i żołnierz napoleoński w dziurawych butach ze sterczącą słomą - te widoki wywarły na mnie największe wrażenie. Chodziłyśmy tak wśród poukładanych wszędzie szczątków ludzkich i nie zgłębiłyśmy tajemnicy, dlaczego tych ludzi nie pochowano na cmentarzach i dlaczego umierali w podziemiach kościoła. Organista nie znał odpowiedzi na nasze pytania. Wyjaśnił tylko, że są to ofiary dawnych epidemii, jakie spadały kiedyś na Wilno, zbierały też krwawe żniwo wśród żołnierzy wojska napoleońskiego.

Próbujemy żyć normalnie

Teraz możemy częściej odwiedzać ciocię Ludę i naszych kuzynów Włodka i Dziuńka. Choć z nimi to różnie bywa, bo Włodek przeważnie siedzi w lesie, w partyzantce, a Dziuniek też często się ukrywa. Ich mieszkanie na ulicy Mickiewicza, w tym samym domu, gdzie znajdowało się wileńskie radio, zajęli Niemcy. Któregoś dnia naszli ich gestapowcy i litewscy szaulisi i nakazali opuścić mieszkanie w ciągu 48 godzin. Jak to dziwnie się zdarza, że właśnie w takich momentach, gdy wydaje się, że nie ma wyjścia z beznadziejnej sytuacji, nadchodzi zupełnie nieoczekiwana pomoc. Tę pomoc przyniosła cioci jedna znajoma, właścicielka pustego mieszkania na ulicy Garbarskiej. Teraz mieszka tam też stryjek Czesio i jego żona Hanna, którym udało się uciec przed rozwścieczonymi i głodnymi rabunku hordami białoruskimi. Zostawili kochane Świeczki – dom wielu pokoleń Kurowskich. Ale żyją, uratowali się. A tak się o nich martwiliśmy. Chociaż ta nasza radość nie jest pełna – stryjek jest bardzo chory – nogę zaatakowała mu gruźlica kości i chyba już długo nie pożyje. Myślę, że musi im być bardzo ciężko. Cioci Ludzie, bo powinna sama sobie dawać radę, opiekować się uciekinierami, nieść lekarską pomoc swemu najstarszemu bratu i zamartwiać się o swoich synów, którym w każdej chwili grozi aresztowanie, obóz koncentracyjny, śmierć, a w najlepszym wypadku wywóz do Niemiec na roboty. Tacy młodzi ludzie są teraz w największym niebezpieczeństwie. Bo Niemcy wiedzą, że ich własne bezpieczeństwo i władza są zagrożone ze strony młodych Polaków. Polska Walcząca to nie tylko Warszawa, nie tylko reszta okupowanej Polski, to także Wilno i Wileńszczyzna. Litwini też o tym wiedzą i zachowują się jak okupanci. Uczestniczą czynnie we wszystkich łapankch, egzekucjach i okazują swój wrogi stosunek wobec Polaków. Bardzo niebezpiecznie poruszać się po mieście po godzinie policyjnej, można być zastrzelonym przez szaulisa. Po nocach budzą nas często odgłosy strzałów. Chociaż... nie wszystko jest straszne i smutne. Próbujemy żyć normalnie, obchodzić w miarę uroczyście wszystkie święta i rocznice rodzinne. Pamiętam warszawskie przyjęcie imieninowe Irusi Jasińskiej. Zebrała się tam duża grupa młodej warszawskiej inteligencji, by bawić się i cieszyć z możliwości spotkania. To teraz największa atrakcja. U nas Dziuniek urządził spotkanie z kolegami i koleżankami, z którymi razem uczęszczał na studia w Wileńskim Uniwersytecie Stefana Batorego. Bardzo lubię Dziuńka, zawsze mi imponuje swoją wiedzą i spokojem. Postać Petroniusza z „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza zawsze mi się kojarzy właśnie z tym moim kuzynem. Ja nie biorę udziału w przyjęciach. Nie mam w Wilnie znajomych, poza tym mama drży o nasze bezpieczeństwo, więc przesiadujemy w wolnych chwilach w domu. Często jest z nami nasza koleżanka i towarzyszka z Mejeryszek – Mania. Przyjeżdża do nas nasz Jan, przywozi czasem żywność i nasze rzeczy z domu, a z nim przyjeżdża Mania. Dowiedzieliśmy się od Jana, że srebrne sztućce i porcelana, które w nocy przed naszym wyjazdem mama i Jan zakopali w kryjówce koło domu, zostały odkopane i skradzione. Dowiedzieliśmy się też, że polska partyzantka nareszcie odwiedziła Mejeryszki. Jaka szkoda, że mnie już tam nie ma. Może przyjęliby mnie do swoich szeregów. Mam już trzynaście lat. Tak... to są dziecięce marzenia, a rzeczywistość jest inna i nie mam pomysłu na to, aby ją zmienić.

Zima minęła, jest lato 1944 roku. Tęsknię za Mejeryszkami, za moim ukochanym Skarbelkiem. Ale cóż... słyszymy od Wschodu pomruki frontu, niby grzmoty zbliżającej się burzy. Nadchodzi ten drugi nieprzyjaciel, a właściwie ten pierwszy, ten co już tutaj był w 1939-tym roku i dokonał tylu zbrodni. Boimy się. Nasilają się sowieckie naloty. U nas, to znaczy na placu Napoleona u pp. Biszewskich, odbywa to się tak: syreny wyją, Emilcia wychodzi na podwórko, po chwili wraca oznajmiając: „Warkoczu nie słychaci”. Na wszelki wypadek idziemy do piwnicy, a pani Alinka biegnie do toalety (ma „nerwowy” żołądek). Czasem słyszymy detonacje (niewiele ich) i na zakończenie znowu syreny, które oznajmiają koniec nalotu. Oby tak wyglądały wszystkie akcje wojenne, to może dałoby się je znieść, ale wojska sowieckie posuwają się coraz szybciej na Zachód i zbliżają się do Wilna. Mama czuje, że tym razem nie uda nam się uchronić przed wywózką na Sybir, a Mejeryszki znów zagarnie Armia Czerwona. Postanowiła więc, że za wszelką cenę musimy uciekać. Jak najdalej.

Nastąpiło więc ostateczne pożegnanie. Pożegnanie z Mejeryszkami, z Janem i jego rodziną, z państwem Biszewskimi, z kochaną Emilką… z Wilnem. Z tym życiem, w którym coś znaczyliśmy jako mieszkańcy i obywatele Wileńszczyzny. Teraz stajemy się nikomu nieznanymi tułaczami.

Cdn.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Wstecz