„Ziemi widmowej” cudowny sen

(Dokończenie. Początek w nr 12 ub. r.)

Krakinowska Madonna

Kierując się w stronę Laudy, gdzie w Kiejdanach czekał na nas nocleg, nie mogłyśmy nie zatrzymać się chociaż na krótko w kilku miejscowościach, położonych na trasie. W takich uroczych litewskich miasteczkach można jeszcze ujrzeć domy z potężnych bierwion, mocno wrośnięte w ziemię. Wystarczy skręcić w boczną uliczkę, o parę kroków od tradycyjnego centrum z pocztą, budynkiem lokalnych władz, sklepem lub barem. Pierwszy taki postój mamy w Ramygale. Imponujących rozmiarów kościół o typowej dla początku XX wieku architekturze: neogotyk z czerwonej cegły, potężne trzynawowe wnętrze, długie rzędy drewnianych ławek, boczne ołtarze z pociemniałymi ze starości obrazami. Kilka staruszek wraz z sędziwym proboszczem nie śpiesząc gromadzi się na wieczorną Mszę. Tu czas się zatrzymał…

Kilkanaście kilometrów dalej na szlaku podróżniczym leży nieco większy Krakinów, w wielu szczegółach powtarzający Ramygałę. Taki sam kościół w otoczeniu wiekowych lip, dominujący nad miasteczkiem: eklektyczna budowa, solidne murowane ogrodzenie z bramą, kilka nagrobków księży, jeden z napisem po polsku. Lipy, jak się okazało, posadzone przez Maironisa, który tu duszpasterzował przez kilka lat (fakt uwieczniony tablicą w nawie kościelnej). Na dziedzińcu przykościelnym potężnych rozmiarów krzyż z napisem, iż stoi on w miejscu ołtarza pierwszej świątyni, zbudowanej w XV w.

Ponieważ do Krakinowa przyprowadziła nas chęć ujrzenia słynącego cudami ukoronowanego wizerunku Madonny z Dzieciątkiem, uważnie przyglądamy się każdemu z ołtarzy. W głównym, kunsztownie wyrzeźbionym z drewna na wzór krakowskiej szopki, widzimy jednak śliczny obraz, przedstawiający Wniebowzięcie NM Panny. Niepewne wcześniej zdobytej informacji już zamierzamy opuścić świątynię. Na szczęście zatrzymuje nas wtórujący organom melodyjny śpiew litewskich pieśni maryjnych, a już zupełną niespodziankę sprawia wykonanie „Barki” - trochę melancholijne, nieśpieszne. Zasłuchane pozostajemy na wieczorne nabożeństwo. W „nagrodę” za cierpliwość unosząca się do góry ikona Wniebowzięcia powoli odsłania przed nami inny obraz - przecudne oblicza Maryi i Jezusa w złoto-srebrzystym blasku koron i szat. Taki oto niespodziewany skarb spotykamy na litewskiej prowincji.

Nie sienkiewiczowskie, nie miłoszowskie - losy laudańskie

Dość późna pora i deszczowe chmury na horyzoncie zmuszają do pośpiechu: mijamy kolejne osiedla, z nazw kojarzące się z Trylogią. W pewnym miejscu drogę przecina rzeczka, a raczej ledwie widoczny w zaroślach strumyk, zwany Laudą, za którą aż do Kiejdan będzie nam towarzyszyła legendarna dolina Issy. Nim się rozpada na dobre, zdążymy dotrzeć pod opiekę pani Reginy Gutauskiene. Reszta wieczoru mija na planowaniu dnia następnego i słuchaniu opowieści gospodyni o jej życiu - jednym z wielu losów tutejszych Polaków, ilustrowane pokaźnym albumem zdjęć - dawno nie istniejących domów, nieżyjących osób.

Dziadkowie pani Reginy - Jadwiga i Aleksander Wędziagolscy - władali Jodkiszkami, majątkiem w pobliżu Kiejdan. Babcia, wcześnie owdowiała wychowała dwójkę dzieci: Antoniego i Marię, matkę naszej gospodyni. Z pierwszego małżeństwa Marii z Duchnowskim przyszedł na świat syn Aleksander. Po utracie męża w czasie I wojny światowej Maria wychodzi za mąż za Adolfa Klimańskiego. Drugi mąż, inteligentny, pochodzący z zacnej rodziny, nie posiada jednak żadnego majątku. W dodatku uważa siebie za Litwina, chociaż w domu rozmawia po polsku. Babcia, przeciwna temu małżeństwu, sprzedaje Jodkiszki i nabywa dla córki majątek Montwiłany, sama zaś wyjeżdża z synem do Warszawy, gdzie wkrótce wszelki ślad po obydwu zaginie.

W Montwiłanach przychodzi na świat w 1927 roku pani Regina. Lata dzieciństwa wspomina jako najszczęśliwszy okres swego życia. Ojciec dobrze gospodarzył, rodzina więc nie cierpiała niedostatku. Była jedynaczką, przyrodni brat uczył się najpierw w gimnazjum, później w Akademii Rolniczej w Kownie. Dla córki sprowadzano do domu nauczycielkę języków - polskiego i francuskiego. Gdy dorosła, polskiego gimnazjum w Kownie już nie było, musiała więc pójść do litewskiego. Początek wojny położył kres wszystkiemu. Najpierw, z racji na polskie pochodzenie matki, Niemcy chcieli wyrzucić rodzinę z majątku. Pomogła ojca dobra znajomość niemieckiego - zagrożenie udało się zażegnać. Po przyjściu bolszewików rodzinę natychmiast wciągnięto na listę osób przeznaczonych do wywózki. Powiadomiony o tym ojciec w nocy załadował na wóz najpotrzebniejsze rzeczy, przywiązał krowy i rodzina w pośpiechu opuściła Montwiłany.

Tak rozpoczęła się kilkuletnia tułaczka po krewnych, w ciągu której co jakiś czas zmieniano miejsce zamieszkania. Pani Regina musiała porzucić naukę i podjąć pracę, lecz jak tylko dowiadywano się jakie nosi nazwisko, wyrzucano ją za drzwi i kazano wynosić się w ciągu 24 godzin z tej miejscowości. Utrata majątku i całego dobytku, strach przed Sybirem, wyrzucanie z pracy i ciągły brak własnego kąta przedwcześnie wpędziły ojca do grobu. Groźba wywózki przestała ciążyć nad rodziną dopiero po śmierci Stalina i zmianie nazwiska pani Reginy po zamążpójściu. Wtedy zaocznie ukończyła studia ekonomiczne i do emerytury pracowała w kiejdańskiej „Biochemii”. Wychowali z mężem czwórkę dzieci, doczekali się gromadki wnuków i prawnuka. Aktywnie włączyła się w proces odrodzenia polskości, należy do oddziału ZPL „Lauda” i zespołu „Issa”.

Rano pozostawiamy za sobą Kiejdany z szykującym się na wielką skalę show, nazywanym świętem miasta. Na chwilkę tylko zatrzymamy się przy starym cmentarzu, gdzie pani Regina odwiedza rodzinne groby, my tymczasem odczytujemy z nagrobków polskie nazwiska. Jest ich tu dość sporo. Cmentarz stary, nic dziwnego.

Gdzie Niewiaża łukiem się wygina

Kolejnym punktem naszego zwiedzania jest Poniewieżyk - niegdyś majątek, którego dobra przechodziły kolejno od Pietkiewiczów do Wizgirdów i Billewiczów, później do Syruciów, by na przełomie XVIII i XIX w.w. zostać własnością Korewów. W ich rękach pozostawał do II wojny światowej, a ostatni jego właściciel zginął w 1945 r. z rąk sowieckiego żołnierza w Kownie. Trafiamy do Poniewieżyka za radą pani Reginy, która przez parę lat pracowała tu w kołchozowej administracji, zajmującej po wojnie pozostałości byłego pałacu. W tej części zespołu pałacowego zachowało się murowane piętrowe skrzydło z datą „1905” pod łamanym dachem, dobudowane przez Korewów, ocalała też część drewnianego XVIII-wiecznego parteru od strony Niewiaży. Zdewastowany i opuszczony budynek pozostawia przygnębiające wrażenie, jak i słynny niegdyś park, opadający tarasami ku rzece.

Nie sposób było nie zatrzymać się przy zabytkowym kościele pw. Jezusa Ukrzyżowanego, wzniesionym jeszcze w 1747 roku z fundacji witebskiego kasztelana Szymona Syrucia, przebudowanym na początku XIX w. Ta barokowa świątynia o szerokiej fasadzie i trójkątnym szczycie już na pierwszy rzut oka urzeka niespotykaną oryginalnością architektury: jest bowiem jak żaden inny kościół zbudowana na planie trójkąta. Brama z 1872 r. prowadzi na dziedziniec ze starymi nagrobkami księży i okolicznej szlachty, w tym - ostatnich właścicieli majątku - Korewów. Warto dodać, że w czasie II wojny światowej Poniewieżyk był miejscem jednego z obozów, w którym m. in. więziono po aresztowaniu w 1942 r. księży wileńskich i kleryków Wileńskiego Seminarium Duchownego.

Na krótko jeszcze przystajemy przy drewnianym kościółku śś. Piotra i Pawła w Bobtach, by na przykościelnym dziedzińcu zrobić kilka zdjęć zachowanych tu XIX-wiecznych nagrobków, prawie wyłącznie polskich. Zwraca na siebie uwagę i umieszczona na frontonie świątyni drewniana płaskorzeźba „Oka Opatrzności”. Bogata historia budowy kościoła ma swój początek w wieku XVIII.

Warujący przy śladach przeszłości

Skoro przyszło nam wracać spod Kowna na Laudę inną drogą, szkoda byłoby ominąć Wędziagołę - jedną z wysepek polskości na Kowieńszczyźnie. Kobiety, szykujące kościół na uroczystość Wniebowzięcia NM Panny, kierują nas do zakrystiana - pana Ryszarda: „On u nas o historii Wędziagoły wie najlepiej”. Rad ze spotkania z rodakami, pan Ryszard oprowadza nas po świątyni, nie omieszkując przy tym podkreślić polskość Wędziagoły: „Była w stu procentach polska” - twierdzi. Trochę później przedstawi na to dowody dokumentalne. Dodaje, iż nawet teraz Msze św. są tu odprawiane w języku polskim i po łacinie.

Drewniana świątynia pw. Św. Trójcy z 1830 r. w Wędziagole wyróżnia się nietypowym wnętrzem z symetrycznymi galeriami po obu stronach ołtarza, w którym centralne miejsce zajmuje zabytkowy krucyfiks, uważany za cudowny, czego potwierdzeniem są otaczające go liczne wota dziękczynne. Dziedziniec kościelny jest zarazem starym cmentarzem, gdzie m. in. spoczywają krewni rodziny Miłoszów. Pan Ryszard nawet postarał się o zawieszenie tabliczki, wskazującej miejsce ich pochówku. Z niemałym żalem wspomina on zmarłego przed kilkoma laty Andrzeja Miłosza, często odwiedzającego to miejsce. W odróżnieniu od brata-noblisty, który nie wykazywał specjalnego zainteresowania genealogią rodziny, ubolewał on, że zbyt późno odnalazł tu swe korzenie.

W domu pan Ryszard z ogromnym pietyzmem przechowuje XVIII-XIX-wieczne księgi parafialne, które przypadkowo odnalazł pod zwałami różnego chłamu w starej dzwonnicy. Wertując przed nami pożółkłe kartki wskazuje na same polskie nazwiska wędziagolskich parafian. „Po latach 1863-64 z księgi zniknęły całkowicie całe rodziny, tak np. przestał w niej figurować zaścianek Ibiany. Znaczy, że za udział w powstaniu wszyscy zostali zesłani na Sybir” - wnioskuje p. Ryszard. Za racją naszego rozmówcy przemawia wzmianka Melchiora Wańkowicza o tym, że Murawiew kazał obrócić w perzynę ten szlachecki zaścianek, gdzie powstańcy powiesili carskiego szpiega: „Szwadron otoczył zaścianek. Kibitki czekały. Nic nie pozwolono brać. Podłożono ogień ze wszystkich stron...” .

Przed laty pisząc o jednym z uczestników Powstania Styczniowego na Kowieńszczyźnie Aleksandrze Chmielewskim - cywilnym wojewodzie kowieńskim - dowiedziałam się, że po powrocie z zesłania na Sybir zamieszkał on w folwarku Borek pod Wędziagołą. Został pochowany nieopodal kapliczki Juszkiewiczów na cmentarzu przykościelnym. W nie istniejącym dziś folwarku Borek (Szilelis) zachowała się nieduża alejka i stara, pamiętająca dawne czasy lipa w miejscu dworku - jako pamięć o powstańczej dynastii Chmielewskich. Strony te, bogate w historię, czekają na swego badacza. Marzy o tym pan Ryszard, samotnie warując przy śladach polskości w Wędziagole.

Rezydencje magnackie - historia i perspektywy

Reszta podróży upływa nam pod znakiem trzech magnackich rezydencji, których odwiedziny celowo zostawiłyśmy na zakończenie. Pierwszy na drodze jest znajdujący się w 5 km od Kiejdan zespół pałacowy w Opitołokach. Ulokowany na ustroniu, gdyż droga do pałacu prowadzi leśnym wąwozem, wyłania się z gęstwiny drzew trochę znienacka, by zaskoczyć przybywających niecodziennym widokiem. Majątek znajdował się we własności rodziny Zabiełłów od połowy XIX w. aż do II wojny światowej. Przebudowany w stylu neorenesansowym na pocz. XX w., wyróżnia się bogatym wystrojem zewnętrznym. Beżowo-kremowy kolor ścian wyrysowuje się na tle bujnej zieleni parku wszystkimi koronkowymi elementami architektury. Aż wierzyć się nie chce, że na takim odludziu można spotkać tyle przepychu i majestatu, które z powodzeniem mogłyby przynieść zaszczyt każdej metropolii.

Podczas II wojny światowej zniszczony pałac został odbudowany i od 1952 r. umieszczono w nim szpital dla umysłowo chorych. Brama i wysokie ogrodzenie, oddzielające teren parku od strony podjazdu, odcinają jego mieszkańców od reszty świata. Pogrążone we własnych myślach, milczące istoty snują się alejkami dawnej posiadłości Zabiełłów. Świat, w którym przebywają, wydaje się tak samo nierealny jak i obecny los pałacu. Jak rzeźba amorka z łabędziem, która na przekór wszystkiemu zachowała się od tamtych czasów na fontannie.

Stwierdziwszy, że wolimy rezydencje niezamieszkałe, podążamy ku kolejnej - Siesikom (Siesikai) w rejonie wiłkomierskim. Co prawda, niewiele o niej jest we wspomnieniach Waleriana Meysztowicza, poza wzmianką, iż była to, w odróżnieniu od Pojościa, prawdziwa rezydencja magnacka: „Zamek w Siesikach w niczym nie przypominał bajecznych kasztelów hiszpańskich. Nisko nad jeziorem osiadły, nie skały lecz wodę miał na swoją obronę. Niegdyś cztery przysadziste baszty strzegły go na rogach - zostały z nich jeszcze dwie. W miejscu strzelnic wybito okna. W piwnicy pod jedną z baszt znaleziono beczkę po okowicie - a w niej doskonale zachowane zwłoki Szweda w całym siedemnastowiecznym rynsztunku, który się kiedyś w wódce utopił. Kto zamek zbudował? Niemcy dostrzegali zakonnych budowniczych, legenda niosła imię Dowmunta, z rodu Giedymina, praojca książąt Siesickich”.

Najpierw jednak trafiamy przed renesansowy kościół pw. św. Bartłomieja, fundacji braci Siesickich z 1537 r., przebudowany w XVIII w. z wieżą i zabytkowym dzwonem. Na przykościelnym cmentarzu zatrzymujemy się przy XIX-wiecznej kaplicy grobowej rodu Kończów, krewnych Meysztowiczów. Ze wzgórza, na którym stoi kościół, nęci widok zamkowej baszty po drugiej stronie jeziora. Szukamy dojazdu do niegdyś słynnej siesickiej twierdzy.

Jak podają kroniki, właścicielem miejscowych dóbr był w XVI w. niejaki Gabriel Dowmunt, wywodzący się z książęcej rodziny litewskiej ulubieniec króla Władysława Warneńczyka. To on wybudował w Siesikach zamek, a od nazwy dóbr przyjął nazwisko Dowmunt-Siesicki. W rękach Siesickich majątek pozostał do pocz. XVIII w., przez wiano przeszedł do jednego z Radziwiłłów, który sprzedał go Dowgiałłom, w czyich rękach pozostał do 1940 r. Zamek, wzniesiony na pocz. XVI w. znacznie ucierpiał jeszcze podczas szwedzkiego najazdu, przebudowany dopiero w II poł. XVIII w. na wielkopańską rezydencję przez Dowgiałłów. Właściciele zgromadzili tu bogatą kolekcję militariów, podczas I wojny światowej wywiezioną na tereny obecnej Białorusi, gdzie podobno przepadła. Po II wojnie światowej zamek był już poważnie zdewastowany i nieużytkowany. Na początku lat 90. stał się on własnością prywatną, wtedy też rozpoczęto jego restaurację.

Przedzieramy się wyboistą drogą przez dwumetrowej wysokości pokrzywy i łopiany, kryjące wysypiska śmieci i gruzów, aż wreszcie stajemy na przestrzeni zgoła kontrastowej: po prawej widzimy to, co niegdyś nazywało się „Akademią”, czyli klasycystycznym pawilonem w ogrodzie, gdzie mieszkali i kształcili się pod wodzą nauczycieli synowie właściciela Siesik, zanim przychodziła pora wyjazdu do szkół. Ponoć panowała tam atmosfera bardziej przypominająca Sicz zaporoską niż Ateny. Tuż przed sobą, nad samą wodą, mamy zamek, który po obejrzeniu nie robi wielkiego wrażenia, jedynie bliskość jeziora i metrowej grubości mury nieco łagodzą rozczarowanie. Stoi nad brzegiem, z dwoma basztami od strony jeziora, okrągłą i czworoboczną, z tarasem pośrodku. Śladów restauracji nie widać, prócz zabezpieczonych przed ciekawskimi wejść.

Podziwiamy, co prawda z innego powodu, lewą stronę podjazdu: nisko strzyżony trawnik, na którego powierzchni jeszcze widać ślady fos i wałów, otaczających zamek, gdzieniegdzie zachowały się też resztki parku. Najbardziej jednak godny podziwu jest nowoczesny bungalow tuż na obrzeżach siesickich posiadłości. Weranda pod strzechą w stylu country ma służyć amatorom pikniku z piwem i szaszłykami. Sąsiedztwo XVI-wiecznej rezydencji nad pięknym jeziorem, chociaż w podupadłym stanie, ma być dodatkową i darmową atrakcją dla turystów.

Radziwiłłowskie Towiany (Taujenai) - ostatni punkt podróży. Jak wszystko radziwiłłowskie - z przepychem i pretensją na wielkość, niezależnie od lokalizacji. Dawniej, zresztą, nim nie zbudowano kolei, Towiany leżały na starym poniewieskim trakcie: z Wilna przez Mejszagołę i Wiłkomierz. Tu, jak pisze autor „Poszło z dymem” „...popasano, przeprzęgano koni i odpoczywano w gościnnym radziwiłłowskim domu”. Właścicielem Towian w jego czasach był książę Karol Radziwiłł, który wziął Towiany po bracie, a raczej bratowej, Benisławskiej z domu. Jego syn Konstanty, Totek, aresztowany w 1940 r. przez NKWD, zmarł na zesłaniu w 1944 r. na nieludzkiej ziemi. „Czy żyją jeszcze lipy towiańskiego ogrodu? Czy pod wodami nowej Atlantydy sterczy jeszcze pałac - lub może kościół towiański?” - zapytuje autor wspomnień.

Kościół towiański pw. Podwyższenia Krzyża Św., klasycystyczny, fundowany przez właścicieli majątku (rozpoczął hrabia Benedykt Morykoni, a skończył Konstanty Radziwiłł) - stoi na dawnym miejscu. Klasycystyczna jednonawowa świątynia, z fasadą wzorowaną na katedrze wileńskiej, z portykiem o czterech kolumnach, z dwiema figurami świętych na frontonie i Chrystusem z krzyżem w ręku pośrodku, z marmurowymi figurami śś. Kazimierza i Stanisława wewnątrz, krucyfiksem w ołtarzu głównym, XIX-wiecznym obrazem przedstawiającym figurę Chrystusa Nazareńskiego z kościoła śś. Piotra i Pawła w Wilnie oraz witrażami ze scenami znalezienia Krzyża Św. wykonanymi w Warszawie w 1900 r. Na dziedzińcu jeszcze zachowały się niewysoka dzwonnica zbudowana w poł. XIX w. i sarkofag grobowy Radziwiłłów na tyłach kościoła. Sędziwego wieku zakrystian życzliwie otwiera dla nas zamkniętą świątynię i po litewsku tłumaczy jej zabytkowe szczegóły.

Od kościoła w stronę pałacu prowadzi aleja lipowa. Majątek ziemski był kolejno własnością Nonhardtów, Massalskich, Paców, w 1790 r. kupili go Morykoniowie, aż wreszcie na pocz. XIX w. dostał się w ręce Radziwiłłów i należał do nich do 1940 r. Pałac na przełomie XVIII-XIX w.w. wzniósł wielki pisarz litewski Benedykt Morykoni, autorem projektu był architekt Piotr de Rossi. „Pałac w Towianach był duży, pseudoklasyczny, parterowy - tylko kolumnowy ganek miał drugie piętro. Pokoje o wysokich sufitach - musiał to stawiać dobry architekt - Gucewicz? Podczaszyński? Anichini? Od frontu szeroki dziedziniec z trawnikiem - z tyłu ogród, w klasyczny kwadrat lipowych alei. Lipy te w górze były wychylone jedne ku drugim - musiano kiedyś przemocą je związać i kilka lat przetrzymać w związaniu, by potem zostały w kształcie ostrołukowego sklepienia” - to u ks. Meysztowicza o pałacu towiańskim. Była jeszcze oranżeria i bardzo bogate wyposażenie wnętrz ze zbiorami dzieł sztuki, które zrabowano w czasie I wojny światowej.

Istotnie, dawną lipową aleją wjeżdżamy na duży kolisty dziedziniec z gazonem o rozmiarach średniej wielkości stadionu. Przed nami długa fasada głównego korpusu pałacowego i prawego pawilonu, połączonych galeriami, zachodni pawilon został zniszczony podczas II wojny światowej. Korpus główny w części środkowej jest piętrowy, centrum fasady z portykiem opiera się na czterech kolumnach, na trójkątnym frontonie gdzieniegdzie zachowały się resztki dekoracyjnych motywów roślinnych. Od strony wschodniego pawilonu zachowało się kilka drewnianych dworskich zabudowań: czworaki, dworek rządcy z gankiem, budynek gospodarczy, podobno wyjątkowo zabytkowy jako budowla drewniana. Po II wojnie światowej pałac odbudowano i użytkowało go państwowe gospodarstwo ogrodniczo-sadownicze.

Przed głównym pałacowym wejściem widać uwijających się przy pracy budowlanych. Od niedawna własność prywatna, pałac poradziwiłłowski planuje się częściowo odnowić, by rozlokować w nim nieduży, na 20 miejsc ekskluzywny hotelik i salę balową. Pracownicy oczyszczają wnętrza od stert śmieci i gruzów. Dzięki temu możemy trafić do środka i bez pośpiechu obejrzeć to, co stanowiło anfilady pokoi gościnnych na piętrze, dwie ogromne sale balowe z wejściem na parterowy taras. Otwiera się z niego widok na ogromny, podobno o powierzchni ponad 20 ha park krajobrazowy z kilkoma stawami, zarośniętymi trawą i wodorostami.

Trzeba musowo zamknąć oczy, by wywołać w wyobraźni wystrój pierwszego salonu - „gotyckiego pokoju” - z fotelami, krzesłami i kanapami z czarnego drzewa, obitymi pluszem, czy z saskimi złotymi adamaszkowymi meblami w drugim. Inaczej trudno ten przepych umieścić w obszarpanych i rozmalowanych wulgarnymi graffiti ścianach.

* * *

Co daje ta podróż po Atlantydzie, prócz garści smutnych refleksji nad przemijaniem? Czy warte zachodu jest takie grzebanie w dziejowych pogorzeliskach? Ta „ziemia widmowa” śni pięknym snem i odgłos przeszłości coraz ciszej wydobywa się na powierzchnię. Do jej dzisiejszych mieszkańców, nawet tych, którzy o pracę i chleb powszedni troszczyć się nie muszą, ta przeszłość nie przemawia. O wiele bardziej budującymi wyglądają na wpół mityczne opowieści z dziejów XII-XIV-wiecznych władców. Piękna i bogata historia Wielkiego Księstwa Litewskiego, które stanowiło składową część Rzeczpospolitej Obojga Narodów, jest im obca. Najlepiej przepisać ją na nowo, by radziwiłłowskie, korewowskie, bystramowskie cienie przyszłym gościom towiańskiej sali nie zakłócały zabawy. Jakże na miejscu będzie zakończyć te refleksje słowami autora „Poszło z dymem”: „...pionowa jednolitość naszego społeczeństwa, wynik wiekowego współżycia na jednej ziemi, była podstawą jedności, która trwała wieki i legła w gruzach dopiero w nawałnicy dwóch wojen światowych”.

Czesława Paczkowska

Wstecz