„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

SEN O SNACH

Dokończenie. Początek w nr 11 ub.r.

Oczekiwania i spełnienie

Od 12 sierpnia mieszkamy w wiosce Inzell nad Dunajem. Nasz pokój znajduje się na poddaszu gospody pod wezwaniem św. Mikołaja (Gasthaus „Zum Hl. Nikolaus”). Właściciele gospody, pp. Steindlowie, zajmują się nie tylko obsługą turystów. Mają małe gospodarstwo rolne i duży sad. Jabłka z tego sadu są surowcem do produkcji moszczu. Ten tak zwany tutaj „most” ma różne odmiany smaku i mocy. Tą mocną odmianę piją tylko najzuchwalsi goście. Wszystkie zabudowania gospodarstwa są połączone ze sobą i tworzą czworobok, pośrodku którego „warzy się” wielka gnojówa odurzająca swym „aromatem”. Po ścianach czworoboku pną się krzewy winogron i brzoskwini. Gdy patrzę na piękne owoce tych krzewów, malowniczo rozpięte na tle wapiennej bieli, podkreślonej zielonkawo-brunatną barwą gnojówki, przychodzą na myśl dziwne skojarzenia... jakby znane: „z gnoju powstałeś, z gnoju powstałeś”.

Czasami czuję się tutaj jak turystka, poznaję nowy świat. Moje imieniny zostały uświetnione ogromnym talerzem pełnym winogron i brzoskwiń z tegoż „ogrodu życia”. Móc je dotykać i cieszyć się ich widokiem to wielka przyjemność! A co dopiero delektować się ich aromatem i smakiem. Nie pamiętam, kiedy jadłam takie owoce. Ten wspaniały prezent mama zdobyła u gospodarzy kosztem jakiegoś ze swoich skarbów, ukrytych w specjalnej torebce. Czasem jest zmuszona sięgać do swej skarbnicy, by pokryć koszty naszego utrzymania albo ratować nasze życie. I tu, w tej cichej wiosce, zaszła taka potrzeba. Z gminy w Haibach przyszło wezwanie dla Grzesia. Ma się stawić w Linzu, do grupy ludzi, którzy muszą zbierać bomby zegarowe – Zeitzunder Bomber. Po spokojnych tygodniach i duchowym odpoczynku znów odczuwamy strach i bliskość niebezpieczeństwa. Ktoś doniósł do gminy, jacy ludzie znajdują się w Inzllu. Naszą przewodnią zasadą jest nigdy nie rozstawać się, zawsze w każdej sytuacji trzymać się razem. Tego nauczyła nas mama. A teraz chcą zabrać mojego kochanego brata do pracy, która grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Grześ ma dopiero trzynaście lat. Czy ma umrzeć rozerwany przez bombę? Ta myśl jest tak przerażająca i bolesna, że znowu drętwieję na całym ciele i nie mogę pozbierać myśli. Mama nie traci nadziei, pojechała do gminy uzbrojona w swoją podróżną torebkę. Nie jest to zwykła torebka, jak jedna z tych, które nosiła przed wojną. Tamte były niewielkich rozmiarów, kolorem i rodzajem skóry dopasowane do kostiumów, płaszczy, rękawiczek i pantofelków mamy. Ta wojenna torebka-skarbiec jest torbą z grubej świńskiej skóry, w kolorze żółtym. Może zmieścić w sobie co najmniej sześć dawnych torebek. Ma niezliczoną liczbę schowków, zamyka się na błyskawiczny zamek, a po obu stronach tego zamka tkwią mocne rzemienie służące za rączki do jej noszenia. Mama się z nią nie rozstaje. Właśnie wróciła z Haibach. Energiczny krok i uśmiech na twarzy świadczy o pomyślnym załatwieniu sprawy. Udało się. Spojrzeliśmy na torebkę, chyba już mniej waży. Więc i tym razem niebiańską pomoc aniołów wzmógł ziemski wynalazek szatana: złote monety. Nikt nie jest w stanie opisać naszej radości. Cieszymy się ogromnie i wolimy nie myśleć o tym, jak mama będzie ratować nas w razie potrzeby, gdy w torebce zabraknie skarbów. Liczymy na to, że już wkrótce nadejdzie koniec wojny.

Czy to już koniec hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy?

Wzmagają się naloty na Linz. Wysoko nad nami przelatują gromady bombowców. Wtedy niebo porysowane jest białymi wstęgami. Wyglądają one jak bandaże opadające na zranione miasto, jak nadprzyrodzone znaki apokalipsy. Zanim odkryliśmy, że białe smugi pochodzą z bardzo wysoko lecących amerykańskich bombowców, odczuwaliśmy paniczny strach. Zawsze pojawia się on, gdy na niebie dzieje się coś nowego. Nigdy przedtem, pomimo naszych doświadczeń wojennych, nie spotkaliśmy się z tym zjawiskiem. Obserwujemy, jak tam, gdzieś nad Linzem wybuchają ponad horyzontem nieśmiałe fajerwerki niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Rośnie w nas nadzieja, że to już koniec hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy. Cieszymy się z tego, że Niemcy i Austria są bombardowane, że nie zabrali nam Grzesia, że nie znajduje on się teraz w Linzu. Nie zastanawiamy się nad tym, że tam giną ludzie, że nasi wyzwoliciele przynoszą innym śmierć i cierpienie. Jest nam zupełnie oboję tne, nawet odczuwamy satysfakcję z tego, że nadeszło wymierzanie kary w imię sprawiedliwości. Za napad na Polskę, za wywołaną wojnę, za mordy dokonane na polskim, żydowskim i na innych narodach. Za obozy koncentracyjne, obozy śmierci, za obozy przymusowej pracy na terenie Niemiec. Za wszystkich wyrzuconych ze swoich domów, za ludzi poniżanych i dyskryminowanych. Za naszego tatusia i za wszystkich tatusiów i mamuś, którym odebrano ich dzieci. Za dzieci pozbawione rodziców. Wyliczamy w myśli wszystkie punkty rachunku, jaki powinien nam być spłacony.

Staramy się nie okazywać tego, co czujemy. Tego, jak bardzo pragniemy końca wojny i upadku Niemiec, jak bardzo cieszymy się z każdego kolejnego zwycięstwa wojsk alianckich. Powoli poznajemy mieszkańców wioski i nabieramy do nich zaufania. Nawet zorientowaliśmy się, że nie lubią ludzi „Reichu”. Mini, najstarsza z trójki dzieci państwa Steindlów, opowiada z dumą, że gdy zjawia się u nich taki gość, to wszyscy zwracają się do niego w miejscowej, austriackiej gwarze. Prosimy Mini, aby nam zademonstrowała coś z tej mowy. Wtedy Mini obrzuca Grzesia figlarnym spojrzeniem i śpiewa fragment jakiejś ludowej przyśpiewki. Nagle „zabulgotało” w naszych uszach coś, co zaledwie można powtórzyć: „dort auf den Bergl, da steht ein kapell, dort Gregor Kurowski hat erd-apfel stehlen”. Aha! Wiadomo – Grześ… na górze, przy kaplicy, kradł ziemniaki. Łatwiej zrozumieć niż wymówić. Skutek był taki, że Grześ pojął zaloty Mini i pogonił za uciekającą dziewczynką. Znalazłam ich później siedzących razem nad brzegiem Dunaju. Ten obrazek przeniósł moje myśli w nasze wileńskie strony. Kiedyś byłam zaproszona do zaścianka państwa Orłowskich na tak zwaną „wieczorynkę”. Zaproszenia przesyłano przyśpiewkami. Na przykład: „Baba w polu, dziad przy wilu; wieczorynka w Antowilu”… i temu podobne. Był to wieczór taneczny, połączony z zabawami i ludowymi przyśpiewkami. Jedną z zabaw było „rwanie wiśni” – wybierano dziewczynę i sadzano na podwyższeniu, a kawalerowie kolejno podrywali się do góry (przy wsparciu koleżeńskich ramion) i starali się dosięgnąć ust dziewczyny. Byłam wtedy jeszcze za mała, aby wszystko zrozumieć i żenowały mnie takie flirty. Teraz odkrywam, że u mieszkańców różnych krajów pewne rytuały są bardzo podobne, bo i wszyscy ludzie niewiele się różnią między sobą. Z tym wyjątkiem, że jedni czynią dobro, a inni zło.

„Coś” wisi w powietrzu

Już się przekonaliśmy, że tu, w Inzllu, ludzie są pogodni i dla nas przychylni. Teraz czujemy się tutaj bezpieczni. Doszło nawet do tego, że jeden z gospodarzy umożliwił nam słuchanie wiadomości nadawanych z Londynu, w języku polskim. Tylko on jeden w tej okolicy ma prawo posiadania radia, bo... należy do hitlerowskiej partii narodowych socjalistów. Nie wiem, jak to się stało, że jego przychylność nie wzbudziła naszych podejrzeń, że przyjęliśmy tę propozycję bez zastanowienia. Może nasz gospodarz Steindl poręczył za niego podczas rozmowy z naszą mamą. Więc słuchamy audycji londyńskich z zapartym tchem i w podniosłym nastroju. Nareszcie do tej schowanej w głębokiej niecce Dunaju wioski zaczęły docierać najnowsze, nie zatruwane propagandą niemieckich radiostacji, wiadomości. Już chyba wszyscy, bez względu na narodowość, pragną szybkiego końca wojny. „Coś” - tak czujemy, wisi w powietrzu. Niby ptak, który za chwilę ma runąć na ziemię. Ach, niechby już runął nareszcie!

Skracamy nasze oczekiwanie spacerami nad Dunajem. Moje spotkania ze snami... Nie rozstaję się z walcem: „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Gdy go słucham, nucę i ubieram w słowa moich wierszy, staje się nierozłączną częścią Mejeryszek.

…W salonie, na stoliku przy ścianie, stoi kwadratowa skrzynka – nowoczesny gramofon. Dużo mniejszych rozmiarów niż starsi jego poprzednicy i bez ogromnej tuby. Jego głośnik ukryty jest gdzieś w środku aparatu, ale korbka do nakręcania tkwi na zewnątrz. Od chwili przybycia do Mejeryszek stał się naszym ulubionym przedmiotem. Mama zaopatrzyła go w całą serię płyt z nagraniami modnych melodii. Mania i ja uwielbiamy tańczyć. Grzesia nie pociągają taneczne rytmy, nie można go namówić nawet na maleńki „podryg”. On woli siedzieć przy gramofonie i zajmować się stroną techniczną, czyli obsługą urządzenia: nakręcaniem, za pomocą wspomnianej już korbki, ukrytej we wnętrzu gramofonu sprężyny. Jest całkowicie pochłonięty studiowaniem tajemnic budowy i działania ukrytego wewnątrz mechanizmu. Widać po jego minie, że najchętniej rozebrałby gramofon na części. Wnet nadarza się ku temu stosowna okazja. Nie zawsze sprawdza się powiedzenie o złośliwości rzeczy martwych. Tym razem gramofonowa sprężyna - pękając któregoś dnia - okazuje się być sprzymierzeńcem mojego brata. W ten sposób Grześ poznaje budowę gramofonu i zasadę jego działania. Oświadcza, że może go zreperować. To jego nowe zajęcie kończy się sukcesem. Znów możemy z Manią tańczyć i słuchać. Poznajemy utwory śpiewane przez takie sławy jak Jan Kiepura czy Hanka Ordonówna, polskie opery Stanisława Moniuszki i wiele innych melodii. Tańczymy polki, fokstroty i charlestona. Wreszcie pora na wiedeńskie walce! Porywa mnie ten najpiękniejszy: „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Przenika przez ściany domu i rusza ze mną do lasu, na łąki, nad rzeczkę i nad jezioro… Tu w Inzllu nie ma Modrego Dunaju, jest tylko Dunaj. Stojąc na kamienistym brzegu patrzę z rozczarowaniem na mętne, przypominające kałuże, masy wody, w których pluskaliśmy się po deszczu. Może to wojna sprawiła, że tak poszarzał i zbrunatniał? Może przed wojną był niebieski, błękitny, modry i piękny, po to, by liczni turyści mogli go podziwiać. Teraz nikt o tym nie myśli. Ostatni dowód turystycznej „kariery” Dunaju, mały parowy stateczek, kursuje jeszcze między Linzem a Passau. Nosi nazwę od imienia twórcy „Modrego Dunaju”. Nazywa się: „Johann Strauss”. Czasami zawija do małej przystani w Inzllu. I choć na jego dziobie powiewa złowrogo chorągiew z czarną swastyką, kapitan jest bardzo przyjazną osobą. Dał nam do zrozumienia, że jest komunistą. Należy z pewnością do jakiejś grupy oporu. Łączy nas z nim nienawiść do Hitlera. Takich komunistów nie boimy się. Nasz kapitan nie wie, co oznacza sowiecki komunizm. Pewnego dnia faszystowska flaga na zawsze zniknęła z dziobu „Johanna Straussa”.

Wielkie oczekiwanie i drobne kłopoty

Nasze dni upływają na drobnych zajęciach. Często krążymy na brzegiem Dunaju, zbieramy dojrzałe orzechy włoskie i owoce porastających nabrzeże jeżyn. Sprzątamy nasze pomieszczenie i dość długi korytarz. Któregoś dnia zesłabłam przy zmywaniu podłogi. To anemia. Na szczęście nie musimy pomagać pani Wilhelminie Steindl w kuchni. Gdy kiedyś tam zajrzałam, poczułam wstręt na widok mrowia brunatnych owadów obsiadających rury kuchenne i wszystkie wnęki. Później dowiedziałam się, że jest to rodzaj karaluchów zwany „prusakami”. Myślałam, że już nigdy nie dotknę jedzenia, ale głód pokonał uprzedzenia.

Mamy kłopot z zębami. To jest gorsze od karaluchów. Nie ma innego wyjścia, musimy udać się do lekarza. Najpierw przeprawa łodzią na drugi brzeg Dunaju, następnie wspinanie się po zboczu niecki dunajskiej na wysoką równinę do wioski, gdzie przyjmuje dentysta. W jego gabinecie jest niewiele sprzętu czy lekarstw. Są natomiast obcęgi do wyrywania zębów i trochę środków dezynfekujących. Przeczuwamy, jaki rodzaj terapii nas czeka. Jesteśmy jednak tak obolali, że nic nas nie może przestraszyć. Pierwszy raz w życiu przeżywamy ból rwania zębów. Już po wszystkim. To było straszne i dobrze, że krótko trwało. Tak pozbyliśmy się zębów, które w normalnych warunkach można byłoby wyleczyć.

Boże Narodzenie minęło, jak w Mejeryszkach, pod znakiem choinki. Dzieci Steindlów, podobnie jak my kiedyś w domu, przeżyły ten okres w dużym podnieceniu. Tutaj, w Austrii, świętemu Mikołajowi towarzyszy inna, przypominająca diabła, postać – tzw. Krampas. Mini, gdy wspomniała o nim, miała przerażoną minę. Widocznie nic dobrego nie można się po nim spodziewać. Może zajmuje się karceniem niegrzecznych dzieci.

Sympatyczni Węgrzy

Te małe sprawy urozmaicają nasze oczekiwanie. I oto nagłe pojawienie się na Dunaju węgierskich barek i stateczków staje się zapowiedzią nadchodzących zmian. Nie od razu rozumiemy, co to oznacza? Węgrzy i Węgierki odwiedzają naszą wioskę. Mężczyźni ubrani w węgierskie wojskowe mundury przychodzą teraz do gospody Steindlów. Początkowo trochę baliśmy się, ale nasz strach zmienił się szybko w przyjazne uczucia. Nawiązanie kontaktów ułatwił nie tylko jakiś swojski i łagodny sposób bycia Madziarów, ale też ich hojność w częstowaniu orzeszkami laskowymi. Muszą mieć w magazynach swoich statków ogromne ilości tych orzeszków. Są pyszne: duże, słodkie i bez skorupki. Można się nimi nasycić. Węgrzy zabrali je na wypadek, gdyby zabrakło innej żywności. Dowiedzieliśmy się, że uciekają przed nadejściem na Węgry sowieckich wojsk. Skąd wiedzą, że te wojska dotrą aż tak daleko na zachód? Skąd wiedzą, że obszar wokół Inzllu zajmą wojska amerykańskie? Nie znamy odpowiedzi na te pytania, ale gdy patrzymy na statki węgierskie, uspokajamy się trochę: skoro zatrzymali się tutaj, to chyba dobry znak.

Podczas całej wojny nie spotkałam tak pogodnych i sympatycznych wojskowych jak Węgrzy. Krążą po naszej wiosce jak pękate trzmiele, z kieszeniami wypchanymi orzeszkami. Zajadamy się nimi, nie mamy tyle silnej woli, aby odmawiać przyjęcia tego królewskiego poczęstunku. Grześ zdążył zakochać się w młodziutkiej Marice i zaczął intensywnie uczyć się języka węgierskiego. Ciągle mruczy coś niezrozumiale: „e nem mondom modzioru… seretlek tegem”. Abra-kadabra równie dobrze brzmiałoby w moich ustach.

Ja osobiście zawdzięczam Węgrom nie młodzieńcze miłosne wzruszenia, lecz pierwszą prawdziwą i skuteczną pomoc lekarską. Okres dojrzewania jest dla mnie bowiem piekielnie bolesny. Comiesięczne straszliwe bóle brzucha i głowy, połączone z mdłościami i wymiotami, przez kilka pierwszych dni zmuszają mnie do leżenia w łóżku. Bardzo mnie to osłabia. Aż oto mama odkryła, że na jednym z przybyłych stateczków znajduje się węgierski lekarz. Był dla mnie jak anioł uzdrowiciel. Przyszedł, podał lekarstwo i stał się cud: po kilku minutach moje bóle ustąpiły i poczułam się jak w niebie. Od tego czasu już wiem, że tylko Veramon jest moim ratunkiem. Kochany lekarz zaopatrzył mnie jeszcze w to lekarstwo na następne miesiące. Na całe życie zachowam w sercu wdzięczność za tę pomoc. Zrozumie mnie każdy, kto cierpiał podobnie.

Polubiłam Węgrów i myślę, że gdyby im przyszło okupować Polskę, na pewno uniknęlibyśmy tych okrucieństw, które doznaliśmy od hitlerowców.

Ten piękny straszny dzień 9 maja 1945 roku

Nadchodził maj, pełen wiosennych nadziei. Rano – 9 maja 1945 roku – wybraliśmy się do Buscha, aby posłuchać londyńskich wiadomości. Wiemy, że lada chwila nastąpi koniec III Rzeszy. Ogarnia nas uroczysty nastrój wynikający nie tylko z poczucia nadchodzącej wolności, ale też z powodu urodzin i równocześnie imienin Grzesia. W domu w Mejeryszkach miałby w tym dniu honorowe miejsce przy stole i siedziałby w fotelu ubranym pierwszymi wiosennymi kwiatami. Tutaj, na obczyźnie może się zdarzyć, że jego święto będzie obchodzone razem ze świętem zakończenia wojny. Idziemy słuchać wiadomości w nadziei, że tak się stanie. Droga prowadzi tuż nad Dunajem, który jest prawie niewidoczny. Warstwa gęstej mgły wypełnia kręte pasmo dunajskiej niecki niby osłona strategiczna. W miarę zbliżania się do domu Buscha, mgła zaczyna rzednąć i wyłaniają się z niej kontury węgierskich stateczków. Busch wita nas w progu wiadomością o kapitulacji wojsk niemieckich. Stało się! Dopadliśmy radia i wsłuchujemy się w każde słowo, w każdy dźwięk, jaki przekazuje Londyn. Nadają wiadomości w różnych językach. Wreszcie kolej na: „Tu mówi Londyn” po polsku. Z wszystkiego, co usłyszeliśmy, pozostają w pamięci dwie najważniejsze wiadomości, że Niemcy przegrały wojnę i że „Polska nie zginęła”. Dźwięki naszego hymnu wprowadzają nas w stan takiego uniesienia, że nie jesteśmy w stanie opanować spazmatycznego szlochu. Więc jest Polska, nie zginęła! Przetrwała! Polska! Polska! Polska! Można po stokroć wykrzyczeć to słowo. Nikt nie może nas za to ukarać. Więc zło zostało zniszczone. Razem z nami cieszy się Busch i jego rodzina, ale nasza radość nie ma granic.

Nie wiadomo, jak długo jeszcze trwałoby radosne uniesienie, gdyby nie nagły wstrząs i huk. Chata Buscha zachwiała się jakby miała runąć. Oniemieliśmy. Czyżby to jeszcze SS-mani? Podobno krążyli jeszcze po lasach i siali postrach i śmierć. Busch natychmiast wyłączył radio. Wyjrzeliśmy na dwór. Kompletna cisza. Jasny, słoneczny dzień. Tylko Dunaj sprawia ponure wrażenie unosząc na swoich wodach rozdęte trupy zwierząt, jakieś bliżej nieokreślone sprzęty, czasem bryłę przypominającą kształtem człowieka. Ale ten widok nie oznacza jakiegoś niebezpieczeństwa. Powracamy do celebrowania naszego dnia zwycięstwa. Nie na długo. Nagle widzimy jak coś dużego wpada w sam środek rzeki i wyrzuca w górę ogromne ilości wody. Potężny huk ogłusza nas na chwilę. Kto strzela?! Dlaczego do Dunaju?! Po chwilowej ciszy rzeka zaczyna wrzeć! Pociski lecą z przeciwnego brzegu, z wysoka. Może z tej wioski, gdzie mieszka „nasz” energiczny dentysta. Ci, co strzelają, mają świetny cel. Leżymy u ich stóp bezbronni i bezradni – jak na dłoni. Ponieważ atak nie ustaje, raczej nasila się, biegniemy do pobliskiego lasu i ukrywamy się w skalnej grocie. Jest tam mokro, zimno i ciemno. Z oślizgłych kamieni kapie nam na głowy. Wreszcie strzały cichną, wracamy do domu Buscha. Przeżywamy całe zdarzenie od nowa. To wojsko amerykańskie musiało strzelać w naszą stronę. Wojsko niemieckie już nie istnieje, a jakieś niedobitki SS-manów nie mają takiej ciężkiej broni – to Busch stara się rozwiązać zagadkę. Jaki dziwny jest ten 9 maja 1945, dzień Grzesiowych urodzin i imienin. Same paradoksy: mogliśmy zginąć w tym dniu szlochając ze szczęścia i krzycząc głośno (nareszcie) „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Mogliśmy zginąć w pierwszym dniu wolności z rąk tych, co tę wolność nam niosą.

Powoli uspokajamy się i zastanawiamy się, w jaki sposób dać znać Amerykanom, by nie strzelali do nas. Busch najchętniej umieściłby jakieś prześcieradło na dachu swego domu, jak to zrobili już Węgrzy na sąsiadującym z nami stateczku. Powstrzymuje go jednak strach przed napaścią rozwścieczonych bojówek SS-manów. Ich niedobitki ukrywają się jeszcze w lasach i napadają na wsie, gdzie powiewają białe flagi. Podobno udało im się w ostatniej chwili wymordować wszystkich mieszkańców jednej z takich wiosek. Busch zwleka więc z decyzją o pokojowej demonstracji. Tym bardziej, że motywacja też wygasła, bo amerykańskie ataki ustały. Choć nie na długo. Po pół godzinie ciszy usłyszeliśmy i zobaczyliśmy wybuchy nad Inzllem. To tam, gdzie mieszkaliśmy, w odległości jakiegoś kilometra. Patrzyliśmy z przerażeniem na unoszące się dymy. Na to jak pociski omijają Dunaj i giną gdzieś między zabudowaniami Inzllu, aby za sekundę dać znać o sobie okropnym wstrząsem i hukiem. Mamy wrażenie, że nic nie pozostanie z tej wioski. Niewiele trzeba, aby zniszczyć sześć gospodarstw chłopskich. Błogosławimy tę chwilę, która natchnęła nas na poranną wizytę u Buscha. Może uniknęliśmy śmierci. Po kilkunastu minutach atak na Inzell ustał. Jeszcze przez chwilę echa detonacji krążą po zakamarkach skalnych ścian, aż cichną. Nastała wielka cisza. Wchłaniamy ją każdą komórką. Modlimy się, aby nas nie opuszczała. Stopniowo zaczynają docierać do nas odgłosy budzącego się z odrętwienia życia. Wraca odwaga i ciekawość. Patrzymy w stronę łodzi węgierskich. Na rozciągłości Dunaju, od chaty Buscha aż do ostatnich zabudowań Inzllu, rozciąga się mleczna droga powiewających flag. Teraz rozumiemy, że atak Amerykanów był skierowany przeciwko Węgrom. Może nie atakowaliby łodzi i wioski, gdyby wiedzieli, że Węgrzy przybyli tutaj nie po to aby walczyć z wojskami aliantów, ale dlatego, że uciekali, wraz ze swoimi rodzinami, przed wojskami sowieckimi. Gdyby Amerykanie wiedzieli, że wioska miała zapewnioną przez Węgrów obronę przed ewentualną napaścią SS-manów...

Ludzie mówią, że ktoś doniósł Amerykanom o węgierskich wojskowych na statkach. Nie dowiedzieliśmy się kto. Wracamy do Inzllu pełni niepokoju. Na szczęście nie jest tak źle. Jedna kobieta i paru Węgrów lekko rannych, zabity cielak, jakiś pies z okrwawioną łapą, dachówki pozrywane z dachów, połamane drzewo i parę lei po wybuchu pocisków na środku drogi. Taki to plon energicznego ataku Amerykanów. Posuwamy się w kierunku naszego miejsca zamieszkania bardzo powoli, bo trzeba wysłuchać opowiadań mieszkańców Inzllu o ich przeżyciach. Musimy też opowiedzieć o najważniejszej nowinie, którą przysłoniły trochę przeżycia ostatnich godzin. Niełatwo w pełni oddać się radości z powodu faktu zakończenia wojny. Dziś byliśmy tak blisko śmierci.

„Taki sam cham jak rusek, tylko lepiej ubrany”

Idziemy do domu. Nagle słyszymy rozsierdzony głos naszego gospodarza. Unosimy wzrok do góry i widzimy w poszarpanej pociskiem granatnika części dachu otwór, a w nim głowę i tors Steindla. Jedną ręką trzyma kij z białą chorągwią, a drugą czyni manipulacje, aby ją umocować na belce. Widocznie boi się, że znowu możemy być ostrzelani. Zaraz po tym odkrywamy następną szkodę. Dotyczy ona już bezpośrednio nas. Jedna z szyb w naszym pokoju leży na podłodze roztrzaskana na drobne kryształki, a przy niej tkwi ostry kawałek żelaza. Jest to odłamek jednego z pocisków, którym nas obdarzyli Amerykanie… w Dniu Zwycięstwa. Nie chcemy zgadywać, kogo z nas miałby zranić czy nawet zabić, gdybyśmy pozostali tego ranka w naszym pokoju. Steindl zszedł ze strychu i wstąpił do nas oszacować wyrządzone szkody. Jego duża twarz wyraża oburzenie, policzki nadęły się i poczerwieniały, oczy świecą jak dwie latarnie – jeszcze bardziej wybałuszone niż zawsze. Ogromny, zwisający u szyi, jak druga broda, „kropf” (wole) drży newralgicznie za każdym sapnięciem. Po chwili słyszymy słowa tutejszego przekleństwa: „Sakrament, nou moll, sakrament nou moll”. Steindl klnie dzisiaj cały dzień. My zabieramy się do sprzątania naszego pokoju. Usuwam z ramy okiennej resztki szyby. W momencie, gdy patrzę na wiodącą do gospody drogę, uderza mnie widok nieznanej postaci. Wszystko wskazuje na to, że jest to jakiś wojskowy, choć całkiem inny od tych, których zdążyliśmy poznać. A więc… Amerykanin?! Idzie pewnie, tak jakby tu mieszkał od lat. Jego chód przypomina ruchy kota. Lekko odrywa nogi od ziemi i szybko, prawie bezszelestnie, posuwa się do przodu. W tym chodzie jest wojskowy rytm, ale sprężyste ruchy sprawiają wrażenie ćwiczeń gimnastycznych wyzwalających energię, radość życia i poczucie swobody. Patrzymy na tę sylwetkę jak zahipnotyzowani. Gdy Amerykanin znika w drzwiach gospody, zbiegamy na dół, by móc zapoznać się z przybyszem. Stoi pośrodku sali. Prawie dwumetrowy dryblas w mundurze koloru zgniło-szarawej zieleni. Trzyma dłonie w tylnych kieszeniach spodni, na obu pośladkach. Jego szczęka ciągle się porusza. Milczy. Zdaje się, że jest całkowicie pochłonięty czynnością żucia gumy. Twarz wyraża arogancję i obojętność. Jest dla nas kimś niezbadanym. Pociąga zapowiedzią innego życia. Odpycha mrożącą obcością. Nasze spojrzenia bezradnie ześlizgują się po jego postaci nie mogąc znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Słowa powitania i wyrazy radości grzęzną w gardle. Nagle, ku naszemu zdziwieniu, widzimy na furażerce przybysza fantazyjnie przypiętą czerwoną gwiazdę, tak dobrze nam znaną z okresu okupacji radzieckiej na Wileńszczyźnie. Jest to symbol wojny i naszych nieszczęść tamtego okresu. To nas zmroziło. Pomyślałam, że gdzieś niedaleko od nas musiało nastąpić spotkanie, o którym meldowało nawet radio londyńskie. Odbywały się wtedy tańce i wzajemne uściski pomiędzy wojskowymi dwóch armii: amerykańskiej i radzieckiej. Nawet z diabłem można się zaprzyjaźnić, gdy się znajdzie wspólnego wroga. Znowu „uderzyła” mnie myśl o moralności państw i rządzących. Czyżby moralność obowiązywała tylko nas maluczkich? Mama, Grześ i ja spoglądamy na siebie porozumiewawczo. W obecnej sytuacji nie ma czasu ani możliwości na dalsze dociekania. Za mało wiemy. Amerykanina należało jakoś przywitać. Odważnie postępujemy parę kroków do przodu i mówimy chórem: „my Polen”… Cisza. Żadnej reakcji. Amerykanin żuje w milczeniu gumę. Niemal krzyczymy więc „my Polen, Polska, Polacy!” licząc na serdeczne powitanie i uściski. Amerykanin rzuca na nas przelotne spojrzenie i mówi: „Poulisz, o kej, horoszo”. Po czym zasiada do podanej przez panią Steindlową jajecznicy, pałaszuje ją, popija moszczem i na koniec zapala papierosa. Siedzi chwilę wyciągnąwszy nogi przed siebie. Następnie wstaje i zaczyna flegmatycznie przypinać do pasa broń, złożoną na stole przez oficerów węgierskich. Tak samo flegmatycznie kieruje kroki do wyjścia i opuszcza gospodę mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Pozostał po nim tylko niebieski dymek. Stoimy oniemiali i rozczarowani. Wtedy słyszę głos mamy: „Taki sam cham jak rusek, tylko lepiej ubrany”. Przypomina mi się teraz powiedzonko „jak cię widzą...” i zaczynam rozumieć, że w nim nie chodzi tylko o ubiór i wygląd zewnętrzny człowieka. Amerykanin był ubrany w mundur najlepszej jakości, od góry do dołu wszystko było świetnie dopasowane i uszyte z doskonałej tkaniny. Nie wzbudził jednak sympatii, nie polubiliśmy go, choć należał do tych, którzy nas wyzwolili. Dziś pojęłam głębszą treść starego przysłowia, że nie tylko ubiór, ale przede wszystkim przyjazna postawa i okazywanie szacunku dla ludzi potrafi ich zjednywać. Amerykanin może tego nie wie albo nie chce wiedzieć, bo nie potrzebuje. Po Rosjanach i Niemcach, spotkaliśmy dziś nowego zwycięzcę. Rozpoczynamy też nowy okres naszej tułaczki w amerykańskiej strefie okupacyjnej.

Teresa Järnström-Kurowska

Szwecja

Epilog

Tak urywa się ciąg snów dziewczynki, która pragnęła zostać polską bohaterką narodową, a stała się uciekinierką i tułaczką. Nie przyszło jej walczyć w szeregach wileńskiej partyzantki, jak to czynił jej kuzyn Włodek Stankiewicz, zginął walcząc w Powstaniu Warszawskim, jak jej kuzyn Wacek Kurowski i wujek dr Jan Bermański, przejść przez mękę hitlerowskich obozów koncentracyjnych jak kuzyn Sławek Kurowski w Oświęcimiu, stryjenka Melania Kurowska w Rawensbruk i ojciec Wacław Kurowski w Gross-Rosen i Fynf Toichen. W pierwszych dniach maja 1945 roku cieszyła się odzyskaną wolnością nie wiedząc jeszcze, jaką ofiarą własnej rodziny i milionów ludzi opłaconą. Zakończenie wojny zbiegło się z pożegnaniem dzieciństwa. Wraz z matką i bratem opuściła gościnną wioskę Inzell i wyruszyła w dalszą wędrówkę, która miała na celu poszukiwanie stabilizacji i środków na utrzymanie. Wchodziła w wiek młodzieńczy z przeświadczeniem, że sytuacja w jakiej się znalazła, jest przejściowym etapem. Marzyła, że któregoś dnia odnajdzie ojca i swoich bliskich, że znowu wszystko będzie tak, jak przed wojną, że wrócą z matką i bratem do Wilna, do Mejeryszek. Dwa lata pobytu w okupowanych przez Amerykanów Niemczech przyniosły nowe doświadczenia i nowe przeżycia. Powoli zaczynała rozumieć, że przeszłość powraca jedynie wspomnieniem i snem… a marzenia najlepiej służą rzeczywistości.

Wstecz