Skargi chochlika Magazynka

W tym szaleństwie jest metoda

Nie, ja tu dłużej nie wytrzymam! Gnieździłem się już w niejednej redakcji, ale nigdy w tak zwariowanej. Niby stateczny tytuł Magazyn Wileński, stateczne tematy, bo społeczne, historyczne, ba, nawet (że się tak brzydko wyrażę) polityczne. Niby nawet stateczny zespół (do cholery jasnej!), ale to tylko pozory. Ofiary ułańskiej fantazji! Gdy już to swoje pisemko złożą w drukarni i z trwogą czekają na wynik tego, co wspólnym wysiłkiem roztańczonej wyobraźni wymodzili, snują się po redakcji ospale, jak opary nad podwileńskimi łąkami. Debatują nad aktualiami życia politycznego... Co tam debatują? Wymądrzają się i tyle. Praktykują zespołowe poranne kawożłopanie i głośne czytanie innych polskich tytułów prasowych. Czasem biesiadują do późnego wieczora. A to czyjeś imieninki, urodzinki, inne jakie święto... A ty siedź, chochliku, o suchym pysku w najciemniejszym kącie i czekaj aż skończą. Oni się w ten sposób, widzisz, integrują, podtrzymują rodzinną atmosferę. Każda okazja dla nich dobra. A ile mają sobie do zakomunikowania! Myślałby kto, że się od roku nie widzieli. A niech im będzie. Niech już się wymieniają złotem swych genialnych myśli, niech dyskutują... Ale, pytam się, po cóż tak głośno? To zresztą nic jeszcze. Czasem sobie zaśpiewają coś na ludową nutkę... Szczerze mówiąc, mnie się od tych śpiewów sierść jeży. Oszalałe słowiki... po mutacji! Malowane dzieci! Chociaż... nieraz tak im w duszach zagra, że i coś ładnego zanucą. No czyż nie artyści?

Gdy mają trochę czasu między jednym numerem tego swojego MW a drugim, czy między wydaniem kolejnych książek, to snują ambitne plany zawodowe. „To należy wprowadzić, tamto zmienić, owo poprawić...”. Gdy ktoś się tak rozmarzy, pozostali skwapliwie przytakują. „A tak, tak. Trzeba wreszcie zrobić w redakcji jakiś porządek”. Akurat! Zbliża się termin oddawania do druku kolejnego numeru, wówczas dopiero zaczyna się taniec świętego Wita. Pełna spontanka i wolna amerykanka! Prawdziwy bies w nich wstępuje. Z dnia na dzień dostają obłędu i wpadają w jakiś trans, w jakiś szał twórczy... Zapuszczają wówczas w redakcji korzenie, przyłażą tu w weekendy, ślęczą do późnej nocy. Zaniedbują małżonków i narzeczonych, tracą poczucie czasu, dostają niezdrowych ogni w oczach. Jak sroka blaszką cieszą się, gdy trafi im się dobry autorski tekst, nad słabymi jęczą jak potępione dusze. Zabierają do pracy nawet dzieci, gdy nie ma ich z kim zostawić. Te potworki fikają potem wśród biurek koziołki. Żadnego szacunku dla moich siwych kudłów, żadnego zrozumienia, że potrzebuję spokoju, że porządny chochlik jestem, nie żaden pacan.

Toż ja tutaj niepewny jestem dnia ani godziny. Zakłócają mój spokój w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Nawet w dzień, który święcić należy. No – myślę czasem – dziś nie przylazą. Zrzucam więc kufajkę, wskakuję w bambosze, zaparzam sobie kawę z trzema łyżeczkami cukru (i co, że nie moje, u nich wszystko wspólne, ja też jestem ich wspólny)... Dziś – myślę – pójdą do kościoła, nie do biura. A jakże! Oni zdążą i na nabożeństwo, i jeszcze ich do roboty potrafi przygonić jakiś owczy pęd. Ani się, chochliku, wywalisz na jakim biurku, ani się zdrzemniesz, ani posurfujesz sobie po internecie, ani wpuścisz im do komputera jakiego wirusa. A co? Komputer znam, bo idę z duchem czasu. Wolno mi. Zresztą dziś komputer jest jedyną szansą, by im zapuścić do tekstów jakiegoś byka. W końcu po to tu jestem. Ale muszę się poskarżyć. Coraz mi trudniej tę swoją powinność czynić. Oni niby tacy oderwani od rzeczywistości, niby z głowami w obłokach, niby ich takie szczupłe grono, a zacięta hołota... Błędy, chochliki, byki tępią jak kto inny insekty. Każdej wątpliwości czepiają się jak pijany płotu. Słowniki aż furgają, co chwila przerzucają je sobie z biurka na biurko. Zniszczyli je wertując, a takie ładne były. Kiedyś takim tomiskiem, chyba słownikiem eufemizmów, dostałem w łeb, aż mi gwiazdy z oczu sypnęły. Omal im tej ich redakcji nie spaliłem. A już najgorsza ta zołza, stylistka. Zaczytuje teksty do dziur. Każdy po kilka razy. Czasem się nawet zastanawiam – może uczy się ich na pamięć? Nie, to ona mnie, niebożątko, ściga. A ja i tak potrafię jakieś byczysko do MW wkręcić. Lubię im w ten sposób nerwy połechtać. Naczelny, czyli Michał Mackiewicz, to kiedyś od takich moich psikusów wpadał w stan przedzawałowy. Miałem ubaw po pachy, ale mu to, niestety, jakoś przeszło. Dokładnie w chwili, gdy został opętany misją pielęgnowania polskości za pośrednictwem nie tylko Magazynu, ale też Związku Polaków na Litwie.

Ot, niespokojna dusza. A kiedyś był dla mnie super-kumplem. Całymi dniami ślęczał nad tym swoim miesięcznikiem (nawet osobiście redagował przygotowywane do druku książki) i strasznie się sprawami redakcyjnymi przejmował, a ja drzemałem sobie słodko w kąciku jego gabinetu. Gdzie te piękne czasy? Niech no ja kiedy dorwę tego drania, który namówił go na prezesa ZPL! Odkąd został jego szefem, przekształcił się w społecznika-maniaka i już od kilku lat bredzi sprawą polską. Non stop coś tam załatwia, zdobywa, kupuje, dostarcza, w czymś uczestniczy, coś tam odsłania... A to sprzęt dla szkółek niedzielnych, a to wyposażenie dla jakichś wiejskich siedzib Związku, a to stroje dla zespołów. Odnawiane pomniki, zapomniane cmentarze, pamiątkowe miejsca i tablice, jakieś uroczystości, obchody, pochody – wsiąkł w to jak woda w suchą glebę.

Najgorsze jest to, że nie ma już dla mnie miejsca w gabinecie naczelnego, bo przekształcił się on w biuro szefa ZPL. Tłoczno tam i gwarno, zupełnie jak w urzędzie podatkowym podczas składania deklaracji majątkowych. Ciągle krążą jacyś interesanci, ciągle rozdzierają się telefony. A ten opętaniec również podwładnych usiłuje zarazić swoją manią. Ci bohatersko stawiają opór, ale niekiedy się łamią. Największego uczulenia dostają na dźwięk rzucanego przez szefa hasła: „Trzeba popracować społecznie!”. Gdy te ofiary jego społecznikowskiej pasji robią straszne miny, słyszą: „Ja przecież pracuję” lub „ktoś przecież musi...”. Jakby im tego było mało, ich naczelny został jeszcze... no tym, jak mu tam... radnym miejskiego samorządu. Nie wiem, co to jest, ale wiem, że dopełniło redakcyjną czarę goryczy. Teraz magazynowcy przebijają się do naczelnego przez tłumy zrodzonych z jego działalności społecznej interesantów i pojękują, że muszą się zapisywać na audiencję do własnego szefa. Przy każdej okazji łapią go więc za rękawy (przoduje w tym jego zastępczyni) i marudzą, że Magazyn..., że wydawnictwo..., że to, że owo... Grożą, że przemocą zabiorą mu telefony i zamurują w gabinecie. Skutek jest taki, że naczelny dobrze opanował sztukę uników. Oni zaś sztukę wróżenia. Gdy szef wpada na chwilkę do redakcji z komórką przy uchu, wolną ręką wykonując ruchy opędzania się od czającego się nań zespołu (to znak: nie zawracajcie mi głowy!), oni na podstawie koloru garnituru, koszuli i krawata zgadują, dokąd za chwilę wyruszy: na posiedzenie Zarządu ZPL czy Domu Kultury Polskiej, a może rady miejskiej?..

Chcecie dossier na każdego z nich? A proszę bardzo, nikt ich tak dobrze nie zna jak ja. Sklasyfikowałem ich według typów. I tak. Michał Mackiewicz. Naczelny. Typ tuwimowskiego Pana Hilarego. Ciągle coś gubi. Okulary, klucze, długopisy, rachunki, telefony. Przy tym roztargnieniu potrafi wprawić zespół w kompletne osłupienie przypominając mu o jakimś zaniedbaniu czy sprawie nie cierpiącej zwłoki, o której wszyscy na śmierć zapomnieli. Potrafi też jednym rzutem oka wyłowić z tekstu błąd, który wszyscy przegapili. Łatwo się wzrusza, szczególnie nad losem pechowców, którym zawsze gotów podać pomocną dłoń. Zespół jest z nim za pan brat, tym niemniej wszyscy są świadomi, że nie wolno budzić w nim tygrysa. Wytrącony z równowagi potrafi tak zmrozić wzrokiem, że delikwent szuka piątego kąta, by się w nim ukryć.

Helena Ostrowska. Zastępca redaktora naczelnego. Typ pocieszycielki strapionych. Czuje tych strapionych jak radar, nawet przez „zasłonę” szeroko uśmiechniętej gęby. Gotowa im nieba przychylić. Niestety, przy miękkim sercu i drobnych dłoniach musi mieć stalowy chwyt, by pod nieobecność naczelnego utrzymać w ryzach tę ich całą hołotę. Choć z natury łagodna, doprowadzona do ostateczności potrafi spojrzeć zimno a wymownie. To dyscyplinuje. Świetne pióro do tekstów na tematy społeczne, ogólnoludzkie. Pisze tak, że największy twardziel może się własną grdyką udławić. Ze wzruszenia. Niestety, przywalona licznymi obowiązkami ma mało czasu na twórczość.

Lucyna Dowdo. Dziennikarka. Typ żądnej krwi piranii. Wystarczy najmniejsze zadrapanie na reputacji polityka czy innej osoby ze świecznika, by go w felietonie ogryzła do gołych kości. Nie nadaje się do żadnych innych tematów poza pamfletem politycznym. Nic innego jej zresztą nie „kręci”. Gdy gromadzi materiał do swoich Podglądów, klnie szpetnie jak cały szewski cech, ale nie przy obcych. Lekceważy konwenanse i dyscyplinę pracy, ale nie samą pracę. Gotowa na wszelkie wyrzeczenia, by wypracować sobie kilka wolnych dni. Potem włóczy się gdzieś po obcych krajach, by po powrocie za każdym razem konstatować, że w Magazynie, czyli w domu, jednak najlepiej.

Janina Lisiewicz. Dziennikarka. Feministka, chociaż... w jej bardzo kobiecym ciele i opakowaniu kryje się typowo męski analityczny umysł. Nie przywiązuje wagi do literackich ozdobników i innych dyrdymałków. Nie znosi też tych, którzy w swoich przekonaniach łopoczą jak chorągiewki na wietrze. Mistrzyni wydobywania sedna sprawy ze słowotoku największego gaduły. I przy tym wszystkim (cha, cha, cha...) autorka „zdania perli jak z pereł kolie”, czyli nieskończenie długie. Ja, jako chochlik, co prawda próbuję po nich hasać, ale nieraz się przewróciłem i omal nie złamałem sobie karku.

Krystyna Ruczyńska. Stylistka. Typ koniokrada. Można z nią konie kraść bez obawy, że nawali, nie wywiąże się z umowy. Trzeźwy umysł, sokole oko, cięty język. Byłaby ostatnią osobą mogącą wszcząć panikę na tonącym Tytaniku. Zachowałaby zimną krew i opuściłaby statek tuż po kapitanie, zgasiwszy przedtem wszystkie światła i pozamykawszy drzwi. Redakcyjne pogotowie ratunkowe. Czy to ziółkami napoić, czy w obowiązkach zastąpić, czy dobrą radą poratować – to ona. Rozkleja się jednak w chwilach, gdy na kogoś z bliskich czy przyjaciół spadnie jakieś nieszczęście.

Sławomir Subotowicz. Grafik komputerowy. Artysta. Pedant. „Szczególarz”. Szata graficzna, większość zdjęć i strona komputerowa Magazynu to jego dzieło. Ciągle coś udoskonala, zdobi, zmienia – a to winietki, a to kolorki, tytuliki, szlaczki, czcioneczki, wzorki... Ja, który lubię chaos, strasznie się z nim męczę. A on ciągle z siebie niezadowolony. Przy okazji każdego numeru zadręcza pozostałych nowymi propozycjami. Miewa pomysły genialne, które przedstawia kolegom nieśmiało, z miną człowieka, który coś schrzanił, przeskrobał. Komputerowa złota rączka. W redakcji ciągle rozlegają się zawołania. „Sławek, coś mi zawisło...”, „Sławek, coś tu wyskoczyło...”, „Sławek, coś tu nawaliło...”. Ja bym ich wszystkich pozabijał. On cierpliwie „odwiesza i odwala”.

Czesław Tatol. Dyrektor komercyjny (w razie potrzeby kierowca). Typ zimnego prysznica. Oddany Magazynowi jak naczelny ZPL-owi. Co i raz w delikatny sposób usiłuje przypomnieć całej ich zgrai, że twórczość twórczością, ale na głodny żołądek poezja powstaje z trudem. Prawa ręka naczelnego w kwestiach związanych z zarabianiem na Magazyn, na to, by wystarczyło i na dofinansowanie pisma, i na wydanie kolejnej książki, i na honoraria, i w ogóle na utrzymanie tej ich karuzeli zwanej redakcją. Dusigrosz redakcyjnych finansów. Skrupulant. Potrafi zadzwonić do koleżanki redakcyjnej, przebywającej akurat na innym kontynencie, by skonsultować kolor i kształt, kupowanego w imieniu całej redakcji, urodzinowego prezentu dla szefa.

Paweł Jatkiewicz. Kierowca (w razie potrzeby komputerzysta). Typ oswojonego Mowgli. Pechowiec. Czepiają się go przygody, nie zawsze zabawne. Zanim trafił do MW był tabula rasa. Umysłem nie skażonym refleksjami na tematy filozoficzne. W redakcji opanował komputer, szlifuje coraz poprawniejszą polszczyznę... a i w tematach filozoficznych też się mocno podciągnął. Najmłodszy w zespole, więc trwa w pozie wiecznego buntownika. Pozostali usiłują go wychowywać. On to samo usiłuje robić z nimi. Czasem z tego wzajemnego wychowywania się aż wióry lecą, tym niemniej te antyki lubią go, bo wnosi w ich towarzystwo pewien niepokój i młodzieżowy ferment.

Tacy to ludzie tworzą Magazyn Wileński. Na mój rozum i obserwacje, w takim wykonaniu to wszystko już dawno powinno rypnąć. Ale trzyma się na ich zaciętości. I jakoś się kręci. Zresztą w tym ich szaleństwie jest metoda. Bo jak się już wgryzą w kolejny numer czy książkę, to dostają szczękościsku bullteriera. Może dlatego, że każdy tu pilnuje swojego, to znaczy wspólnego, interesu. Może też dlatego, że gdy terminy przycisną, to nawet naczelny zaniedbuje swoją działalność społeczną i zjawia się w redakcji z mrożącym krew w żyłach komunikatem: „To co? Pracujemy w sobotę i niedzielę? A dziś do późnego wieczora, a może i do rana, słowem, aż skończymy...”. I też zapuszcza w redakcji korzenie. Na moje utrapienie. A jaka harmonia tu wówczas panuje, aż patrzeć hadko. Co prawda każdy z nich ma swoje fanaberie, czasem sykną na siebie, a nawet hukną, ale spróbuj no tylko kto z zewnątrz któremu krzywdę wyrządzić... W beton się zleją, można sobie łeb rozwalić.

A szczerze mówiąc, da się z nimi wytrzymać. A że lekko szurnięci, trudno. Redaktory i ich pomagiery. Taki zawód. Teraz na przykład polecieli zrobić sobie jubileuszową fotkę w jakichś karnawałowych strojach. No czyż nie mówiłem, że artyści. Ale to i dobrze. Ja pod ich nieobecność wyleję wszystkie swoje żale i wcisnę im to w miejsce poważnego traktatu historycznego. Już zapięli ten numer na ostatni guzik, więc może się nie spostrzegą? To im dopiero dosolę za piętnaście lat mojej tu niedoli. Ale kończę już. Nie chcę być przyłapany, a mogą wpaść w każdej chwili. Bies jeden wie, czy już się twórczo wygimnastykowali i kiedy na nich spłynie kolejny redaktorski szał.

Chochlik redakcyjny Magazynek

Wstecz