Przed 15 laty w „M.W.” ukazała się rubryka „Portrety wilnian”. Pragnęliśmy przedstawić swoim Czytelnikom ludzi, którzy chcieli i potrafili odrodzić oraz budować od nowa organizacje, zespoły, szkoły, penetrować historię i tworzyć nowe treści obcowania rodaków. Wreszcie bez niedomówień mogliśmy też ukazać życiorysy tych, dla których nie tylko lata odrodzenia, ale całe życie upłynęło pod znakiem działania na rzecz zachowania na tej ziemi godnego świadectwa naszej obecności.

Minęło 15 lat… Życie ma swoje prawa – zachodzi bezlitosna ale nieunikniona zmiana pokoleń. Zmieniają się ludzie: jedni opuszczają arenę pracy publicznej, drugich bieg wydarzeń zmusza do jej opuszczenia; wchodzi do działalności na rzecz bonum publicum nowe pokolenie: wykształcone, bardziej pragmatyczne, które swe świadome życie rozpoczynało w nowych realiach, zarówno politycznych jak i gospodarczych. To właśnie ono kontynuuje stare inicjatywy, staje na czele nowych organizacji, projektów – tworzy wizytówkę współczesnej diaspory polskiej na Wileńszczyźnie. W „Portretach” przedstawiciele nowego pokolenia będą naszymi bohaterami.

Ekonomista o duszy włóczęgi

Artur Ludkowski: lat 33; stan cywilny – kawaler; wykształcenie – uniwersyteckie, specjalista od handlu wewnętrznego; wykonywany zawód – dyrektor Domu Polskiego; zainteresowania – turystyka; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Pochodzi z Niemenczyna – malowniczo nad Wilią położonego jednego z najsympatyczniejszych miasteczek na Wileńszczyźnie. Tu był i jest jego dom rodzinny. W Niemenczyńskiej Szkole Średniej nr 1 zdobył świadectwo dojrzałości. Szkoła nie była dla niego drugim domem – jak to utarło się mówić o tych, co nauki nie lekceważą – była kontynuacją domu: mama Irena Ludkowska od lat kilkudziesięciu w niemenczyńskiej średniej naucza historii, ponadto była też jego wychowawczynią w starszych klasach. Nie miał łatwego życia, ale nie było tak źle, skoro szkołę ukończył na srebrny medal, a historia była obok geografii najulubieńszym przedmiotem. Miał też w szkole wspaniałą nauczycielkę matematyki – Wandę Tumasz, której bezspornie zawdzięcza to, że na wstępnych egzaminach na Uniwersytet Wileński zdobył trzecią lokatę według zdobytych ocen wśród dziewcząt i chłopców. Dlaczego akcentuję to „wśród dziewcząt i chłopców”? Otóż w roku 1989 na kierunek ekonomiki handlu wewnętrznego konkurs ustalano oddzielny dla odmiennych płci: wśród chłopaków był on 4 osoby na 1 miejsce (z 10 punktami), a wśród dziewcząt – 12 osób (z 13 punktami). Dziś jest to nie do pomyślenia, ale w niezbyt przecież odległym roku 1989 jeszcze nie było rzecznika ds. równouprawnienia płci.

Artur Ludkowski wybór zawodu ekonomisty uważa za przypadek. Marzył o prawie (ale już w roku 1989 nie było na tym kierunku rosyjskich grup, litewskich się obawiał z powodu niedoskonałej znajomości języka), chciał też studiować historię, by kontynuować tradycję rodzinną (młodsza siostra Iwona jest dziś nauczycielką w klasach początkowych w Niemenczynie), ale kiedy podczas tradycyjnych „otwartych drzwi” w ówczesnym instytucie pedagogicznym posłuchał rozważań tamtejszych wykładowców na temat wspólnej historii, studiowania w takiej atmosferze już sobie nie mógł wyobrazić. Uniwersytet Wileński w tamtych „rewolucyjnych” latach (a że zmiany zachodziły piorunujące niech świadczy taki oto fakt: w pierwszym półroczu wykładana historia KPZR już w drugim została zamieniona na historię Litwy) okazał się naprawdę uczelnią godną miana uniwersytetu – żadnej dyskryminacji, żadnych aluzji, co do narodowości w ciągu wszystkich lat studiów, a przecież był w rosyjskiej grupie: było tam kilkoro Polaków (po rosyjskich szkołach), a większość stanowiły dzieci wojskowych. Czasami myśli o tym, że mieli naprawdę bardzo „ludzkich” wykładowców, byli dość zgraną grupą i na pożegnalnym balu nie przypuszczali, że już nie będą się codziennie widywali… Tak zrządził los, że nikogo z roku dotychczas nie spotkał. Ta, całkiem ładna karta życiorysu, niestety, nie ma dalszego ciągu.

Inaczej jest ze szkołą. Było ich na maturze 18. Pięciolecia nie świętowali. Ale po 10 latach na spotkanie przyszło 10 osób; na rocznicę 15. – stawiło się dwunastu kolegów i mieli o czym gadać nieomalże do rana. Tendencja wzrostu daje nadzieję, że na kolejne jubileusze stawią się w komplecie… I będą wspominać, wspominać… Dla Artura Ludkowskiego szkoła wiąże się też z pierwszymi krokami w zespole „Wileńszczyzna”. Pierwszymi krokami nie tylko w przenośni: pierwsze kroki taneczne właśnie tam uczył się stawiać i przetańczył 10 lat. Tak się zbiegło, że rok 1994 był rokiem pożegnań: z uniwerkiem, z „Wileńszczyzną”…

A przecież z zespołem po raz pierwszy odwiedził Polskę, był na wspaniałym festiwalu w Rzeszowie, koncertował w Niemczech. Miał szczęście, że nauczycielem muzyki w Niemenczynie był wówczas Jan Mincewicz i w zasadzie było tak, że kto nie śpiewał, ten musiał tańczyć w zespole. To stanowcze nastawienie nauczyciela podarowało mu i wielu kolegom wspaniałe lata niezapomnianych tras koncertowych, spotkań z Rodakami z całego świata, koleżeńskości…

Prawdziwą szkołę męskiej przyjaźni miał w „Klubie Włóczęgów”. Znów zadecydował przypadek. Artur Ludkowski w swoim życiorysie przypadkom przyznaje należne miejsce. A Klub został założony na dodatek 13 (13 lutego 1990 roku). Tej liczby nie uważa za feralną – jakżeby śmiał – jest urodzony 13. Ale zanim oficjalnie powołano do życia „Klub Włóczęgów” były luźne młodych Rodaków rozmowy o tym, że warto by było jakiejś akcji się podjąć, by „ocalić od zapomnienia” chociaż jedną z kart wileńskiej historii. Pewnego dnia dowiedział się od kolegów, że mają się stawić na Wojskowym Cmentarzu na Antokolu, by spisać nazwiska poległych polskich żołnierzy. Przyszło parę osób, spisali kilka setek nazwisk. 11 listopada zapalili na tych grobach oraz na Rossie świece… Tak zaczynali robić coś wspólnie.

W wyniku powstał Klub nawiązujący do działającego w międzywojniu studenckiego klubu. Jego trzon stanowili koledzy z Uniwersytetu Technicznego, dochodzili też z UW i pedagogicznego. Z biegiem czasu prym wiedli „pedagodzy”. Udało im się spotkać z byłym prezesem wileńskiego klubu Wacławem Korabiewiczem, od którego otrzymali słynną lagę włóczęgów wileńskich. Na pierwszego prezesa odrodzonego po półwieczu Klubu wybrali Michała Kleczkowskiego. Akcje patriotyczne łączyli ciągle z turystyką. To był jego żywioł, bo uwielbiał geografię i zawsze marzył o zwiedzaniu. Prawda, nie obeszło się bez kuriozalnych sytuacji: w języku litewskim nazwa Klubu dosłownie brzmiała „valkatu klubas”, co wzbudzało nie tylko u urzędników zdziwienie. A oni wędrowali. Trasy były bardzo różnorodne: Kraków i Częstochowa, Kirgizja, Tadżykistan, Kazachstan, Uzbekistan, Karelia, Syberia, Rumunia, Białoruś – tereny Brasławia i Krasławia, rajd granicami dawnej Rzeczpospolitej, spływ Narocz – Niemenczyn…

Poznawali nowe miejscowości, obyczaje, ludzi, uczyli się historii, obcowania i przyjaźni… I jeszcze – na wszystkie swoje wyprawy musieli sami zarobić. Najczęściej ciężką pracą fizyczną. Ceny pierwszych wypraw, prawda, dziś wyglądają wprost fantastycznie: wyprawa do Kirgizji za 15 dolarów USA… Stypendium, jak wspomina Artur, w granicach 60 – 100 rubli, wystarczało mu na wyżywienie w mieście, opłatę transportu i pójście raz w tygodniu do lokalu. Zaczynali bodajże z jednym namiotem i śpiworem… Sponsorów za wielu nie mieli. Może to i dobrze. Jak wykazuje przykład innych organizacji, pieniądze wielu z nich nie pomogły, a wręcz zniszczyły. Klub przetrwał do dziś, chociaż już kilka pokoleń klubowiczów w nim się zmieniło. Ważne jest dla Artura, że przy spotkaniu mogą sobie patrzeć prosto w oczy… Pierwszy skład ma swoje tradycje, które są mur-beton przestrzegane: wiosenny spływ i 31 grudnia - łaźnia. O ile spływ czasami ktoś opuści – starzeją się chłopcy i problemów z każdym rokiem przybywa, to do łaźni stawiają się wszyscy. Na moje pytanie, czy ta 31. grudniowa łaźnia nie kończy się jak w doskonale znanym filmie, Artur Ludkowski odpowiada, iż chodzą do łaźni z rana i raczej zdążają na Sylwestra do domu. Teraz jest na takim etapie w życiu, kiedy na podróże czasu ciągle brak. Prawda, na mapie Europy mało mu zostało „białych plam”, ale jeszcze tyle nazw geograficznych nie pozwala się uspokoić duszy włóczęgi…

Karierę zawodową po studiach rozpoczynał w centralnym domu towarowym, następnie pracował w sklepach meblowych, gdzie zaczynając od sprzedawcy, kończył jako kierownik działu, zastępca dyrektora… I znów przypadek skorygował los: na spotkaniu z kolegami komentowano ogłoszony konkurs na stanowisko dyrektora nowo wybudowanego Domu Kultury Polskiej. Koledzy byli pewni, że wszystko jest od dawna postanowione, a konkurs odbywa się pro forma i… zaproponowali Arturowi wystawić swoją kandydaturę. Dziś nie pamięta, czy to przypadkiem nie było trzynastego, ale dla zabawy, wysłał swoje CV. Został zaproszony na sprawdzian pisemny i rozmowę. Jakież było jego zdziwienie, gdy został ponownie poproszony o przybycie i… ogłoszono go zwycięzcą konkursu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że staje przed dylematem porzucenia całkiem dobrze układającej się kariery w firmie meblowej i wejściem w nieznane.

Dziś przyznaje się, że nie miał pojęcia, co za praca go czeka. Był dom kultury, kilkunastu pracowników, nieokreślone funkcje i zapowiedź, że po pół roku pełne finansowanie się skończy. Od czerwca do stycznia trzeba było coś z tym nieukształtowanym kolosem zrobić, by nie umrzeć śmiercią naturalną w pierwszym dniu „odcięcia od pępowiny” całkowitego finansowania z Polski. Kiedy to wszystko sobie uświadomił i w oczach ludzi widział pytanie: „ile jeszcze pociągniemy?”, przestraszył się nie na żarty. Raczej nie lubi pasować przed trudnościami, a pracę nawykł wykonywać sumiennie i fachowo, nie chciał więc zostać pierwszym i… ostatnim dyrektorem. Bilans pierwszego okresu sprawozdawczego był następujący: 40 tysięcy wydatków, dwa tysiące dochodu, w wyniku minus 38 tysięcy… Żadna firma z takimi wskaźnikami nie może pracować. A że pracować musieli, więc uradzili postawić na hotel. Uzyskane pożyczki, inwestycje, pomoc kolegów z Rzeszowa i hotelowe trzy piętra pracują na Dom. Już od dwóch lat na codzienne utrzymanie nie mają żadnych dotacji. Są pieniądze z Polski na cele programowe i inwestycje.

Gdy pytam dyrektora, co należy do jego funkcji, wymijająco odpowiada, że niby wszystko, bo i administrowanie, i komercja, i działalność kulturalna. Jest przekonany, że o ile da się połączyć administrowanie z komercją, to prowadzenie szeroko zakrojonej działalności kulturalnej wymaga oddzielnego programu i zasobów zarówno ludzkich jak i materialnych. Dyrektor żartuje, że podejmuje decyzje w najprzeróżniejszych kwestiach, o ile wie, jak ma się do nich ustosunkować. Gdy nie wie lub sprawa wyraźnie mu nie leży na sercu, pozostawia prawo podjęcia decyzji dla zarządu. Za dobre posunięcie uważa uruchomienie hotelu, unormowanie stosunków z odnajemcami lokali, czyli organizacjami społecznymi i zespołami twórczymi. Jest prawie zadowolony z działalności kulturalnej. Najsłabszym ogniwem jest restauracja. Tym bardziej boli jej stan, gdy sobie uświadomi, że w Wilnie nie ma już od paru lat żadnej polskiej restauracji…

Dyrektor Ludkowski nie daje się skłonić do żadnych podsumowań i uogólnień. Uważa, że pokolenie średnie, czyli 30.- 40. - latków, niestety, ale powinno bardzo dużo pracować. Już od roku ma mniej więcej normalny dzień pracy. Przed rokiem nawet nie myślał o tym, że jego czas pracy wydłuża się w nieskończoność. Wie, że to jest normalka przy tworzeniu firmy. Z praktyki wie, że tak powinien pracować przede wszystkim kierownik, ale nie tylko. Chwali swój zespół, którego, co prawda, sam nie dobierał, ale z którym znalazł wspólny język. Nastąpiło to wówczas, kiedy udało mu się ludziom wytłumaczyć i pokazać, że tylko tyle będą mieli, ile zarobią. Bo najgorsze, według dyrektora, jest to, kiedy ludzie pracują „od – do” i uważają, że im się należy godziwe wynagrodzenie.

Kiedy pytam dyrektora, czy wiedza zdobyta podczas studiów przydaje się na praktyce, mówi, że oczywiście, tylko twórczo traktowana. Przydaje się też wiedza prawnicza. Marzenia ukończenia prawa Artur Ludkowski nie pogrzebał. Ma już za sobą dwa lata studiów. Niestety, wraz z podjęciem nowych obowiązków musiał zawiesić studia na wydziale prawa UW. Tam nie ma taryfy ulgowej: z 450 słuchaczy I roku, po sesji zimowej zostało… 150, a powtórki z egzaminów i zaliczeń kosztowały krocie, bo za pierwszym razem nikt z zaoczniaków nie mógł się pochwalić podpisem w indeksie. Dziś niekiedy porównuje studia z lat 1989-1994 do obecnych i nie może się oprzeć myśli, że uczelnia zmieniła swego ducha. Niestety, student nie jest partnerem wykładowcy w drodze do wiedzy, a raczej intruzem, który za wszystko ma płacić, płacić… Pomimo to, ma nadzieję, że uda mu się na studia powrócić. Lubi urzeczywistniać marzenia.

Janina Lisiewicz

Wstecz