Migawki z podróży na Ukrainę i Mołdawię

Śladami przeszłości i dziś

Droga na południe, które kocham. Tym razem za sprawą Karola Sutarzewicza, głównego organizatora eskapady ukraińsko-mołdawskiej z ramienia Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich Oddział w Kluczborku.

– Wsia-aa-dać, wsia-aa-dać! – brzmi wciąż jego charakterystyczne nawoływanie. Grupa – około czterdziestu osób – jest zdyscyplinowana. Program nakreślony ręką pana Karola – ponad 5 tysięcy kilometrów – jest niezwykle ciekawy. Ważna też atmosfera w grupie. Ta była wspaniała, jak rzadko, przynajmniej w moim dotychczasowym doświadczeniu podobnego podróżowania z rodakami. Toteż na wstępie serdecznie raz jeszcze dziękuję organizatorowi i „współwędrownikom” za tę wielce poznawczą i często odkrywczą przygodę dla ducha.

Mroczny Lwów na wstępie

Przejście graniczne polsko-ukraińskie w Medyce-Szegini przeszliśmy bez perturbacji. Ku wieczorowi byliśmy w opłotkach słynnego semper fidelis grodu Lwa. Lwów krył swoją krasę ledwo co oświetlony odblaskami niezbyt gęstych reklam bądź po prostu domów. Nasz autokar, posuwając się za turlającym się tramwajem, oświetlał wykoślawioną kostkę bazaltową, chodniki, a także siedzących na nich wytrwale sprzedawców czegoś tam... Przetarliśmy Wały Hetmańskie i inne centralne ulice, w zarysach rozpoznając Operę, Wieszcza – Adama itp. Lwów nie był miejscem docelowym.

Wróciliśmy doń na finiszu naszej długiej peregrynacji. Zniczami w biały dzień pożegnaliśmy tych, którzy tu śpią snem wiecznolwowskim na Nekropolii Łyczakowskiej.

Zgodnie z programem: Przemyślany

Dla uporządkowania relacji będę się trzymała zarysów programu – będzie przejrzyściej i niech poniekąd posłuży jako kronika całości, aczkolwiek przepuszczona przez mój własny pryzmat.

Zatem już noc. Wydaje się, że egipska – tak ciemna. Kierowcy Zbigniew Szczybura i Joachim Bania są wilkami szosowymi, więc mkną sprawnie i oto wjeżdżamy na przykościelne podwórze pod opiekę księdza proboszcza Piotra Smolki (rodaka z kraju na przemyślańskiej parafii). Opieka to prawdziwa, tu jedynie na całej przestrzeni była stabilnie gorąca woda... Och, jaki luksus!

... Na wideo oglądamy koszmarne obrazki bezczeszczenia tutejszej świątyni pw. śś. Piotra i Pawła ufundowanej w 1645 roku przez Elżbietę Potocką. Uświęcone wiekami miejsce zajmują jakieś huczące maszyny. Ks. Piotr zdążył podźwignąć zdewastowaną świątynię i doprowadzić ją do funkcji. Niemniej potrzeby nadal są ogromne w obrębie kościoła i klasztoru, jak w całej parafii. Toteż zostawiamy sporo z zawartości bagażowych luków autokarowych wypełnionych darami. Od serca uzupełniamy również podczas Mszy św. skarbonkę.

Pierwsze spostrzeżenia

Jedziemy dalej. Oto slyszę: „drogi tu nawet niezłe”. Mijamy Rohatyn. Ktoś mówi, że gdzieś z tej okolicy pochodzi obecny minister MSZ RP Adam Rotfeld. Z Rohatyna też miała pochodzić legendarna Roksolana, branka sułtana Sulejmana II, z którą podobno się liczył przy podejmowaniu decyzji politycznych.

Zauważam, że wsie ukraińskie lokują się wzdłuż dróg. Wszystkie domy toną w sadach, posesje ogrodzone przeróżnymi murkami, nieraz pomalowane jedną farbą albo mają mozaikowe ornamenty. Wypatrywałam znanych z opowiadań chat malowanych na niebiesko. Były, ale znacznie dalej w głąb, gdzieś za Winnicą, Humaniem. Były niebieskie i fioletowe w różnej tonacji – od pasteli po świeże jaskrawe barwy. W każdej wsi przy drodze zazwyczaj są studnie, obok kapliczka świeżo pokryta białą blachą. Studnie również ozdobne. Łatwo o pomylenie, gdy któregoś elementu brak. Wtedy dylemat: kapliczka czy jednak studnia? Znać w tym jakąś naturalność południa, gdzie zapewne woda to rzecz święta. Nie znam opisów tej tradycji i to co spostrzegłam, to są moje tylko supozycje.

Jadąc np. przez Żmudź widzi się masę bydła na polach. Tu całe stada, ale jakby rzadziej. Za to niezliczone chmary ptactwa domowego, przeważnie gęsi. Te nie robią sobie nic z ruchliwej drogi, jak im trzeba, przechodzą bądź sobie drepcą obok jezdni po ścieżce, jak prawdziwi piesi. Obserwowało się większe stada owiec, kóz, czasami koni, te ostatnie w zaprzęgu bez chomątów. To ciekawostka.

Ludzie pozornie mają wszystko – sprzyjającą naturę, bydło, ptactwo, sady. Raj, tylko praca i... bogactwo w garści. Aliści musi być ponadto ład polityczno-społeczny. Ten dopiero chyba tu w drodze. Po burzliwej dewastacji świątyni...

Gdzie ten Halicz?

Krajobraz wciąż ucieka za oknem i ucieka. I oto Halicz. Halicz? Ziemia halicka, to coś z odległej historii...

Istotnie, Halicz jako osada funkcjonował od IX czy X w. Stanowił ośrodek państwowości ziemi halickiej, której przewodził pierwotnie Roman, następnie Daniel, zwany Halickim. W średniowieczu region ten był obiektem rywalizacji m. in. między Polakami, Węgrami, Litwinami...

Współczesna ukraińska historia nadmienia, że po upadku Rusi Kijowskiej na skutek napaści koczowników itp. jedynie księciu Romanowi udało się połączyć księstewka Halickie i Wołyńskie i stworzyć mocną jednostkę Halicko-Wołyńskiej Rusi, odtwarzając niejako rolę państwową Kijowa. Rządzący po nim Daniel i jego wnuk Jerzy I przyjęli tytuł królów Rusi. Świadczy o tym zachowana pieczęć. Niestety, kolejne ataki „ordyńców”, jak też swary między samymi książętami nie pozwoliły utrzymać księstwa. Autorzy ukraińscy powołują się na latopisy ruskie.

Ludwik Węgierski założył tu łacińską metropolię, Stefan Batory pozwolił na osiedlenie się Karaimom.

Halicz, jaki znajdujemy, kąpie się w słońcu. Wdrapujemy się na wzniesienia z resztkami zamku Kazimierza Wielkiego, skąd roztacza się widok na panoramę miasta. Czysto, południowa roślinność otula ulice. Na obszernym placu wznosi się z różowego granitu imponujący współczesny pomnik Daniela Halickiego. Leżą pod nim żywe kwiaty, wieniec.

Do autokaru podchodzi jakaś kobiecina. Ogląda się na polskie napisy. Czyta? Poznaje coś? Zapytuję po rosyjsku, o co jej chodzi? Odpowiada jakoś niezrozumiale. Inni pytają po polsku, reakcja podobna. Wreszcie macha ręką i odchodzi. Czyż szukała autobusu, którym by chciała odjechać do swojej wioski?

Przez Kołomyję, Śniatyn...

Przez niemiłosiernie zatłoczony Stanisławów, czyli Iwano-Frankowsk, kierujemy się na Kołomyję na Pokuciu (nazwa ponoć od ukr. „kut”, czyli kąt, między rzekami). Kojarzą się z nią dzieje ostatniej wojny światowej, cofanie się rzeszy Polaków na Czerniowce, Rumunię – szczególnie te opisy dzień po dniu piórem Jerzego Łojka („Agresja. 17 września 1939”). Gorzka lektura, ale taka historia, a nie inna...

Kołomyja. Nazwa może od węgierskiego króla Kolomana, a może od rzeczki. Dawny ośrodek sztuki ludowej, w tym haftów. Dziś w śródmieściu znajdujemy słynne Muzeum Pisanki z tysiącami eksponatów ze świata, a przede wszystkim Słowiańszczyzny. Imponuje kilka okazałych gmachów dawnej architektury. Dobrze się prezentuje jedyny kościół – pojezuicki św. Ignacego Loyoli. Po epopei w nim magazynu mebli w 1990 roku oddany dla wiernych. Nie ma czasu na spenetrowanie cmentarza katolickiego.

Śpieszymy przez Śniatyn i Czerniowce nad Prutem do granicy ukraińsko-mołdawskiej. „Śniatyn ma polonikum”, żartuje p. Karol, wskazując literę S na smukłej ratuszowej wieży. Istotnie, tej „łaciny” nikt jakoś w epoce powszechnej rusyfikacji nie zdjął. Oznaczała zapewne sam Śniatyn.

Czerniowce zaś z przeogromnym bazarem, ledwie przejechać. Nasze wileńskie Gariunai nie wytrzymują żadnej konkurencji, warszawski Stadion Tysiąclecia też. Za oknem coraz bardziej zarysowuje się inna konfiguracja terenu, otwiera się jakby wciąż szersza przestrzeń.

Chocim nad rozlewnym Dniestrem

Od razu do twierdzy, by obejrzeć, podumać. Na placu złota postać (chybaż przezłocona?) Piotra Konaszewicza – Sahajdacznego, przywódcy Kozaków, również w bitwie pod Chocimiem w 1621 roku. Postać barwna i zasłużona dla historii Ukrainy. Pan Janusz się krzywi, wolałby na tym miejscu hetmana litewskiego Jana Karola Chodkiewicza, pod którego dowództwem przebiegała ta słynna bitwa z Turkami i gdzie ten wielki wódz zmarł z odniesionych ran.

Jeszcze jedna krwawa i zwycięska tu bitwa – w 1673 roku – przyniosła Janowi Sobieskiemu koronę królewską.

Zaglądam tuż na terenie twierdzy do salki z wystawą malarską. Nieduża, obrazuje autorskie dzieła – portrety, sceny batalistyczne – Andrija Chołomaniuka, współczesnego malarza Ukrainy. Na jednym z pokaźnych płócien onże hetman Jan Karol Chodkiewicz, na koniu w spoczynku. Jest również Petro Sahajdaczny, zamek, Kozacy.

Nie sposób zmusić się do zajrzenia okiem duszy w surowe dzieje tej ziemi. Tylu do niej pretendentów... W 1812 roku Chocim trafia w skład Rosji. W 2002 roku Chocim święcił swe 2000-lecie.

Granica ukraińsko-mołdawska

Przekraczamy ją w Briceni. Jest już wieczór, ale opadają nas... psy. Nie, to nie przesada: są to potulne, głodne kundelki i jeden owczarek.

...Kontrolowano nas długo. Dlaczego tak rygorystycznie? Właśnie z owczarkiem wpuszczonym do bagażowego luku, potem jeszcze kazano mu obwąchać dosłownie (!) każdy osobisty bagaż. Na koniec procedury doleciały słowa nie do mnie skierowane: „Izwinitie, nie obiżajtieś, takaja nasza rabota”... (Darujcie, nie obrażajcie się, taka nasza praca) – tłumaczę, bo nasi nie wszyscy umieją po rosyjsku. Domyślaliśmy się, że chodziło o... narkotyki.

Może te paki z książkami, ciastkami dla dzieci wyglądały na kontrabandę?

Strona mołdawska potraktowała rzecz formalnie, jak wszędzie stawiając stempelki w paszportach.

„Tu bije polskie serce Mołdawii”

W Balti, albo do niedawna Bielcach mołdawskich, spotkała nas uśmiechnięta buzia Tani, przedstawicielki tamtejszej Polonii, warszawskiej studentki. Udostępniono pokoje w dawnym domu wczasowym. Standard posowiecki, ale było względnie wygodnie. Zrozumieliśmy już problem braku gorącej wody. Klimat jednak pozwalał na to, że nie było wielką ofiarą wziąć prysznic pod zimną wodą.

Polonia mołdawska w Balti (ok. 3 tys. Polaków) ma do swej dyspozycji Dom Polski pod dyrekcją Eleonory Kimakowskiej. Trafiliśmy na otwarcie roku szkolnego i pożegnanie konsula RP Jana Sroki. Uroczystość odbyła się na podwórzu DP przy ul. Pacii, tzn. Pokoju (nb. tabliczki są dwujęzyczne: po mołdawsku i rosyjsku). Młodsze dzieci przedstawiły miniscenkę „Nasza szkoła”, starsze wykonały piosenki i tańce. Świetnie się tu spisuje para pedagogów – Kamil i Dorota Dmochowscy, którzy w Mołdawii się poznali, pobrali i pracują. Duszpasterską misję pełni ksiądz Jacek, uznawany za filar przez tutejszych rodaków. Pozytywną opinię usłyszeliśmy o Piotrze Kotylewiczu – naszym bezpośrednim opiekunie w Balti – i wielu innych zasłużonych dla odrodzenia polskiej mniejszości. Głos zabierał również konsul Jan Sroka. „Tu bije polskie serce w Mołdawii” – podkreślił z mocą, mówiąc o roli Domu Polskiego, ale i nadmieniając, że ów „dom będzie ważny, jeżeli będzie żywy”. Dyrektor DP pod adresem żegnanego konsula również wyraziła ciepłe słowa podkreślając pomoc w zdynamizowaniu życia polonijnego i to we wszystkich aspektach – od przedszkolaków po kombatantów, harcerzy, studentów itp. Z całym uznaniem mówiła o poświęceniu się konsula jako człowieka, a także o znaczeniu wspierania rodaków z Macierzy, którzy nie zapominają o pobratymcach na Wschodzie, adresując również te słowa i do naszej grupy.

... Z darami odwiedziliśmy dwie wsie – Styrczę i Ryszkany – o podobnym losie, zamieszkałe przez potomków osiadłych tu po powstaniu 1863. Obejrzałam w lokalnym muzeum kopię tzw. kupczej ziemi przez kilkanaście osób o polskim rodowodzie. Figurują tam m. in.: Tomaszewski, Wojewódzki, Kotylewicz, Piskorski, Wasilewski, Bogucki. Do 1939 r. była to zamożna enklawa polska. Następnie część mieszkańców uciekła do Rumunii, część trafiła na Syberię. Dziś ludzie tu mają problemy ze sprzętem rolniczym, ponoć często są zmuszeni uciekać się do przedpotopowej motyki...

Mołdawski problem w szerszym zakresie to brak surowców naturalnych i nośników energetycznych. A stąd problem również inwestorów. Problemem są też drogi mołdawskie! Chwilami się jechało 50-30 km na godzinę.

Gdzie się podział duch św. Franciszka?

Opuszczając Mołdawię, zahaczamy o stolicę Kiszyniów. Urocze miasto, można rzec, sam park, ale ruch motoryzacyjny do granic możliwości. Okolica spoczywa na dorodnych plantacjach winorośli. Ba, te marki cenionych mołdawskich win! Koneserzy, owszem, zaopatrzyli się nieźle...

Ale żegnając ten uroczy kraj mam serce rozdarte. Chyba nie tylko ja. Owe bezdomne zwierzęta, ileż tu na nie napatrzyliśmy się niechcący. Podobnie dotyczy to Ukrainy: vide obrazek na granicy, zresztą nie tylko. Jak tu nie porównać Litwy na in plus. Czyż trzeba na to dopiero ładu unijnego? Czy św. Franciszek opuścił te kraje?

Do Mołdawii nie wrócimy. Żegnajcie więc przepiękne przestrzenie, Besarabii pola „słonecznych” głów, zielone niwy winorośli, co grzały nam serca. I do lepszych spotkań!

(cdn.)

Danuta Piotrowicz

Wstecz