Portrety

Skrzypek... na dachu

Zbigniew Lewicki – lat 40; stan cywilny – żonaty; wykształcenie – wyższe, muzyk; wykonywany zawód – skrzypek, koncertmistrz Państwowej Orkiestry Symfonicznej; zainteresowania – muzyka, literatura, poezja; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Ze Zbigniewem Lewickim najłatwiej się rozmawia o muzyce. W tym temacie jest niewyczerpalny, nie nuży i nie nudzi go on, w przeciwieństwie do innych, nie muzycznych wątków. Zresztą, potrafi udowodnić, że muzyka wyrazić może uczucia i stan duszy o wiele barwniej niż słowa. Rozmowę przerywa raz nuceniem, raz śpiewem, no i słowa nabierają całkiem innego zabarwienia.

Na muzykę został skazany jako mały brzdąc: w przedszkolu orzeczono jego nieprzeciętne zdolności muzyczne. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, bowiem w rodzinie nie brakowało osób grających i śpiewających - tato grał na organach, m. in. w kościele św. Bartłomieja na Zarzeczu. Został więc uczniem Wileńskiej Szkoły Sztuk Pięknych im. M. K. čiurlionisa (tu też się uczył jego młodszy brat Tomasz). Miał tam wspaniałą nauczycielkę - panią Emilię Armoniene (z domu Piłatównę). To też dzięki niej do muzyki się nie zraził, a wręcz się nią zafascynował. Na studiach w dzisiejszej Akademii Muzycznej stanął przed dylematem: wybrać karierę muzyka czy kompozytora. Kompozycji m. in. uczył go prof. Bronius Kutavičius i do dziś pamięta słowa Mistrza: zostać dobrym muzykiem jest bardziej realnie niż wziętym kompozytorem. Usłuchał. Dziś tego wyboru nie żałuje. Kompozycja go nadal ciekawi, więc stara się wyżywać w tej dziedzinie poza pracą zawodową.

Kiedy mówimy o pracy (chociaż pracę muzyka raczej należałoby nazywać twórczością), Zbigniew przyznaje, że łut szczęścia go nie ominął: jako student został przyjęty – stanął do konkursu - do Państwowej Orkiestry Symfonicznej pod kierunkiem maestro Gintarasa Rinkevičiusa. I chociaż chwalenie zwierzchników może być uznane za lizusostwo, Zbigniew nie krępując się przyznaje, że pan Rinkevičius jest zarówno wspaniałym dyrygentem jak i człowiekiem. Doskonale „czuje” swoich muzyków podczas dyrygowania, stara się również rozumieć ich jako ludzi w codziennym życiu. Wielu solistów i słynnych dyrygentów pracujących gościnnie z Orkiestrą Symfoniczną nieraz podkreślało, że pan Rinkevičius jest obdarzony wyjątkowymi cechami. A jest tak, że praktycznie kariera orkiestry zależy w bardzo dużej mierze od osoby jej kierownika, dyrygenta.

Zbigniew Lewicki w orkiestrze pełni rolę nie tylko skrzypka, ale również – od roku 1993 - koncertmistrza. Koncertmistrz – wyjaśnia – jest swoistym pośrednikiem pomiędzy dyrygentem i orkiestrą. Każdy dyrygent ma swoje sposoby pracy, manierę dyrygowania, kontaktu z muzykami; każdy po swojemu odczuwa i chce zaprezentować wybrany utwór. Swoją wizję wykonania przedstawia koncertmistrzowi. M. in. na danym etapie pracy potrzebna jest nie tylko wrażliwość artystyczna i mistrzostwo muzyka, ale też znajomość języków. Zbigniew zna biegle polski, litewski, rosyjski, angielski, niemiecki i pasywnie francuski. Chociaż bardzo lubi ten język i we Francji był niezliczoną ilość razy, żartuje, że jakoś jego francuskiego konwersatorzy nie rozumieją.

Dla każdej orkiestry koncertowanie, granie pod batutą wybitnych dyrygentów jest niezwykle cenne, bowiem pozwala skonfrontować swoje możliwości i zdobywać nowe doświadczenia artystyczne. Zbigniew Lewicki niezwykle sobie ceni te twórcze doznania. Taki już jest – niespokojny artysta, którego fantazja twórcza ciągle każe szukać nowych środków wyrazu. Tournee koncertowe, granie ze światowej sławy artystami dopinguje go do ciągłej pracy nad warsztatem.

Uczył się w litewskiej szkole, środowisko polskie miał jednak nie tylko w rodzinie, ale też w zespołach „Wilia” i „Wileńszczyzna”, gdzie kolejno grał na trąbce i skrzypcach. Ma w swym życiorysie udział bodajże w pierwszym polskim zespole młodzieżowym „Sami swoi” założonym w Nowej Wilejce… Na zaraniu tzw. odrodzenia narodowego stworzył wspólnie z takimiż zapaleńcami pierwszą w powojennym Wilnie kapelę typu podwórkowego na wzór tak popularnych w latach 70. w Polsce. „Kapela Wileńska” podbiła serca widzów od pierwszego koncertu w roku 1988 i jest tak samo lubiana do dziś. Miała też swoje metamorfozy, mutacje (niezrównany „Kabaret Wujka Mańka”), zmieniali się ludzie… Niestety, nie ma już legendarnego Wujka Mańka… Ale kapela jest… Zbigniew nie zawsze potrafi pogodzić jej występy ze swymi zawodowymi obowiązkami, ale duszą zawsze jest z kolegami.

Na pytanie: dlaczego i jak powstała „Kapela” nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W końcu lat osiemdziesiątych mieliśmy bardzo wiele zespołów ludowych; repertuar ich stanowił folklor w zasadzie wiejski. Brakowało Zbigniewowi (a jak się wkrótce okazało, nie tylko jemu) zespołu, który by pokazał polski folklor rodzinnego miasta. Skąd go znał i skąd jego duch tak wiernie został przeniesiony? To zasługa dziadków: i to wyczucie miasta, i jego polskiego ducha, to wszystko dzięki nim. Ile w nich było umiłowania do rodzinnego Wilna i narodu, tyle starali się mu przekazać. Czasami wydawało się, że nawet przesadzają… To dziadek Zbigniewowi opowiadał, jak to się żyło na ul. Połockiej i Zarzeczu: właściciel warsztatu szewskiego – miejscowy Ruski dzielił tydzień po równo: na pracę i fajrant… Wesoło się żyło, ale robota też była zrobiona. Z kolei babcia, która zaznała doli sybiraczki, miała niezłomnego ducha… Wiersze, piosenki patriotyczne, chlubne karty historii – byli dziadkowie gorliwymi ich propagatorami. No i na fali lat 90. wszystko to w nim „zaowocowało”. Zresztą było tak, że wszyscy członkowie kapeli podobnie czuli i chcieli, bardzo chcieli o tym swoim Wilnie i Wileńszczyźnie śpiewać… Chcieli być maksymalnie autentyczni i wiarygodni, więc zbierali stare instrumenty, dopasowywali ubranie… Na repertuar składały się „odkurzone” piosenki z młodości mam i babć. Co do nowych stylizowanych utworów, to z ich opracowaniem muzycznym mógł sobie Zbigniew poradzić, chodziło o odpowiednie oryginalne teksty odzwierciedlające nie tylko życie miasta w ubiegłych dziesięcioleciach, ale i ówczesną codzienność. Na szczęście dla kapeli byli tacy poeci jak Aleksander Śnieżko, Alicja Rybałko… Tak powstawały bardzo popularne dziś piosenki. Stawały się one miejscowymi (i nie tylko, bo w Polsce oczekiwano na „Kapelę” z otwartymi ramionami) szlagierami, bo któż z wilnian nie miał w rodzinie prototypu „cioci Niny”; nie znał chociażby jednej bufetowej marzącej o pięknej miłości; nie zachwycał się Reginą spod Niemenczyna… Ale też nie mniejszą popularnością cieszą się piosenki patriotyczne i kabaretowo–polityczne „Kapeli” ukazujące na poważnie i z przymrużeniem oka życie rodzinnego miasta i jego mieszkańców.

Na Zarzeczu i ul. Połockiej minęło dzieciństwo Zbigniewa Lewickiego. Muzyka i tak barwny, niepowtarzalny klimat jednej z najstarszych dzielnic Wilna bez wątpienia sprzyjały twórczym fantazjom. Już jako osoba dorosła próbował też zakotwiczyć się na Zarzeczu. Ale ta dziś wielce prestiżowa i na pokaz artystyczna ulica okazała się być zbyt pełna pseudotwórczego rozgardiaszu, by mógł się tu czuć nadal komfortowo. Dziś z rodziną mieszka w Karaczunach – ulicy-wsi, gdzie ma swój dom i działkę. W tym domu wiele rzeczy zrobił i robi własnymi rękoma. (Tej pracy przy domu i w ogrodzie też się uczył od dziadków w malowniczych bujwidzkich okolicach. Doskonale pamięta jak pierwszy raz stanął do koszenia. Plastyczne ruchy kosiarzy wcale niełatwo było opanować). To nic, że ręce skrzypka muszą być czułe, instrument ciesielski np. też wymaga wrażliwości. To majsterkowanie pomaga mu w przyuczaniu synów do pracy i robienia czegoś wspólnie. Ta męska brygada dzielnie sobie radzi z wieloma pracami. Synowie: 13-letni Stefan i 10-letni Konrad - uczniowie Wileńskiej Szkoły Średniej im. Wł. Syrokomli - często muszą się godzić z nieobecnością ojca w domu, bo jako muzyk, koncertmistrz Państwowej Orkiestry Symfonicznej ciągle podróżuje, więc chwile, kiedy są wszyscy w domu, starają się spędzać razem. Żona Regina doskonale daje sobie radę z chłopcami pod nieobecność męża (nie bez znaczenia jest z pewnością fakt, że jest nauczycielką-polonistką w tejże syrokomlówce), ale gdy Zbigniew jest w Wilnie, stara się maksymalnie go „wykorzystać” do wychowywania. Wścibskie pytanie, czy żona nie ma pretensji o te jego częste wyjazdy, Zbigniew urywa bardzo krótką odpowiedzią: taki problem u nas nie istnieje.

Drugim pomysłem twórczym, jaki udało się Zbigniewowi Lewickiemu zrealizować wraz z kolegami, z którymi wcześniej grał w orkiestrach ludowych lub studiował, było utworzenie Polskiej Orkiestry Kameralnej. Tak sobie ją wymarzyli podczas kolejnej rodaków rozmowy. I on, Lewicki, musiał się podjąć kierownictwa artystycznego. Zgodził się pod warunkiem, że znajdą osobę na stanowisko dyrektora Orkiestry. Mógł wziąć na siebie sprawy twórcze, ale nie chciał brać organizacyjnych. Dyrektor, na szczęście się znalazł i polska orkiestra „poważna” zaistniała w życiorysie muzycznym Wilna. Wiele miłych przeżyć artystycznych jak i uczucia dumy mogli doznać wilnianie oraz rodacy w Macierzy słuchając tego ambitnego zespołu (należy zaznaczyć, że Orkiestra koncertowała m. in. na Zamku Królewskim w Warszawie). No i kolejny raz udało się im potwierdzić czynem słowa: „Polak potrafi”… gdy chce!

Przykładów tego, ile zapaleńcy potrafią zrobić, mamy w naszym życiu społecznym sporo: ot chociażby inicjatywa Aleksandra Saszenki zorganizowania festiwalu piosenki dziecięcej w Rudziszkach. Jakże wartościowa okazała się być ta akcja. Pan Saszenko na swój Festiwal ciągle zapraszał Zbigniewa Lewickiego, ale ten z czasem ciągle jest w minusie, więc nie mógł jakoś do Rudziszek trafić. Ale kiedy żona Regina wzięła na ambit, że Zbigniew powinien ten festiwal obejrzeć i usłyszeć, wybrał się tam. A kiedy ujrzał tyle zdolnych, tak ładnie śpiewających dzieci, wpadł na pomysł założenia zespołu dziecięcego. Tak powstały „Wileńskie dzieci”, gdzie jest 8 artystów w wieku 9-12 lat. Do pełnego kompletu brakuje mu kilku maluchów. Zespół miał już swój debiut sceniczny i się spodobał, więc teraz się doskonali. Wiele zależy w jego funkcjonowaniu od wytrwałości rodziców, którzy muszą na czas dowieźć dzieci na próby, niekiedy z dość daleka. Polskie dziecięce zespoły estradowe coraz bardziej są zauważalne i pięknie dopełniają od lat istniejące ludowe.

Czasami się cieszy, że jest bardzo zajęty i nie ma czasu na realizowanie pomysłów, jakie ciągle mu się rodzą w myślach… Jeden wszakże nie daje mu spokoju i (odpukać) już niedługo możliwie zostanie zrealizowany: wieczór poetycko-muzyczny twórczości Alicji Rybałko. Bardzo ceni Alicję jako człowieka i poetkę i chce jej urzekającą i tak głęboką poezję połączyć z muzyką, która stworzyłaby dla niej odpowiednie tło. Prawda, przeważają w tym pomyśle nuty minorowe… a i uparta myśl „czy komuś jest to potrzebne” nie daje spokoju. Zbigniew Lewicki preferował dotychczas w swej twórczości raczej styl satyryczno-kabaretowy… Wierzy w siłę satyry i nie znosi braku poczucia humoru. „Kabaret Starszych Panów” – to jest w jego guście…Cóż, tym razem spróbuje inaczej, może ten klucz potrafi otworzyć ludzkie serca dla poezji i muzyki…

Kiedy znów mówimy o muzyce i ostatnio wykonywanej przez Państwową Orkiestrę Symfoniczną II Symfonii Mahlera, w której Zbigniew Lewicki gra partię skrzypka-intruza wprowadzającego dysonans w równomierny bieg osnowy utworu; kiedy słucham z jaką ekspresją opowiada o prowokującym „skrzypku na dachu” podświadomie porównuję jego postawę życiową z artystycznym bohaterem Mahlera. Coś w tym jest. Zbigniew Lewicki – jak ten skrzypek na dachu – swoją twórczością i stylem bycia prowokuje, dopinguje do szukania nowych treści wyrazu i zmusza do twórczego niepokoju. Chyba tak ma wyglądać życie artysty.

Janina Lisiewicz

Wstecz