Podglądy

A „zasady państwowości” leżą i kwiczą

Wstydźmy się. Wykańczamy (psychicznie) porządnego chłopa. Premier Algirdas Brazauskas poskarżył się w jednym z radiowych wywiadów, że żałuje, iż został naszym premierem. O, zapyziały kraiku, o niewdzięczna hołoto! Przytrafił nam się na szefa rządu prawdziwy mąż stanu, polityk czysty jak kryształ od Svarovskiego, a my go topimy w bagnie nieuzasadnionych oskarżeń i intryg. Topimy bezwzględnie i okrutnie. Bo czyż to nie sadyzm domagać się od Brazauskasa rozwiania targających społeczeństwem wątpliwości: czy podczas prywatyzacji przez małżonkę premiera hotelu Crown Plaza przypadkiem nie zostało wykorzystane jego stanowisko, czy proces prywatyzacji odbył się zgodnie z prawem i czy aby pani Brazauskiene nie nabyła akcji hotelu po zaniżonej cenie? Czyż można tak szarpać uczciwego człowieka, który wszak nieraz tłumaczył nam jak niedorozwiniętym matołom, że nie jest świadom geszeftów swojej połowicy. I nie dziwota. Toż on aż ugina się pod problemami państwowej wagi, a tu jeszcze opozycja, jak na pochyłe drzewo, skacze na niego ze swoimi zarzutami.

Dziw, że premier w ogóle wie, że wśród rodzinnych nieruchomości pałęta mu się jakiś hotel. Zresztą nie wykluczam, że dowiedział się o tym dopiero z mediów. Gdyby bowiem wiedział wcześniej, to jako szef rządu omijałby ten budynek jak zarazę morową. W obawie przed posądzeniem o prywatę. A gdyby omijał, to rząd nie miałby okazji (tylko w tym roku) zostawić w Crown Plaza prawie 150 tysięcy litów – w ramach opłat za podejmowanie oficjalnych gości na pokojach i w hotelowej restauracji. Znając uczciwość premiera należy sądzić, że do niedawna pozostawał on w błogiej nieświadomości zarówno w temacie mienia swojej małżonki, jak też zamiarów swojej narzeczonej. Bo gdyby w 1997 roku, gdy jeszcze był prezydentem, miał blade pojęcie, że dama jego serca (wówczas jeszcze nieślubna) ostrzy sobie ząbki na hotel Draugyste (obecnie Crown Plaza), to jako uczciwy polityk zabroniłby kancelarii prezydenckiej zabiegać w litewskiej agencji prywatyzacyjnej o wciągnięcie go na listę przeznaczonych do prywatyzacji obiektów. Nie zabronił, stąd wniosek, że nie wiedział, iż jego narzeczona, płocha niewiasta, namąci mu w karierze kupując ten hotel, w dodatku, jak twierdzi opozycja, po zaniżonej cenie. I jak tu się nie zgodzić, że kobieta jest czasem jak koza – potrafi wejść w szkodę najporządniejszemu chłopu. Mało brakowało, a konserwatyści zaczęliby za ten kaprys małżonki włóczyć premiera po sejmowych komisjach. Na szczęście rządząca koalicja (głównie socjaldemokraci – prywatnie partia Brazauskasa) stanęła za nim murem i powołanie komisji zablokowała. Przy okazji przewodniczący Sejmu Arturas Paulauskas obwieścił osłupiałemu społeczeństwu, że „takie komisje już się wszystkim znudziły”.

Aż trudno uwierzyć, że niedawno partyjni towarzysze premiera z upodobaniem przyglądali się podobnej komisji, która publicznie pożerała prezydenta Paksasa. Teraz im się gusta zmieniły, a przecież od owej egzekucji minęło zaledwie nędzne półtora roku. Okazuje się, że komisyjne prześwietlanie szefa rządu byłoby nie tylko nudne, ale w dodatku groziłoby jakąś bliżej nieokreśloną katastrofą. Co prawda kilkumiesięczne gonienie króliczka Paksasa (na oczach zdumionego świata) nie zabiło naszej świeżo upieczonej demokracji, ale postawienie przed komisją Brazauskasa ukatrupiłoby ją ani chybi. Bo to człowiek niezastąpiony. Mąż opatrznościowy naszej ojczyzny. Bez niego euro nie wejdzie i słońce nie wstanie. Chwała więc i sława rządzącej koalicji za to, że blokując w Sejmie powołanie komisji – jak się potem chwalił Paulauskas – „zachowała stabilność koalicji i A. Brazauskasa na stanowisku premiera”. I miał rację wiceprzewodniczący Sejmu Česlovas Juršenas, który zgromił grzebiących w biznesach familii Brazauskasów natrętów za zajmowanie się pierdołami przypominając, że na Jego Niezastąpioność Premiera czekają jeszcze: nie wprowadzone euro, wybory samorządowe, Możejki, czeka budżet, ostatecznie – czeka ojczyzna cała… „Te prace powinien zakończyć ten, który to potrafi – pouczył Juršenas, – i sądzę, że nikt nie wątpi, iż tym, który potrafi, jest właśnie Algirdas Brazauskas…”

„O, matko! – jęknął pewnie na tę wstrząsającą wiadomość niejeden żurnalista i dążący do politycznego ukatrupienia premiera konserwatysta. – Ileż ten święty człowiek dźwiga na swoich barkach. A myśmy, jak jakie chamy, chcieli oderwać go od tych decydujących o naszym „być albo nie być” spraw. Do tych chamów rządząca koalicja zaliczyła również posłów Polaków, którzy podczas głosowania w Sejmie opowiedzieli się za powołaniem komisji. Starosta frakcji socjaldemokratów Juozas Olekas powiedział wprost, że głosując „za” Waldemar Tomaszewski i Leokadia Poczykowska „zachowali się bezczelnie i podstawili nogę planom rządzących”. Masz ci los! Omal znów nie zasłużyliśmy u rządzących na miano piątej kolumny. Po orderze, a nawet po pomniku należy się więc tym, którzy zapobiegli katastrofie, bo jeszcze tego brakowało, by to Polacy mieli na sumieniu upadek premiera, a wraz z nim, w co nie wątpię, państwa litewskiego. Nieważne, co zarzuca się premierowi, bo premier to państwo, a państwo należy chronić przed jakimikolwiek wstrząsami.

„Spraw jednego człowieka nie powinno się wynosić ponad interesy państwa. W razie gdyby taka komisja została utworzona i premier by się podał do dymisji, nie wyobrażam sobie dalszego scenariusza zarządzania państwem…” – postraszył Juršenas zwolenników dalszego prześwietlania premiera. Jak tam było u Majakowskiego? „Mówimy państwo – na myśli Brazauskas, mówimy Brazauskas – na myśli państwo…”. Nic dziwnego, że mając takie zaplecze szef rządu czuje się tak bezkarny, iż nawet nie raczył uzgodnić ze swoją armią obrońców i pochlebców wspólnej taktyki odpierania ataków. Podczas, gdy rządząca koalicja straszy nas ewentualną dymisją premiera, on kpi sobie z tego w żywe oczy. Zapytany przez dziennikarzy czy nie zamierza przypadkiem ustąpić, zagulgotał jadowicie: „Skąd ten pomysł? Pewnie bardzo byście tego chcieli?”. Żurnalistom ze zdziwienia szczęki poopadały poniżej pasa. Co tam media, szef rządu próbował ustawiać nawet prezydenta. Oświadczył, że oczekuje od niego „uciszenia tego bałaganu i chaosu” (czytaj – zakneblowania tych, którzy się go czepiają).

Po tym dictum oczy całego kraju zawisły na ustach szefa państwa. Naród wstrzymał oddech: co na to wszystko prezydent Adamkus? On wybrał image gołąbka pokoju z gałązką oliwną w dziubku. Po długim namyśle zrodził jakiś pokrętny komunikat, w którym tak naprawdę nie ma „ani Bogu świeczki, ani diabłu ogarka”. Abstrakcyjnie pobajdurzył o tym, że „w imię stabilności politycznej nie można deptać podstawowych zasad państwowości” (któż twierdzi, że można, ale kto depcze?), by w końcu zaapelować do instytucji praworządności „o ocenę zaistniałych problemów”, a do premiera – „o odpowiedź na pytania, które nurtują społeczeństwo”. Ludzie rządzącej koalicji ten komunikat odczytali jako poparcie dla premiera, ludzie z opozycji – jako szczery ból nad faktem nie powołania komisji”. Zwykli obywatele – nie zrozumieli nic.

Ale nie żądajmy za wiele od prezydenta. To leciwy, zmęczony życiem człowiek, zajęty w dodatku ważniejszymi niż biznesy premierowskiej familii sprawami. Adamkus, na ten przykład, szykuje się do odparcia ataku Białorusi. Nawet byśmy o tym zagrożeniu nie wiedzieli, gdyby prezydent nie poskarżył się niedawno niemieckiemu tygodnikowi „Die Welt”, że „wojsko Łukaszenki może napaść na małe nadbałtyckie państwo”. Osłupiali dowódcy „baćki” zaczęli się gorączkowo tłumaczyć, że nie mają powodu do wojenki z Litwą. Maskują się, skurczybyki. Pewnie tylko czekają, aż zajęci hotelową aferą stracimy czujność i nas zbombardują. A co, czy nie polatywał nad nami niedawno niezauważony rosyjski myśliwiec Su-27? Łukaszenka też pewnie ma takie „cacki”. Więc dobrze, że przynajmniej prezydent jest czujny. Podczas gdy koalicja z opozycją szarpią się o premiera, on nasłuchuje, co tam w białoruskiej trawie piszczy. Adamkus ma też inne frasunki. Troska się o to, że Niemcy i Rosjanie wydadzą majątek na budowę gazociągu przez Bałtyk (ten, który pomija Litwę i Polskę). Z tego problemu szef naszego państwa zwierzył się w estońskim Maardu, gdzie prezydenci Litwy, Łotwy i Estonii zebrali się, by uzgodnić swoje stanowisko w sprawie tego gazociągu, a potem poskarżyć się Unii Europejskiej, że nasze państwa są jego budowie przeciwne. Podczas, gdy Arnold Ruutel i Vaira Vike-Freiberga załamywali ręce, że dłubanie w dnie Bałtyku to wielkie ryzyko, bo leżą tam tony amunicji z czasów drugiej wojny światowej, Valdas Adamkus wyskoczył z tymi wysokimi kosztami budowy. Myślałby kto, że jest na żołdzie u Putina i boi się, że dla niego nic nie zostanie… Ruutel z Vike-Freibergą musieli się lekko zdziwić, podobnie jak Niemcy na wieść, że obawiamy się wojny z Białorusią. Nas – tu w kraju – prezydenckie wypowiedzi już nie dziwią. Podobnie jak brak skuteczności. Obawiam się, że Brazauskas tak się „przejmie” jego gadką „o deptaniu podstawowych zasad państwowości” jak w swoim czasie nawoływany do dymisji mer Zuokas. Tamtemu nic się nie stało i ten będzie nadal spokojnie premierował. A nasze „zasady państwowości” są tak skutecznie przez rządzących deptane – dotyczy to zarówno lewicy, centrum jak i prawicy – że od dawna leżą w rynsztoku i cicho acz boleśnie kwiczą.

Gdy tak sobie patrzę na naszą śmietankę polityczną, to już wolę szumowiny ludzkości. Bo na postawienie przed komisją, a raczej na zainteresowanie prokuratora, zasługuje nie tylko premier, lecz też ci, którzy usiłują go dziś dopaść i wysadzić ze stołka. Potwierdza się zasada, że to zazwyczaj największe świnie wymagają od innych, żeby byli aniołami. To ukłon w stronę konserwatystów, których należałoby rozliczyć z pierwszej prywatyzacji rafinerii Mažeikiu nafta, a raczej z darowania jej (za dopłatą) amerykańskiemu koncernowi Williams International. Sądzę, że nie tylko ja dostaję histerycznych napadów śmiechu, gdy w pierwszym szeregu nagonki na Brazauskasa widzę – Rasę Juknevičiene – konserwatywnego ratlerka o szczękach bullteriera. To hałaśliwe stworzenie zdolne przekrzyczeć trąbę jerychońską może by się i nadawało do szczucia socjaldemokratycznego buldoga, gdyby nie cuchnąca sprawa honorariów jej męża pobieranych „za doradztwo” Williamsowi w trakcie prywatyzacji Możejek. Podczas gdy małżonka na parę z ówczesnym szefem konserwatystów Landsbergisem dokonywała cudów, by rafineria nie dostała się przypadkiem komuś innemu tylko jankesom, pan Juknevičius łyknął od nich 250 tysięcy litów. Mało tego, szacowne małżeństwo nie wykazało tej kwoty w deklaracji podatkowej. Pani Rasa twierdzi dziś, że ani o tych pieniądzach, ani też o tym, że jej ślubny ma fuchę o Williamsa, po prostu nic nie wiedziała. A skoro on te ćwierć miliona potraktował jak zaskórniak, to nie dziw, że się z tą kasą nie obnosił. Ani przed żoną, ani przed urzędem podatkowym. Ot, takie tam małe rodzinne tajemniczki. I jak tu się dziwić, że i premier niekumaty w biznesach żony.

Na wieść, że Sejm wystąpił do rządu o 15 milionów na budowę nowej sali posiedzeń (to tylko na ten rok, bo ogólnie planuje się na nią wydać – 40), nabrałam przekonania do pomysłu Alfredasa Pekeliunasa, który chciałby przenieść nasz parlament do budowanego właśnie Pałacu Władców. Wcale mnie ta idea nie oburza. Oni cudownie do siebie pasują – ten pałac i nasi władcy. Są równie szpetni, bezsensowni i kosztowni. Pomysł to tym cudowniejszy, że w tym przyklejonym do katedry monstrum wystarczyłoby miejsca dla całej naszej śmietanki politycznej – z prezydentem i premierem na czele. Jeszcze bym ich tam zamurowała pozostawiając niewielki otwór na podawanie żywności… A może lepiej nie. Niech się zjadają nawzajem. Jak się już zjedzą, to przestaną nas okradać. A my w tym czasie będziemy reanimować „zasady państwowości”.

Lucyna Dowdo

Wstecz