Koleżanki z klasy „B”

Dokończenie. Początek w nr 6 br.

Do Polski przyjechałam w październiku 1971 r. i od razu rozpoczęłam pracę w Liceum Ogólnokształcącym w Grodzisku Mazowieckim jako nauczycielka języka rosyjskiego. Pracowałam w tej szkole 30 lat. Nauczanie języka rosyjskiego nie sprawiało mi trudności.

I zawsze były mnie bliskie związki z Wilnem. Organizowałam z polską młodzieżą wycieczki do mego rodzinnego miasta. W grudniu 2000 r. (ostatni rok mojej pracy) również zorganizowaliśmy wycieczkę młodzieży z naszej szkoły do Wilna. Nasza wycieczka nie tylko miała cel turystyczny, lecz także charytatywny. W tym celu odwiedziliśmy dzieci i młodzież z polskiej szkoły w Ciechanowiszkach pod Wilnem oraz dzieci polskie z wileńskiego przedszkola „šilelis”. Jako etatowy przewodnik po Wilnie, pokazałam młodzieży najciekawsze miejsca i zabytki mojego kochanego miasta.

Ponieważ są to wspomnienia o klasie „B”, więc przedstawię losy i sylwetki niektórych swoich koleżanek, tych, które pozostały w Wilnie i tych, które wyjechały do Polski. Wspomnienia kilku z nich dołączam w całości napisane przez nie same.

Ławę szkolną przez lata nauki dzieliłam z Lalą Arońską, Teresą Rymszanką, Kamą Malawkówną i Ireną Wojkianówną. Wszystkie byłyśmy dobrymi uczennicami, miałyśmy wspólne zainteresowanie – miłość do książki. Stanowiłyśmy zgraną paczkę. W tamtych trudnych latach dzieliłyśmy się nawet przyniesionymi z domu skromnymi kanapkami. Zawsze byłam wzruszona, gdy znajdowałam pod pulpitem dorodne soczyste jabłko, to Kama mnie je kładła ze swego sadu w Kolonii Wileńskiej.

Z nas tylko Maria Arońska pozostała w Wilnie. Pracę rozpoczęła w szkole wileńskiej. Skończyła Instytut Pedagogiczny w Wilnie. Przez długie lata uczyła historii w Szkole Średniej im. Sz. Konarskiego. Kilka lat uczyła historii na polonistyce w Instytucie Pedagogicznym. Lala (tak ją nazywaliśmy) to ambitna i odpowiedzialna nauczycielka, zawsze świetnie przygotowana do każdej lekcji (pracowałam z nią w Czarnym Borze i w jej macierzystej szkole). Nic też dziwnego, że jej uczniowie egzaminy maturalne z historii i na studia zdawali bardzo dobrze. Jest współautorką podręcznika historii dla szkół Litwy (przygotowała rozdział o historii Polski) oraz programu fakultatywu z historii Polski dla techników i szkół średnich. Znana i szanowana działaczka ZPL i prezes koła „Macierzy Szkolnej”.

Pozostałe osoby z mojej „paczki” mieszkają w Polsce. Teresa Rymszanka i Kama Malawkówna w Warszawie, Irena Wojkianówna w Sopocie, a ja w Pruszkowie koło Warszawy. Z Teresą i Lalą przyjaźnię się do dnia dzisiejszego.

Teresa Rymszanka tak wspomina lata spędzone w Wilnie:

Pochodzę z rodziny ziemiańskiej. Urodziłam się w Rymszowie w okolicy jeziora Narocz. Moja matka była nauczycielką, na Witebszczyźnie miała duży majątek Lachowczyznę. W czasie rewolucji został znacjonalizowany. Ojciec był rolnikiem, zmarł w czasie wojny, zostawiając pięcioro małych dzieci. Po wojnie majątek rodziców został włączony do kołchozu. Mama z gromadką małych dzieci bez środków do życia przyjechała do Wilna. Przygarnęła nas ciocia. W Wilnie nastały dla nas ciężkie czasy. Mamę nie zatrudniono w szkolnictwie. Zajmowała się naszym wychowaniem i prowadzeniem domu. Moi bracia, 15-letni Andrzej i 13-letni Jurek podjęli pracę, by utrzymać rodzinę. Swoim braciom zawdzięczamy ja i moje dwie młodsze siostry, że mogłyśmy się uczyć, bo chłopcy na naukę nie mieli czasu. W Rymszowie mama nas uczyła w domu. Byłam przerośnięta i nie chciałam iść do pierwszej klasy gimnazjum. Postanowiłam w czasie wakacji uczyć się i zdać egzamin do klasy drugiej. Szczęśliwym trafem tuż po przyjeździe do Wilna w bibliotece poznałam Irenę Woronkówną. Od niej dowiedziałam się o istnieniu polskiego gimnazjum. Renia dała mi swoje notatki, podręczniki z klasy pierwszej. Egzaminy zdałam pomyślnie i zostałam uczennicą klasy drugiej „B”. By pomóc rodzinie w tamtych trudnych latach naukę w szkole łączyłam z pracą gońca w Komprojekcie Urzędu m. Wilna.

Ciężkie warunki materialne nauczyły nas miłości i szacunku do bliźniego. Chociaż, jak się mówi, było głodno i chłodno, mój dom zawsze był gościnny, przewijało się w nim mnóstwo młodzieży. Moi bracia ze skromnych swoich zarobków kupili radio z adapterem „Ural”. Od tego czasu urządzaliśmy niezapomniane zabawy. A motorem wszystkiego była nasza kochana mama – dyplomowany pedagog – kochająca młodzież.

Po maturze wyjechałam na studia do Moskwy z myślą o polonistyce, ale zostałam przyjęta na ekonomię na Uniwersytet im. M. Łomonosowa. Studiowałam tam rok. W 1955 r. ogłoszono drugą repatriację do Polski. Wróciłam do Wilna. Nie wyjechaliśmy od razu, gdyż czekaliśmy na powrót starszego brata, który w tym czasie służył w wojsku. Rodzinę utrzymywał młodszy brat. Siostry uczyły się jeszcze w Szkole Średniej nr 5. Zmuszona byłam podjąć pracę. Zatrudniono mnie w charakterze nauczycielki do klas początkowych w polskiej szkole w Niemieżu. Do Warszawy przyjechaliśmy w 1956 r. Tam oczekiwali na nas: babcia, ciocie, wujkowie – rodzeństwo mamy. Po przyjeździe do Warszawy wstąpiłam na wydział handlu zagranicznego z podstawowym językiem hiszpańskim. Po ukończeniu studiów krótko pracowałam w Centrali Handlu Zagranicznego „Ciech” na stanowisku handlowca, a później w Urzędzie Rady Ministrów jako starszy radca. Zajmowałam się sprawami RWPG (Rada Wzjemnej Pomocy Gospodarczej). Praca była ciekawa, lecz bardzo odpowiedzialna. W roku 1970 zostałam sekretarzem Prezesa Rady Ministrów i pracowałam na tym stanowisku do 1980 roku. Potem wróciłam na poprzednie stanowisko do zespołu RWPG.

Teraz, gdy jestem emerytką i mam więcej wolnego czasu, mogę częściej pojechać do Wilna i do swojego rodzinnego Rymszowa, gdzie znajduje się grób mojego ojca.

Zwiedziłam wiele krajów, ale gdziebym nie była, zawsze widzę te piękne krajobrazy mojej ukochanej Wileńszczyzny.

Do IX klasy przyszła do nas dziewczyna o oryginalnej urodzie z długimi ciemnymi warkoczami. Zawsze uprzejma, dla koleżanek życzliwa, świetna polonistka. Była to Kama Malawkówna.

Ewa Tomasik (Kama Malawkówna) wspomina:

„Do V Gimnazjum przeniosłam się w IX klasie ze szkoły w Nowej Wilejce. Pan Jabłoński na lekcji wychowawczej wyraził pewne wątpliwości czy jestem „dobrym nabytkiem” z tak nędznymi ocenami (tylko z polskiego miałam piątkę). W ten sposób skłonił mnie do samodzielnego uczenia się, za co jestem Mu przez całe życie wdzięczna. Mimo tej opinii szybko się zintegrowałam z klasą i wkrótce na dobre włączyłam się do kilkuosobowej „paczki”, dobranej pewnie według bliskości ławek. Pomagałyśmy sobie wzajemnie w nauce. Pamiętam, jak na dyktandach z języka litewskiego u pana Matulevičiusa czy u pani Miliukaité pomocą służyła mi biegle mówiąca po litewsku Janka Szytelówna. Była to pełna energii i humoru dziewczyna, pochodząca z Chazbijewicz, ukochana jedynaczka u rodziców, bardzo do nich przywiązana. Odwiedzała mnie w Kolonii, gdzie mieszkałam. Kiedy, po latach, przyjeżdżałam do Wilna z Warszawy, zawsze się z nią spotykałam. Przechowuję też spory pakiet listów z naszej wieloletniej korespondencji. Jej listy były dowcipne, pełne ciekawych szczegółów, informacji o znajomych, a później także zadumy nad sensem życia, lęku przed chorobą i śmiercią. Starałam się ją wspierać duchowo i budzić nadzieję. Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce przed trzema laty. Janka była bardzo chora – trudno jej było wyjeżdżać z domu, wsiadać i wysiadać z samochodu. A mimo to – wraz ze swoim kochającym i troskliwym mężem Sykstusem - poświęciła się i podjęła wielki trud obwiezienia mnie i mojego syna (z którym bardzo się zaprzyjaźniła) po bliskich naszym sercom stronach Wileńszczyzny. Byliśmy w Antokolcach (gdzie kiedyś rozpoczynałam pracę nauczycielską), w Duksztach Pijarskich, Suderwie, Turgielach, Taboryszkach, Rukojniach i wielu, wielu miejscach. Pamiętam miłe chwile posiłków na łonie natury, a potem jeszcze przyjęcie w Chazbijewiczach. Byliśmy na cmentarzu u Jej Rodziców. Ostatni Jej list przyszedł przed Bożym Narodzeniem 2003. Był pełen pogody i wdzięczności za przyjaźń. Janka zmarła 14.01.2004 r., dokładnie w trzecią rocznicę śmierci swojej ukochanej Matki. Spoczywa na cmentarzu w Chazbijewiczach u boku swoich Rodziców.

Tak szeroko wspominam Jankę, bo pustka po Jej odejściu jest jeszcze świeża. Często też pamiętam o Niej w modlitwach – obiecałam Jej to za życia. Mój syn, Piotr, który jest księdzem (a jednocześnie pracownikiem naukowym Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie) wiele razy sprawował Najświętszą Ofiarę Mszy Świętej w czasie Jej choroby i po śmierci. Mamy Ją zawsze we wdzięcznej pamięci.

Z dawnych wileńskich wspomnień chcę przytoczyć pewną anegdotę polityczną. Czas naszej nauki był okresem najczarniejszej nocy stalinizmu. Czułam się w owych latach szczególnie zagrożona, ponieważ mój ojciec od 1945 roku „zwiedzał” przez 10 lat słynny „Archipelag” GUŁAG, był w Workucie, Karagandzie, Tajszecie. Bracia wyjechali w porę do Polski, unikając w ten sposób aresztowania, a starsza siostra Hania (także wychowanka naszego Gimnazjum z klasy pana Jabłońskiego) w 1952 roku została aresztowana za „rozpowszechnianie książek wrogich sowietskoj własti” (głównie „Trylogia” Sienkiewicza pożyczona polskiemu konfidentowi). Pamiętam, jak w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, znękana nocną rewizją, z płaczem opowiadałam o tym panu Jabłońskiemu. Pocieszał mnie i zalecał dyskrecję. Ale i tak „sztab polityczny” szkoły (zwłaszcza rusycysta Wołczkow) wiedział już o wszystkim, skądinąd.

Kiedy w marcu 1953 roku umarł generalisimus Stalin, nadzieja na odmianę zagościła w polskich sercach. Ulica jednak i „oficjalnie” szkoła pogrążone były w żałobie, a nieliczni komsomolcy płakali. Pan Jabłoński musiał na lekcji wychowawczej „uczcić” pogrzeb Stalina, toteż polecił mi czytać głośno przemówienie pogrzebowe Berii. I tu zaczął się dramat. Ogarnął mnie nerwowy, nasilający się, nie dający się w żaden sposób opanować śmiech. Czytałam rwącym się od śmiechu głosem i choć czułam grozę sytuacji, nie mogłam nic na to poradzić. Ostre uwagi i upomnienia wychowawcy, zdającego sobie sprawę, jak groźne mogą być konsekwencje i dla mnie, i dla Niego, i dla całej klasy, nie skutkowały. To już było zachowanie wręcz patologiczne. I wtedy kochany pan Jabłoński wpadł na genialny pomysł. Z zarażonym już moim śmiechem chichoczącej klasy wybrał jedyną komsomołkę, która jeszcze przed chwilą żałośnie szlochała za „wodzem”, a teraz także nie mogła opanować zaraźliwego śmiechu. „Groźny” wychowawca zakończył to przedstawienie reprymendą, szczególnie podkreślając swoje „rozczarowanie” z zachowania swej komsomołki, która to w dniu tragicznej straty narodu sowieckiego tak się niegodnie zachowała. O mnie, inicjatorce, jakoś „zapomniał”. Choć dyskretnie wezwał moją Mamę i była serdeczna, acz twarda „rozprawa”. Dzięki Ci, kochany, dobry Nauczycielu.

A teraz słów kilka o życiu późniejszym. Po dwóch latach pracy w redakcji „Młodzieży Litwy” i w szkole w Antokolcach (równolegle skończyłam I rok polonistyki w Instytucie Nauczycielskim w Nowej Wilejce), w roku 1956 po powrocie ojca i siostry z GUŁAGu – wyjechaliśmy do Polski, gdzie skończyłam polonistykę na UW, a potem resocjalizację w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Kilka lat pracowałam w szkołach zwykłych i specjalnych, a po zrobieniu doktoratu z pedagogiki specjalnej na UW zaczęłam pracę w PIPSie (kolejne nazwy tej uczelni: WSPS, APS im. M. Grzegorzewskiej). Przepracowałam tu 30 lat, ucząc pedagogiki specjalnej i prowadząc program badawczy z biblioterapii. Równolegle pracowałam w Instytucie Studiów Bibliologicznych i Informacji Naukowej UW, gdzie do dziś prowadzę zajęcia z biblioterapii. Od 10 lat kształcę też katechetów na wydziale papieskim. Jako pracownik naukowy musiałam opublikować wiele artykułów i książek, z których najbardziej mnie cieszą dwie: „Ocalić od zapomnienia… Maria Grzegorzewska w relacjach ze współczesnymi” (dostałam za nią w 2000 roku Nagrodę Ministra Edukacji Narodowej) i „Polska Pani z Lampą. Janina Doroszewska – człowiek i dzieła”. Obie książki poświęcone są pamięci moich ukochanych a niezwykle ważnych dla kultury polskiej Nauczycielek. Kiedy ukazały się te książki, to pomyślałam sobie, że zadanie mego życia choć w części zostało wykonane.

Warszawa, 16.05.2004.”

Za mną w trzeciej ławce od drzwi siedziała z Ileaną Danowską poważna, zrównoważona dziewczyna – Stasia Katuszonkówna. Była miłą i dobrą koleżanką. Po maturze skończyła medycynę na Uniwersytecie Wileńskim. Specjalizację ginekologa – położnika zrobiła w Petersburgu i Moskwie. Przez cały czas swojej kariery zawodowej pracowała w szpitalu ginekologiczno-położniczym na Kovo 8. Kierowała oddziałem patologii ciąży. W czasie swojej długoletniej pracy przyjęła mnóstwo porodów, głównie tych najbardziej zagrożonych. W tej grupie przyjętych przez nią porodów, są porody córek i bliskich naszych koleżanek.

Ileana Danowska-Głowacka swoje wspomnienia zaczyna cytatem z listów M. Gierymskiego: „Aby widzieć piękno, trzeba mieć trochę piękna w duszy”.

Urodziłam się w Warszawie, lecz losy rzuciły moją rodzinę w roku 1939 na Wileńszczyznę. W Wilnie ukończyłam szkołę średnią nr 5 na Antokolu. Przez kilka lat pobierałam naukę rysunku i malarstwa u znanego malarza wileńskiego W. Szwejkowskiego. Będąc uczennicą „Piątki” dorabiałam sobie wykonując pomoce naukowe i ilustracje do bajek dla polskiej szkoły powszechnej. Malowałam również okolicznościowe pocztówki i akwarelki na sprzedaż.

Po uzyskaniu matury wstąpiłam do Instytutu Nauczycielskiego w Nowej Wilejce na wydział matematyczny.

W roku 1956 jako repatriantka z rodzicami i młodszą siostrą Ewą wróciłam do Polski. Podjęłam studia slawistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, a po ich ukończeniu zaczęłam pracować w szkole, ucząc języka rosyjskiego. Od roku 1963 mieszkam w Milanówku pod Warszawą. Pracowałam także w Technikum Budowlanym w Pruszkowie i w Wydziale Oświaty w Grodzisku Mazowieckim jako wizytator języka rosyjskiego. Po przejściu na emeryturę malarstwo stało się moją pasją. Namalowałam ponad 200 obrazów.

Nie zerwałam kontaktów z koleżankami i kolegami całego naszego rocznika. Przy każdej możliwej okazji spotykamy się u mnie lub u Teresy Rymszanki w Warszawie. Wspominamy nasze szkolne lata, okres pobytu w Wilnie, a jeśli jest potrzeba pomagamy sobie nawzajem, podtrzymujemy siebie w trudnych życiowych sytuacjach.

Alina Raczycka – była to dziewczyna średniego wzrostu, miła i życzliwa dla wszystkich, zawsze uśmiechnięta, nasza klasowa poetka. Rozpoczynała pracę w małej wiejskiej szkółce w Papiszkach w rejonie szyrwinckim. Wkrótce została dyrektorką tej szkoły. Za jej kadencji szkołę rozbudowano. Rok pracowała jako wizytator matematyki w Rejonowym Wydziale Oświaty. W roku 1965 podjęła pracę w Szkole Średniej im. Wł. Syrokomli (dawniej 19) i pracuje w niej do dnia dzisiejszego. Alina jest metodykiem matematyki. Spod jej ręki wyszli wspaniali ludzie, zasłużeni dla kultury Wileńszczyzny – naukowcy, lekarze, nauczyciele, prawnicy.

Alinie i komitetowi organizacyjnemu należą się nasze podziękowania za ich wielkie zaangażowanie i trud w przygotowaniach koleżeńskich zjazdów w Wilnie. Zazwyczaj odbywały się one w miłej i przyjaznej atmosferze, dostarczały nam wiele wzruszeń i przeżyć.

Chciałoby się napisać o wszystkich koleżankach i ich losach, lecz nie sposób umieścić w jednym artykule. Na pewno ciekawe są dzieje Rysi Romanowskiej, która mieszka w Łodzi i pracuje z młodzieżą głuchoniemą, Niki Wojniczówny z Olsztyna, długoletniej nauczycielki, żony kolegi z równoległej klasy Czesława Kurmina (w ubiegłym roku w dziesiątą rocznicę śmierci męża zorganizowała u siebie zjazd koleżeński), Haliny Olechowiczówny z Gdańska – naszej klasowej prymuski, emerytowanej nauczycielki matematyki, Haneczki Jurgielewiczówny z Gdańska, która wychowała wspaniałe dzieci, Hanki Kondratowiczówny-Makrockiej niestrudzonej organizatorki naszych zjazdów, Czesi Ingielewiczówny-Tatolis, długoletniej nauczycielki geografii i muzyki w szkole im. Sz. Konarskiego, Różyczki Dokurno – naszej klasowej matematyczki, Basi Garszkówny-Kondratiuk z Warszawy, długoletniej warszawskiej tramwajarki... I tak można by było pisać w nieskończoność. Jedno wiem, że każda z nas coś po sobie zostawiła.

Materiał, jaki przedstawiłam jest pozornie osobistym wspomnieniem starszego pokolenia, które cieszy się dokonaniami swego życia. Jednak uwzględniając fakt, że moje pokolenie wyrosło w okolicach Wilna i na skutek historycznych przemian wyrwane z rodzinnych stron i rozrzucone w wielu miejscach – nie zginęło, nie rozpłynęło się w tłumie. Staliśmy się grupą ludzi, którzy w nowych warunkach umieli dać sobie radę, a przede wszystkim wnieśli w nowe środowiska wiele cennych wartości. Moje pokolenie utrwaliło się w społeczności dzięki wykształceniu i społecznej aktywności. Nie tylko walka o byt, ale stosunek do ludzi, do kultury, okazały się cenną zdobyczą dla nowych środowisk. Wydarzenie, które miało nas zniszczyć, przyczyniło się do udowodnienia, że Polacy z Kresów są trwale zapisani w polskiej kulturze i są jej współtwórcami.

Jak patrzę z perspektywy lat na naszą młodość i późniejsze dokonania, to nie mogę oprzeć się uczuciom dumy i zadowolenia, że mogłam wyrastać i przebywać wśród tych wspaniałych ludzi, którzy potrafili zwykłą codzienność przeobrazić w dorobek kulturowy i duchowy narodu polskiego.

Tak jak pisał K. I. Gałczyński: „Chciałbym mój ślad na drodze ocalić od zapomnienia”.

Jestem przekonana, że nasza wspaniała „Piątka” na Antokolu spisała się na Piątkę.

Irena Berger (Woronko)

Pruszków, Polska

Wstecz