„... aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”

Uwspółcześnianie języka

– Zwę się Putrament – ozwał się starzec. – Aza nazwisko moje obce jest uszom twoim?

– Nazwisko moje M. – odparłem. – Pańskie obiło mi się o uszy. Zdaje mi się, z Litwy? (...)

– Podnieś głos twój, albowiem wiek zepsował uszy moje i głuchą jest starość moja – odrzekł pan Putrament. (...) – Dwadzieścia dwa lata tu mieszkam, i zaprawdę, pierwszym jesteś, którego oglądam ze stron ojczystych, gwoli czemu wzruszone jest serce moje i uradowana dusza we mnie.

Jest to fragment opowiadania (opartego zresztą na prawdziwym zdarzeniu) Henryka Sienkiewicza „Wspomnienie z Maripozy”. Nasz daleki rodak uczył się polskiego z jedynej książki, jaką miał, a była to Biblia w tłumaczeniu księdza Wujka (XVI wiek!). Dlaczego przytoczyłam ten fragment? Nie jest to aluzja do naszej, wileńskiej polszczyzny. My nie mówimy językiem archaicznym. Owszem, tu i ówdzie błąkają się po tej naszej mowie wileńskiej dziś już w Polsce zapomniane jakieś dawne formy i zwroty. Nie musimy się ich wstydzić, bo to nasze, własne, rodzime. Wyrazom starym, podobnie jak starym ludziom, należy się szczególny szacunek. Musimy się natomiast wstydzić czego innego – zaśmiecania języka ogromną ilością modnych (albo, jak się dziś mówi – będących na topie) zwrotów obcojęzycznych, czy też kolokwializmów, a nawet wulgaryzmów.

W kilku ostatnich odcinkach mowa była o różnych stylach języka polskiego. Zgodnie z obietnicą, daną Czytelnikom w poprzednim, porozmawiamy dziś o trudnej sztuce pisania do gazet. Trudnej, bo trafić trzeba do każdego czytelnika. Za mądrze – źle, nie każdy zrozumie, potocznie – też niedobrze. Trzeba nie tylko władać poprawną polszczyzną, ale i mieć wrażliwość językową, która pozwoli wybrać ten złoty środek: co z mowy potocznej można przenieść na papier, a czego nie wolno.

Przykłady, które zgromadziłam, z różnych pochodzą źródeł. Jedne wynotowałam z programów telewizyjnych, inne z naszej rodzimej prasy wileńskiej, czy też prasy polskiej lub z ciekawej książki Adama Wiercińskiego „O nijaczeniu języka”.

To zrozumiałe, że Polacy, żyjący poza krajem chcą się czuć związani z nim również przez język współczesny, dziś używany w kraju. Raczej nie o polszczyznę literacką chodzi, ale o tę codzienną, potoczną. Wielu z nas być może podświadomie obawia się „niedzisiejszego języka” pana Putramenta z puszczy amerykańskiej, nawet jeśli nie zna tego opowiadania. W ten sposób, chcąc „mówić tak, jak w Polsce”, bezkrytycznie przyjmuje nie zawsze najlepsze wzorce mowy potocznej. Na przykład. Coraz częściej słyszymy (i czytamy również), że ktoś ma coś przechlapane. Oto, co na ten temat pisze Wierciński:

„Mam to przechlapane” – żalił się rekrut powracający z nielegalnej wyprawy poza koszary, gdzie romansował i igraszki miłosne uprawiał z pośpiechem. Nawet niektórzy konserwatyści nie wyczuwają już obsceniczności tego zwrotu.

Podobnie jest z szeroko rozpowszechnionym wśród braci Polaków Wileńszczyzny, a pochodzącym z Macierzy wkurzaniem się. Słyszymy i czytamy: Tak mnie to wkurzyło, ależ jestem wkurzona, przestań mnie wkurzać itd. Nikt chyba nie sądzi, że powiedzenie to ma cośkolwiek wspólnego z kurzem, po wileńsku pyłem zwanym. Swój rodowód bierze od łacińskiej krzywej, która to w polszczyźnie stała się wyrazem nieprzyzwoitym. Ale że dla wielu trudno się bez niego obejść, więc używają niewinnie brzmiących sekulentów, czyli zamienników językowych, jednak w podtekście wiadomo, o co chodzi. A więc: kurde, kurtka na wacie, kurczę (pieczone), kurka wodna. W XVIII wieku, jak podaje Zbigniew Kuchowicz w „Obyczajach staropolskich”, ostrość tego wyrazu łagodziła zmiana pierwszej litery. Mówiono więc: murwa.

Modna się też stała edycja. A więc: edycja (np. pierwszej, drugiej) jakiegoś wydania. A przecież edycja po polsku oznacza ogłoszenie dzieła drukiem, publikacja, kolejne wydanie. Używając terminologii językoznawczej, powiemy, że jest to tautologia, a mówiąc potocznie – masło maślane. A mimo to ileż razy czytaliśmy w naszej prasie o kolejnej edycji konkursu. Poza tym, konkurs nie jest dziełem, które ogłasza się drukiem, tylko imprezą, przedsięwzięciem, więc nie bardzo ta edycja pasuje.

Kilkakrotnie w jednym z naszych dzienników czytelnicy mieli wątpliwą przyjemność czytać, że ktoś coś olał. A to władze litewskie olały pogrzeb Czesława Miłosza, a to publiczność olała imprezę, a to producenci olewają konsumentów. Ci, którzy używają tego wulgaryzmu, prawdopodobnie nie wiedzą, że jest to nie tylko wyraz wulgarny, ale i obsceniczny. Piesek, kiedy olewa rosnące w parku drzewko, robi to nie z braku dobrego wychowania, tylko żeby po swojemu, po psiemu oznaczyć własne terytorium. Ale żeby publiczność? Na imprezie? Podziwiać taką wrażliwość estetyczną i językową redaktorów. Zresztą czy tylko redaktorów? Oto współczesna tłumaczka powieści Lucy Maud Montgomery (autorki ulubionych książek dziewczyn na całym bodaj świecie o Ani z Zielonego Wzgórza) też jest swoiście „postępowa językowo”. W „Opowieściach z Avonlea” czytamy: „Odpowiedź pokojówki wkurzyła Jordana”. Zauważmy na marginesie, że powieść ta była już dwukrotnie i to bardzo dobrze tłumaczona, więc ten trzeci, „uwspółcześniony” przekład potrzebny był chyba po to, by wytworną panią, jaką była kanadyjska pisarka, ściągnąć z wyżyn jej elegancji i dobrego wychowania na grzeszną ziemię.

W jednym z programów satyrycznych Jan Tadeusz Stanisławski powiedział być może dla żartu, a może się po prostu przejęzyczył: i to by było na tyle. Ale że nie wszyscy na żartach się znają, przy tym nie są pewni swojego poczucia językowego, więc uznali ten zwrot za wyjątkowo elegancki, powiedzonko zadomowiło się w języku nie tylko w tekstach żartobliwych. Według współczesnej tłumaczki wspomnianej wyżej powieści, zwrot ten był znany na początku ubiegłego stulecia na Wyspie Księcia Edwarda.

W języku chyba nie ma słów niedobrych. Wszystkie czemuś i komuś służą. Nawet gwara więzienna czy koszarowa jest w odpowiednich środowiskach potrzebna, są bowiem osobnicy, którzy się inaczej porozumieć nie potrafią. Jednakże źle jest wtedy, kiedy z pryczy więziennej zwleka się taki czy inny wulgaryzm, by się bezczelnie i wygodnie usadowić w aulach wyższych uczelni, szkołach, eleganckich domach, redakcjach. Taką właśnie zawrotną karierę zrobiły wyjątkowo ohydne obsceniczne wyrazy: zaje...sty, zaje...ście. Mają oznaczać pochwałę: piękny, nadzwyczajny, wspaniale. Znam ten wyraz nie tylko z prozy Doroty Masłowskiej, ale i z telewizji, kiedy to studenci (właśnie studenci, a nie więźniowie!) w ten sposób wyrażali swój zachwyt, aprobatę. Kiedyś profesor Jan Miodek opowiadał w „Ojczyźnie polszczyźnie” o tym, że pewna nauczycielka na wystawie prac malarskich swej uczennicy dokonała następującego wpisu do księgi opinii: „Wystawa jest zaje...sta”. Wątpliwe, by nauczycielka chciała się publicznie popisać wulgaryzmem. Prawdopodobnie nie zdawała sprawy z jego kompromitującego rodowodu, mimo że to wulgarne przekleństwo od wieków jest zadomowione w języku polskim.

Jak dotychczas, na rodzinnym wileńskim gruncie jeszcze tego na szczęście nie słyszałam ani nie czytałam. Ponieważ jednak ostatnio mało się stykam z młodzieżą, więc może nie jestem dobrze zorientowana, czyli, jak się dziś zwykło mówić, nie jestem do przodu. To do przodu nie tylko się mówi, ale i pisze w gazetach. W naszych również. Wyrażenie to jako takie nie jest wcale naganne. Całkiem na miejscu jest w rozmowie ze znajomymi, w liście prywatnym, jednakże w tekstach dziennikarskich źle świadczy o wrażliwości językowej autora.

Mówiąc o złych zwyczajach językowych braci dziennikarskiej wspomnieć należy o swoistym kokietowaniu młodzieży. Polega ono na posługiwaniu się zwrotami z gwary uczniów, studentów. Pamiętajmy jednak, że wszystko ma swoje miejsce, swój czas, swoje normy estetyczne. Kiedy uczniowie użyją w rozmowie słowo belfer, można przejść nad tym do porządku, mimo że w gruncie rzeczy jest to słowo obraźliwe. Jednak kiedy dziennikarz pisze, że pan X jest lubiany przez uczniów, bo to belfer sprawiedliwy, choć wymagający, to należy zaprotestować. Belfer to zgodnie ze słownikiem, potoczne, pogardliwe, żartobliwe określenie nauczyciela. To tak jakby powiedzieć doktorzyna, dziennikarzyna, aktorzyna. Brzmi jeśli nie pogardliwie, to w każdym razie lekceważąco. Takie toto nic warte, niedouczone, niskich kwalifikacji. Jaki tam z niego nauczyciel, to zwykły belfer – powiemy o kimś lekceważąco. Podobnie rażąco – mimo intencji dziennikarza, który chwalił bohatera artykułu – zabrzmiało zdanie o tym, że pani A. od trzydziestu lat uprawia belferkę. Owszem, pani A. z nadmiernej skromności może powiedzieć o sobie, że uprawia belferkę, a nawet para się nią, ale o niej tak mówić nie wypada.

Coraz częściej stykamy się nie tylko z kolokwializmami, ale też jawnymi i ukrytymi wulgaryzmami w radiu, telewizji, prasie, w utworach współczesnej literatury pięknej. Czy na pewno pięknej? – chciałoby się nieraz zapytać. Oto kilka przykładów, które przytacza w swej książce „O nijaczeniu języka” Adam Wierciński.

Panie w średnim wieku zwierzały się, że kupiły znaczy się w sklepie takie tam pierdółki, a wczoraj czuły się zdołowane, ponieważ kierownik mocno je wkurzył, a przecież one, kurde, tylko dwa razy się pieprznęły przy obliczeniach i teraz mają u niego przechlapane.

Przyjaciółki o sprawch sercowych (mówiły tak na długo przed ukazaniem się powieści Doroty Masłowskiej):

– A ja powiedziałam, że go pierdzielę i jego Tomka, a on powiedział, że browaru tyle wtedy nie wypił i te laski wcale go nie rajcowały. Tylko muzy odjazdowej razem słuchali.

– Nie ściemniasz, kur...a?

– Absolutnie. Ma u mnie przerąbane.

Co to? – pyta autor felietonów o nijaczeniu języka. Powszechne zdziecinnienie? Tęsknota do brzydoty, do prymitywu? Wpływ kultury masowej? Powszechna brutalizacja? Agresja językowa czy nieporadność i postępujące zobojętnienie?

Nie wiem, co to. Z przykrością jednak stwierdziłam, że wielu z tych potworków językowych, z pierdzielę włącznie mój komputer nie podkreślił. Są więc w słowniku. Zyskały prawo obywatelstwa w języku.

To już może lepiej zrezygnujmy z tego „uwspółcześniania” języka?

Łucja Brzozowska

Wstecz