Podglądy

Dzierżywładze poszły na wojnę

Uszy słyszą, oczy widzą, rozum odmawia wiary. Wybory tuż tuż, a nikt dotychczas nie powołał żadnej konkurencyjnej dla Akcji Wyborczej Polaków na Litwie partii. Jakiejś tam „polskiej” Partii Chłopskiej (śp.), jakiegoś Aliansu Mniejszości Narodowej (śp.), jakiejś „polskiej” sekcji przy Związku Liberałów (śp.) czy, na ten przykład, jeszcze jednej pi-pi-el (inn. – istniejącej na niby).

Naprawdę źle się dzieje w państwie litewskim, skoro zaniedbano podejmowanych od lat prób rozpraszania polskiego elektoratu. Ogólnolitewskie partie zrezygnowały nawet z modnych w poprzednich latach praktyk umieszczania na swoich listach polskich nazwisk. A nóż widelec, ktoś się skusi i widząc swojską końcówkę -ski czy -wicz, zamiast na AWPL, zagłosuje na jakąś litewską partię: liberalną, socjalliberalną czy socjaldemokratyczną. Czyżby polskiego wyborcę postanowiono zostawić w spokoju uznając, że jest niereformowalny? Bo i tak go uwodzono, i owak, a on uparcie trwał przy swojej Akcji Wyborczej. Tym razem nie tylko więc nie słychać o dokonywanych przez litewskie partie łapankach na polskie nazwiska, kosza dostała nawet tak łatwa zdobycz, jak wirtualna – pipielka. Jeżeli bowiem wierzyć „Kurierowi Wileńskiemu”, żadna z litewskich partii nie chciała przytulić do swego łona tej blondformacji. I to wbrew temu, że jej prezeska zdarła sobie zelówki odwiedzając sztaby wyborcze ogólnolitewskich partii, by wkupić się w jakąś koalicję. Wszystko wskazuje na to, że szefowie tych partii, wbrew osobistemu urokowi prezeski pi-pi-el, wzdragali się na samą myśl o takim mariażu. Może wiedzieli, że partia ta istnieje wyłącznie w wyobraźni paru osób, a jedynym jej dokonaniem jest niedawna wizyta w koszarach (na zaproszenie generała brygady Wojska Polskiego). Wizyta ta, co prawda, potwierdziła stare powiedzonko, że „za mundurem panny sznurem”, ale nie uczyniła z pi-pi-el poważnego partnera do rozmów o koalicji.

Poza tym ogólnolitewskie partie mają dziś poważniejsze zmartwienia niż bój o polski elektorat. One prowadzą prawdziwą wojnę i to na kilka frontów. Wojują z Partią Pracy Wiktora Uspaskicha, która grozi zabraniem im własnego, litewskiego, elektoratu. Wojują ze służbami specjalnymi, które tropią związane z nimi korupcyjne afery, wojują z mediami, które te afery ujawniają.

Ta permanentna wojna spowodowała zmianę mentalności naszych dzierżywładzów. Tak niedawno – bodajże od października roku ubiegłego do kwietnia tego – trendy i w dobrym tonie wśród polityków i radnych były podsłuchy i ujawnianie zapisów podsłuchanych rozmów, ewentualnie innych obciążających pewnego polityka kwitów (fachowo zwanych materiałami operacyjnymi).

Modne też były spektakularne publiczne „demaskacje” dokonywane przez głównego „bezpiecznika” kraju Mečysa Laurinkusa. Politycy nie kryli swojego uwielbienia i aprobaty dla Departamentu Bezpieczeństwa Państwa, który wykazał aż tyle sprytu, żeby podsłuchiwać rozmowy owego polityka z jego sponsorem. Z aplauzem witano każdy przeciek z DBP do mass mediów. Pies z kulawą nogą (a co dopiero premier czy, powiedzmy, przewodniczący Sejmu) nie zaszczekał, że takie przecieki są niezgodne z prawem, naruszają czyjąś prywatność, szkodzą dochodzeniu czy łamią zasady domniemania niewinności. Za rzecz wielce dowcipną uchodziło pastwienie się nad wspomnianym politykiem medialnych asów.

Powyższe praktyki spowodowały rzecz w innych czasach i okolicznościach niemożliwą. Dziennikarze (szczególnie z dziennika „Lietuvos rytas” i telewzji LNK) ochotnie wcielili się w rolę kierowanej przez bezpiekę i polityków sfory wytresowanej pod kątem szczucia jednego człowieka – prezydenta Paksasa. Z uwielbieniem spijali każde słowo z „ust karminów” parla... i innych mentów, a ci o mało publicznie nie rozdzielali buziaków usłużnym żurnalistom.

Ach, gdzież te piękne czasy?! Minęło zaledwie jakieś pięć miesięcy i co się okazało? Między politykami i dziennikarzami zaległa arktyczna pustynia. Podsłuchy zaś są już nie tylko de’mode’ czy nieeleganckie. Podsłuchy są karalne. Podobnie jak karalne jest ich ujawnianie przez dziennikarzy w telewizji. Nie bez powodu w „Lietuvos telekomas” szaleli niedawno policjanci, przedstawiciele prokuratury i bezpieki. Szukali sprzętu do podsłuchu. Coś tam znaleźli, ale na razie nie wiedzą, co? Czy to rzeczywiście supersprzęt szpiegowski, czy może jakiś nowoczesny aparat do kawy – scheda po Finie Tapio Paarmie.

Co to się porobiło? Obecny szef DBP Arvydas Pocius popadł w ciężką niełaskę dzierżywładzów za to samo, za co niegdyś wielbili jego poprzednika Laurinkusa. Za podsłuchy. Z tą tylko różnicą, że zmieniły się osoby podsłuchiwanych. Teraz są to przedstawiciele wiodących krajowych partii.

Swoją drogą Pocius musiał się mocno pokłócić z rozumem, by podsłuchiwać takie establishmenty jak posłowie na Sejm, oligarchowie miejscowego chowu czy ojciec naszej pięknej stolicy. Bo co innego jakiś tam szef państwa, a co innego ludzie, którzy, co prawda, piastują niższe urzędy, ale traktują państwo jak swój prywatny folwark. Więc dobrze tak Pociusowi. Teraz w jego biurze siedzi powołana na wniosek prezydenta Adamkusa tymczasowa komisja, która bada „czy organy praworządności w trakcie prowadzenia działalności operacyjnej nie nadużywają swoich uprawnień i nie naruszają praw człowieka”.

Przechlapane ma również Valentinas Junokas i jego Służba Badań Specjalnych, która ujawniła powiązania szefa Rubicon Group Andriusa Janukonisa z politykami z pierwszego garnituru i cały związany z tym korupcyjny skandal. Cud to prawdziwy, że znienawidzona przez czołowych polityków głowa Junokasa jeszcze nie potoczyła się z turkotem do nóg tych, którym przysporzył tyle zmartwień: pożegnanie z mandatami, dochodzenie w prokuraturze, przekreślenie tak pięknie rozwijających się politycznych karier. Nic to. Byle do wyborów, przed którymi politykom jakoś nie wypada utrącać funkcjonariusza, który ujawnił przecież nie jakąś wydumaną aferkę, a aferzysko jak stąd do Nowej Zelandii. Osobiście jednak, na miejscu Junokasa, trwożliwie rozglądałabym się za jakimś krajem na azyl polityczny. Bo biada mu, jeżeli najbliższe wybory wygra rządząca dziś koalicja czy młode wilczki Zuokasa.

Teraz kilka zdań na temat ochrony praw człowieka naruszanych rzekomo przez tych, którzy ujawnili aferę. Jeżeli ktoś nie wie, o prawa jakich konkretnie człowieków chodzi, chętnie wymienię, bo na razie jest ich garstka: podejrzani o łapówkarstwo posłowie Andriukaitis, Vidžiunas i Kvietkauskas, oczyszczeni z podejrzeń, ale też kumplujący się z Janukonisem Masiulis, Rimšelis i Steponavičius, mer stolicy Zuokas. Zresztą, jak wynika z nagranych rozmów, on jedyny traktował szefa Rubicon Group jak osobistego pachołka, inni zachowywali się jak pucybuty Janukonisa. Trudno się zresztą dziwić tej wiernopoddańczej postawie posłów wobec szefa Rubicon Group. Jak sugerują przecieki do prasy, był on sponsorem prawie wszystkich dzierżywładzów... chyba poza zdymisjonowanym prezydentem Paksasem. Zresztą ten ostatni wykazał się intuicją drewnianej kłody. Jestem pewna, że gdyby na sponsora swojej kampanii wyborczej wybrał Janukonisa, a nie Borisowa, do dziś z powodzeniem urzędowałby w Prezydenckim Pałacu.

Ostatnio do grona unoszących się ponad prawem i nietykalnych polityków-człowieków dołączył sam premier Algirdas Brazauskas. Nastąpiło to po tym, gdy w telewizyjnej audycji „Nesutinku” („Nie zgadzam się”) ujawniono fragment tzw. podwójnej buchalterii Rubicon Group – wydruk komputerowy tabeli, z którego wynikało, że 25 września 2003 roku wypłacono 10 tysięcy litów komuś określonemu skrótem AMB. Autorzy programu, zresztą pośrednio, przepytując na tę okoliczność obywateli, zasugerowali, że AMB to inicjały premiera – Algirdasa Mykolasa Brazauskasa. Byliśmy wszyscy świadkami piekła, jakie się rozpętało po tej audycji.

Premier omal nie dostał apopleksji. Bodajże następnego dnia poleciał do prokuratury ze skargą na prezenterkę wspomnianej audycji Rutę Grinevičiuté. Prokuratura skwapliwie wszczęła dochodzenie przedwstępne i straszy dziennikarkę więzieniem. Gdyby w swoim czasie prezydent Paksas podobnie reagował na medialne rewelacje, w więzieniach zabrakłoby miejsca. „Kwiat litewskiego dziennikarstwa” gryzłby kraty za jego szkalowanie i naruszanie dóbr osobistych. A premier, gdyby tak cofnął się myślami wstecz, może przypomniałby sobie, że był jednym z tych, który tak niedawno popierał... a w każdym bądź razie akceptował medialny kanibalizm. Polegał on na rzuceniu dziennikarzom ofiary, którą ci powolnie rozszarpywali na oczach zdrętwiałych ze zgrozy obywateli (nie wszystkich, bo niektórym ten obrazek smakował). Autorzy tego okrutnego misterium nie przewidzieli, że żurnaliści, którzy raz zasmakowali w łatwo dostępnej krwi, to już wampiry. Po rozszarpaniu jednej ofiary nie ustaną w poszukiwaniu kolejnych. Lubiły dzierżywładze cudzą krwią media karmić. Teraz przychodzi im swojej utoczyć, a nie chcą.

Zresztą dziennikarka, jak i cała TV3, nie mogłyby sobie nawet za ciężkie pieniądze kupić lepszej reklamy. O ile pierwszą edycję debiutującego programu „Nesutinku” obejrzała zaledwie garstka widzów, o tyle na drugą rzuciła się cała Litwa. Warto było. Jestem pewna, że nie tylko mnie cierpła skóra od ujawnionych nagrań i stenogramów kolejnych rozmów Janukonisa. Rozmówcami tego nad podziw gadatliwego przedsiębiorcy tym razem byli mer, poseł Kvietkauskas, jego osobisty kierowca. Wniosek z tych pogaduszek wynikał jeden: w ubiegłym roku, podczas skandalicznych wyborów mera stolicy całe to towarzystwo bawiło się w takie „klocki” jak przekupstwo, zastraszanie, a nawet porwania. I wszystko to w celu usadowienia Zuokasa w gabinecie mera.

Po tej audycji mer przyznał, że ujawnione fragmenty rozmów są autentyczne, ale „wyrwane z kontekstu”. Jakiż mógłby być ten niewinny kontekst rozmów, skoro ich fragmenty budzą aż taką grozę? Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że przed nazwaniem radnego Drémy „durniem” i „upiorem”, którego trzeba albo kupić, albo nastraszyć, albo też porwać i uwięzić (co w końcu zostało wykonane), chłopaki rozmawiali... np. o interesach społecznych czy o tym, co by tu zrobić pro publico bono i dobra stolicy w szczególności. Niestety, ujawnione fragmenty rozmów brzmiały jednoznacznie – jak dialogi z kiepskiego filmu o radosnej działalności Cosa Nostry.

Czy w takiej atmosferze dzierżywładze mogą mieć głowę do powoływania konkurencji dla AWPL? Nie mogą. Muszą zresztą zająć się własną kampanią reklamową. Na szczęście mają na nią pieniądze. Partia premiera (członek Andriukaitis) dostała na to (od rządu premiera) 1 mln 511 tysięcy litów. Partia przewodniczącego Sejmu (członek Kvietkauskas) 1 mln 110 tysięcy litów, partia Kubiliusa (członek Vidžiunas) – 624 tys. litów, partia Zuokasa – 1 mln 568 tys. litów. Rząd nie ukrywa, że postanowił dziesięciokrotnie zwiększyć partiom dotacje, by ich członkowie nie sprzedawali swoich głosów przedsiębiorcom. Skompromitowani (wymienieni w nawiasach posłowie) bardzo się więc swoim partyjkom przysłużyli. Pieniądze z kieszeni podatnika na kampanię reklamową dostaną nie wszystkie partie, najwięcej właśnie dzierżywładze. Kryterium podziału było poparcie osiągnięte podczas minionych wyborów sejmowych (2000 r.) i samorządowych (2002 r.). Co prawda od tego czasu popularność tych partii katastrofalnie spadła, właśnie w wyniku afer, ale kogo to obchodzi? Gdyby zresztą chodziło o popularność, należałoby się kierować wyborami do Parlamentu Europejskiego, ale te dyskretnie się pomija, bo wg ich wyników, największą kasę zgarnęłaby znienawidzona Partia Pracy Uspaskicha, trzeba by było też dofinansować Akcję Wyborczą Polaków na Litwie, która przekroczyła 5-procentowy próg wyborczy, natomiast socjalliberałowie Paulauskasa nie dostaliby nic. Niestety, karty... i pieniądze rozdaje ten, kto rządzi.

Gdyby taki burdel, jak w tym państwie, panował w burdelu, nierząd by nie istniał.

Lucyna Dowdo

Wstecz