„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

SEN O SNACH

Ciąg dalszy. Początek w nr 11 ub.r.

Pod skrzydłami anioła

Stało się. Do ostatniej chwili łudziłam się nadzieją, że nie będziemy musieli uciekać, lecz mama nie zmieniła postanowienia. Nie zdarzył się też żaden cud. Znaleźliśmy się na rynku. Dołączyliśmy do małej grupki ludzi, która załatwiła z kierowcą niemieckiej ciężarówki wysokość opłaty za przewóz. Jak to dobrze, że nie jesteśmy sami, że można z kimś porozmawiać. Szkoda, że nie ma z nami państwa Biszewskich i Emilki. Zdecydowali się pozostać. Mają piękne mieszkanie, pan Kazik ma dobrą pracę i chyba nie mogliby narażać swojej niani na taką niepewną podróż w nieznane. Wierzą, że na miejscu ominą ich bomby, prześladowania i wywóz na Sybir. A ja wierzę, że nam uda się jakoś dobrnąć do tatusia w Warszawie. Mamy ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy i słoninę w plecaku. Wpakowałam, kosztem innych „potrzebnych” rzeczy, książkę – zbiór dzieł Adama Mickiewicza (prezent od państwa Biszewskich).

Jedziemy przez lasy, koło jezior mazurskich. Coraz bardziej oddalamy się od pomruków walk frontowych. Coraz dalej od domu. Chociaż już rok temu opuściliśmy Mejeryszki, wyjeżdżając do Wilna, to nasze myśli zawsze pozostały tam, na wsi. Musimy wrócić do tego pięknego i tak łaskawego dla nas zakątka, do Jana, do Janowej i całej ich rodziny. Gdy tylko skończy się wojna. Pocieszam się jak mogę, aby nie rozpłakać się na głos. Jakiś człowiek siedzący obok mnie ciągle zasypia i napiera swoją obszerną postacią na moje, dziecięce jeszcze, barki. Nie mogę zrozumieć jak można spać w takiej chwili. Porzuciliśmy nasz dom, staliśmy się uciekinierami. Nie należymy do tych dzielnych i wiernych, tych, którzy zostali i nawet walczą nadal o naszą wolność. Czuję żal do mamy, że nie pozwalała mi uciec do partyzantki, że wychowała mnie w niewolniczym posłuszeństwie. Co rusz kieruję wzrok w stronę lasu, w nadziei, że wyłonią się stamtąd zastępy partyzantów, uwolnią mnie i zabiorą do lasu, do swoich szeregów. Jednak, gdy szofer jest zmuszony zatrzymać ciężarówkę, abyśmy z bratem, podtruci oparami benzyny, mogli na uboczu zwymiotować, nikt nas nie wyzwala i nie uciekamy do lasu. Wracamy potulnie do wehikułu naszego przeznaczenia.

W Olsztynie (Allenstein) szofer każe nam opuścić ciężarówkę. Wszyscy otaczający nas mówią i krzyczą po niemiecku. Mamy przykre uczucie obcości i grożącego niebezpieczeństwa. Znaleźliśmy się na terytorium okupowanym. Ci, co tutaj milczą i usuwają się na bok, są w podobnej do naszej sytuacji. Parę razy dobiega nas krzyk: „polnisze szwaine, raus”. Na szczęście panuje tu taki tłok, że udaje się nam uniknąć konfrontacji z rozwścieczonymi SS-manami. Mama surowo zakazała nam odzywać się i rozmawiać ze sobą. Znamy trochę język niemiecki, dzięki naszej „Frylince”.

Walka o miejsce w pociągu

Mama przystępuje do akcji zdobywania biletów na pociąg. Toczy się tu prawdziwa walka o to, by dostać się na jakiś pociąg w kierunku przeciwnym do zbliżającego się frontu. Stoimy na peronie wraz z naszymi bagażami, podjeżdża pociąg i tłum pcha się do środka. Mama i Grześ są już w korytarzu, przy drzwiach. Ja podaję im walizki, po czym pochylam się, aby podnieść plecak i wejść za nimi. Plecak jest za ciężki, nie mogę go udźwignąć. Wpadam w panikę, boję się, że pozostanę na peronie sama. To jest straszna chwila. Wtem pojawia się Grześ, unosi plecak i oboje wskakujemy na schody pociągu. Nie ma wolnych miejsc w przedziałach, pozostajemy w korytarzu. To dobrze, nie będzie bliższych kontaktów z pasażerami. Jazda na stojąco, pół dnia i całą noc, to bardzo męcząca podróż. Mamy obolałe i spuchnięte nogi, ściśnięte w naszych butach oficerkach, jak w pancerzu. Nareszcie mija ta zła noc, jest już jasno i pociąg ma dłuższy postój w Bratysławie. Możemy wysiąść na chwilę i pochodzić po peronie. Jesteśmy głodni i osowiali ze zmęczenia. Dopiero w Wiedniu kończy się nasza podróż. Pociąg dalej nie jedzie. Już wcześniej uświadomiłam sobie, że nasz pociąg w ogóle nie jechał do Warszawy. Jakie to ma teraz znaczenie? Na dworcu możemy swobodniej porozmawiać z grupką Polaków i posilić się tym, co zabraliśmy z sobą. Jeden pan przychodzi nam z pomocą. Możemy jechać z nim do Linzu. Mieszka tam jego krewny, obecnie folksdojcz, ale zaufany człowiek. Trzeba teraz przebyć drogę z jednego dworca na inny, skąd odjeżdżają pociągi do Linzu. Nie ma dla nas innego wyjścia. Nie znamy nikogo w Austrii. Nie powinniśmy przebywać na peronie zbyt długo, mogłoby to wzbudzić podejrzenie u służb kolejowych, choć wokoło nas pustki. Nagle pojawia się bardzo dziwny środek transportu – mały wózek z zaprzężonym osiołkiem. Właściciel wózka obiecuje doprowadzić nas do właściwego dworca i przewieźć na wózku nasze bagaże. Zjawił się tak, jakby go ktoś specjalnie do nas przysłał.

Myśl o Syberii chłodzi żale

Ruszamy powoli za wózkiem. Wędrujemy przez szary, pokryty kurzem wojny Wiedeń, przez ulice wymarłego miasta. Odczuwa się bliskość klęski imperium Hitlera. Ogromne koło wiedeńskiego lunaparku złowróżbnie czernieje na tle nieba, jak resztki wojennej maszyny, która rozpadła się w gruzy. Czujemy się prawie bezpieczni, żadnych aut, autobusów czy tramwajów. Ciszę ulic zakłóca tylko stukot kopyt małego osiołka i odgłos naszego człapania. Wreszcie dobrnęliśmy na właściwy dworzec. Tutaj jest więcej ludzi, musimy być bardziej ostrożni. Wszędzie widnieją afisze z napisami „ausländer verboten”. Oficjalnie obcokrajowcy nie mają prawa ani możliwości poruszania się po Wielkich Niemczech. Mimo to każdy kto może próbuje omijać te zakazy i ma swoje „wykręty”. My mamy taki, że przyjechaliśmy z Wilna, czyli, według Niemców, z Litwy. Ta smutna rzeczywistość staje się dla nas pomocną. Oni tutaj nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo polskie, a nie litewskie, jest Wilno. Mamy też to szczęście, że jesteśmy razem z naszą matką, która stara się nas chronić, jak tylko może. Czasami jej metody budzą mój wewnętrzny protest, ale nie śmiem nic mówić. Przecież mama wie lepiej, jak postępować podczas wojny, aby przeżyć. Jedną już przeżyła. Tak naprawdę to nie wiadomo komu zawdzięczamy szczęśliwe dotarcie do Linzu. Aniołom, mamie, przypadkowi? Ani się cieszyć, ani martwić. Dobrze, że nas nie złapali, że nie siedzimy gdzieś w obozie zamknięci, że mamy schronienie. Źle, że tak daleko do domu, do tatusia.

Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka, ale myśl o Syberii chłodzi żale i narzekania. Już lepiej tutaj, w „paszczy lwa”. Pan domu wyjął ze schowka polski oficerski mundur i z dużym wzruszeniem pokazał go nam. Zastanawiają nas motywy, dla których stał się Niemcem, ale o nic nie pytamy. Jesteśmy wdzięczni, że chce nas ukrywać. Choć bardzo trudno powstrzymywać się od komentarzy, gdy widzimy jego dzieci z książką „Mein Kampf” w rękach.

Ja znów nakłaniam mamę do podjęcia próby wyjazdu do Warszawy. Jednak w dniu 1 sierpnia 1944 w Warszawie wybucha powstanie. Nie mogę być razem z tatusiem, z powstańcami i walczyć jak godna Polka. Tutaj nasilają się amerykańskie naloty bombowe. Chronimy się w piwnicy razem z innymi mieszkańcami tego domu. Zaczyna być niebezpiecznie. Nie tylko dla nas, ale i dla naszego „volkdeutscha”, który jest w oczach nazistów Niemcem niższej klasy. Podobno zaczęto go wypytywać, jacy ludzie zamieszkują u niego. W dalszym ciągu, pomimo zbliżającej się klęski Niemców, pomimo pewnej odrębności narodowej Austriaków, zaciętość i nienawiść do obcokrajowców nie maleje i daje się odczuć na każdym kroku. W spiżarni u naszego gospodarza pozostał jeszcze mały plasterek z ostatniego płata słoniny, którą przywieźliśmy ze sobą.

Pod „skrzydła” pani Moniki

Nadszedł ten dzień, gdy gospodarz wymówił nam mieszkanie. Pozostawiamy jeszcze nasze rzeczy w jego mieszkaniu i wychodzimy na ulicę, w poszukiwaniu… „nie wiadomo czego”. Ratunku? Wędrujemy z ulicy na ulicę. Jesteśmy spokojni, czujemy, że nasza mama, jak zawsze, coś wymyśli. Nie jest to przyjemny spacer, słyszymy jak ludzie pozdrawiają się wzajemnie okrzykiem „Heil Hitler” i wyciągnięciem ręki do przodu. Widzimy plakaty z ostrzegawczym hasłem: „Feind hör mitt” (wróg podsłuchuje) i znane nam już „ausländer verboten”. Poczuliśmy się głodni, ale w tym mieście sklepy świecą pustkami, brak jakichkolwiek kawiarni czy restauracji. A nawet gdyby istniały… czy odważylibyśmy się tam wejść? Wtem spostrzegamy przez szybę wystawową skromnego sklepiku kobietę, trzymającą w dłoni waflowy rożek, wypełniony różową masą. Mama wchodzi odważnie do sklepu i z pewną miną kupuje trzy porcje tego przysmaku. Rozgryzamy kolorowe kryształki zamrożonej wody i chrupiemy wafelek zadowoleni, że to coś choć na pewien czas uspokoi skurcze w żołądku. Po lodach, znów krążymy bezcelowo ulicami, coraz bardziej zmęczeni i zaniepokojeni. W chwili, gdy zaczynają nas opuszczać resztki nadziei, staje się rzecz nieprawdopodobna - widzimy idącą w naszym kierunku panią Monikę z Wilna, mamusiną manikiurzystkę. To przechodzi nasze najśmielsze marzenia. Oczywiście, jeszcze wszystko zależy od tego, jak ona zareaguje na nasz widok. Szeroko rozwarte ramiona i duży serdeczny uśmiech na jej twarzy to znaki, które sprawiły, że na chwilę odetchnęliśmy. Lecz zamieramy z przerażenia, gdy pani Monika głośno woła: „pani Olu, co pani tu robi… i dzieci?” Mama stara się ją uciszyć mówiąc: „na litość Boską, niech pani będzie cicho, mogą wykryć, że jesteśmy Polakami”. Pani Monika wyjaśnia, że nic złego nie może nam się stać pod jej opieką. Jest bowiem volkdeutscherką i ma listy polecające. Pomyślałam, że może spełniała jakąś podejrzaną misję w Wilnie, o czym nie wiedzieliśmy. Na tę myśl ciarki przeszły po moich plecach, ale nie mogę sobie teraz pozwolić na „grymasy”. Milczę.

Pani Monika okazała nam daleko idącą pomoc. Możemy jej zaufać. Zabrała nas do swego mieszkania, nakarmiła i uzgodniła ze swoim zięciem, austriackim inżynierem, że ten zawiezie nas do małej naddunajskiej wioski Inzell, do swoich zaufanych znajomych. Tam u rodziny Steindl mamy doczekać zbliżającego się końca wojny.

Po tylu niesamowitych interwencjach „aniołów” zaczynam wierzyć, że mogą one występować pod różnymi postaciami, w zależności od wymogów sytuacji. Jednym z nich może być nasza matka. Chyba ulega zmianie moje dotychczasowe wyobrażenie „aniołów”. Mają one różną, czasem dziwną taktykę postępowania. Nie wiem, czy jest taktyką naturalne umiłowanie mamy do strojów i elegancji, ale umożliwia to jej załatwianie wielu spraw z pozycji korzystniejszej niż mają inne panie. Na taktykę wskazywałoby często cytowane przez nią powiedzonko: „jak cię widzą, tak cię piszą”. Kiedyś buntowałam się słysząc takie wypowiedzi, uważałam, że piękno duszy powinno zdobić człowieka tak, aby wszyscy mogli to zobaczyć i docenić. Już jednak wiem, że piękno duszy na pierwszy rzut oka jest niewidoczne i niewiele pomaga przy pierwszym kontakcie. A na mamę wystarczy tylko spojrzeć i już się wie, z kim ma się do czynienia. Czy ta elegancka, modnie ubrana pani z herbowym pierścionkiem na palcu może być biedną uciekinierką z pobitego kraju? Głupie przypuszczenie.

Mama wzięła na drogę swoje najlepsze ubrania (choć nie wiem, czy w ogóle posiadała tzw. gorsze). Jubiler wileński wykonał nowy pierścionek herbowy (na pocieszenie po tym, który zrabowali bandyci) i trochę innej biżuterii. Ze zdziwieniem i podziwem obserwuję, z jakim szacunkiem i usłużnością zwracają się do niej: „gnädige frau”. Mama mówi, że Niemcy, no… i Austriacy, mają słabość do tytułów i elegancji. To dla mnie coś nowego. Mama toruje sobie drogę i zwycięża za pomocą środków, którymi ja pogardzałam i które lekceważyłam z pozycji mojego poglądu na sprawy duszy i ciała. Teraz zaczynam trochę krytycznie oceniać moje stanowisko. Pamiętam taki przykład: będąc kiedyś w sklepie mama podsunęła mi czerwony beret, ja wybrałam brązowy. I tak było ze wszystkim. Czy to takie zamiłowanie do umartwiania się? Nie tak dawno w Wilnie grupa dziewcząt wołała za mną „Madonna”. Wracałam wtedy z kościoła, natchniona modlitwą i chyba miałam minę świętoszki. Nie wiem jeszcze, ile krytyki lub uznania należy się mnie, a ile mamie. A może prawda leży pośrodku. Czy w ogóle powinnam zadawać sobie takie pytania i porównywać się z mamą? Nie będę teraz rozpatrywała tej sprawy, są ważniejsze.

Cdn.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Wstecz