Z mojego notatnika

Wdzięczność i niewdzięczność

W czerwcu 2004 r. zmarł we Wrocławiu Roman Aftanazy. W skromniutkim nekrologu na łamach „Tygodnika Powszechnego” Jan, Krzysztof i Marian – współpracownicy z Biblioteki Ossolineum, napisali o śp. Romanie Aftanazym – Ossolińczyk Pan Kustosz – nasz Mistrz. Tak mało słów a jednocześnie tak bogata treść. Ossolińczyk – a to znaczy – kontynuator pięknych tradycji Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, ufundowanego w 1817 r. we Lwowie przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, historyka, powieściopisarza, bibliotekarza. Celem było gromadzenie rękopisów i druków dotyczących Polski, stworzenie warsztatu pracy dla uczonych polskich i wydawnictwo prac naukowych. Podstawowy składnik Ossolineum stanowiła biblioteka naukowa. Z przyczyn wiadomych od 1947 siedzibą Ossolineum został Wrocław a ocaleli Ossolińczycy toczyli boje, by przebogate zbiory trafiły do Polski.

Dlaczego wspominam Romana Aftanazego? Bo pasjonuje mnie przeszłość ziemi, na której wypadło mi się urodzić i żyć. Z nieukrywaną radością sięgam czasem po wielkie dzieło jego życia pod tytułem „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”. Znam tomów jedenaście, a moją szczególną uwagę przyciągają dwie pojemne księgi: tomy trzeci i czwarty odpowiednio zatytułowane: „Województwo Trockie Księstwo Żmudzkie Inflanty Poskie...” i „Województwo wileńskie”. Gdy to czytam, odczuwam wdzięczność i podziw dla erudycji i pracowitości tego człowieka, który kawał swego życia poświęcił penetrowaniu archiwów, księgozbiorów, poszukiwaniu potomków dawnych właścicieli zamków, pałaców, dworków. Nieodłączną częścią opisów tych rezydencji są ludzie, którzy latami gromadzili zbiory sztuki, biblioteki, zakładali parki, budowali kościoły. „Na piętrze najpiękniejszym pokojem był duży salon z posadzką ułożoną w deseń geometryczny z jasnego i ciemnego gatunku dębu, sufitem pokrytym sztukateriami, z wielkim weneckim żyrandolem i kominkiem z jasnego marmuru. Podstawowym urządzeniem salonu były meble w stylu Ludwika XVI, obite częściowo starymi gobelinami ze scenami z bajek Lafontaine...”. Fragment ten dotyczy pałacu znajdującego się w podwileńskiej Białej Wace. Wybudował go Hilary Łęski dopiero w drugiej połowie XIX wieku. Świetność tej siedziby i całego jej otoczenia trwała krótko, bo do 1939 r. Po wojnie w dawnym pałacu mieściła się szkoła rolnicza i dzięki temu pałac jako tako egzystował. Kiedy uczelnia wyprowadziła się do nowej siedziby, rezydencja Łęskich zaczęła popadać w ruinę. Taki stan rzeczy trwa do dziś.

...Trudno dziś sobie wyobrazić, że przy starym drewnianym dworze Pisanków w podwileńskiej Kowszadole (widziałam ten umierający szlachecki dom w czasach, gdy mieściła się w nim bursa kołchozowa): „Aleja była lipowa. Lipy, przed wielu setkami lat posadzone gęsto, szły równym rostem ku górze, gładkie, wysokopienne, aż tam gdzieś na wysokościach strzeliły w korony zwarte, uderzyły w rabat zielony, zwarły się baldachimem nieprzebitym, położyły się cieniem czarnym nad ziemią. Ten opis zawdzięczamy Melchiorowi Wańkowiczowi („Anoda-Katoda”), który zwiedzał Pikieliszki Piłsudskiego i po drodze złożył wizytę staremu dziedzicowi Kowszadoły.

Przypuszczalnie nie zachował się opis pięknej drewnianej kaplicy w pobliskim Lubowie. Kiedyś osobiście prosiłam księdza Ričardasa, proboszcza w Niemenczynie, który z urzędu miał sprawować opiekę nad rzeczoną kaplicą, bo znajdowała się ona na terenie parafii niemenczyńskiej. Ale ks. Ričardas zajęty był w owym czasie machlojkami z dziełami sztuki, więc nie w głowie mu była niszczejąca zabytkowa kaplica z licznymi pochówkami rodziny Śliźniów.

„A tak się boję, że zimne podmuchy poziomego głupiego rozumku zdmuchnąć mogą i ten ledwo tlący się płomyk piękna w życiu” – Józef Piłsudski. Jakże inaczej określić można kogoś, kto kazał „zamknąć” w rurze kanalizacyjnej urokliwą rzeczułkę na Zwierzyńcu, w pobliżu XVIII-wiecznego młyna, który po „rekonstrukcji i restauracji” będzie lokalem mieszkalnym. Mieszkańcy upamiętnili strumyk wystawiając trzymetrowy drewniany krzyż. Jak nazwać można kogoś, kto kazał usunąć skromną tabliczkę, która w ciągu dziesięcioleci znajdowała się na fasadzie domu przy ul. Wróblewskiego i wskazywała poziom wody po słynnej powodzi w 1931 roku, kiedy to Wilia zalała nawet Plac Katedralny i można było po nim pływać łódkami. Tekst napisany był po polsku i pewnie to najbardziej denerwowało posiadacza „poziomego głupiego rozumku”. Nie podobało się „lenkiškai”, to trzeba było zrobić tabliczkę litewską, przecież fakt, że Wilia aż tam mogła być groźna, jest ciekawostką. W jednym ze swoich tekstów „Spiżarni literackiej” Czesław Miłosz zapytuje: „...czy wolno tak postępować, nawet jeśli zapał patriotyczny do tego zachęca?” Miłoszowi chodziło o podręcznik języka litewskiego, który kupił w Chicago, a wynikało z tego podręcznika (wydany w 1934 r.), że w Wilnie nie było żadnego człowieka mówiącego po polsku. Znany litewski aktor teatralny i filmowy Kostas Smoriginas w jednym z wywiadów powiedział, że przeżył swoisty szok – przybył do Wilna z Kowna w 1971 r. – że tylu ludzi mówi tu po polsku. Jest zdania, że wielonarodowość i wielokulturowość miasta stanowi o jego obliczu, które wyróżnia je korzystnie pośród innych europejskich stolic.

Niedawno zrekonstruowano placyk przy ul. Garbarskiej (Odminiu), naprzeciwko katedry. Na placyku tym stało w ciągu dziesięcioleci popiersie Borisasa Dauguvietisa – reżysera, aktora, dramaturga, urodzonego w 1885 r. w Dauguwieczach w rejonie Birż. Zasłużył się tym, że szczególnie propagował twórczość litewskich dramaturgów, z jego inicjatywy utworzono pierwszy teatralny tygodnik „7 meno dienos”, po wojnie był głównym reżyserem Litewskiego Teatru Dramatycznego. Zmarł w Wilnie w 1949 r. Propagowanie idei komunistycznych raczej trudno mu przypisać. Pewnie nie podobało się imię jakby nieco nielitewskie – Boris, a może to, że często „szlifował” ulice wileńskie w strojach odbiegających od przyjętych wówczas norm szarości, a w uchu miał zawsze nieodłączny kolczyk. W każdym razie popiersie znalazło przytułek pod dachem Narodowego Teatru Dramatycznego.

Halina Jotkiałło

Wstecz