Portrety

Właścicielka „uśmiechającego się” głosu

Sabina Giełwanowska – lat… przed czterdziestką; stan cywilny – mężatka; wykształcenie – wyższe pedagogiczne, nauczyciel polskiego i historii; wykonywany zawód – redaktor programów; zainteresowania – literatura; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Kiedy walcząc z resztkami snu i pokonując przemożną chęć pozostania jeszcze przez chwilkę w łóżku dla łatwiejszego obudzenia się włączamy radio, o godzinie szóstej rano wita nas na falach radia „Znad Wilii” redaktor Sabina Giełwanowska. Jej „uśmiechający się” głos oznajmia nam, że dziś jest np. 29 listopada i czeka nas kolejna impreza, koncert, spotkanie… i tchnie takim optymizmem i serdecznością, że mamy wrażenie, iż prowadząca programu zwraca się osobiście do nas i dla nas ma specjalnie dobraną piosenkę (wcale nieprzypadkową), ciekawostki i wiele poważnych informacji z różnych dziedzin, by to poranne borykanie się ze snem i drobnymi problemami (mleko jak na złość wykipiało, a guzik się dlaczegoś urwał) chociaż trochę nabrało sensu… Kiedy słyszymy, z jaką nadzieją w głosie czeka Sabina na dokończenie kolejnej sentencji dnia i wprost nie może się powstrzymać od podpowiedzi, kiedy kolejni słuchacze w żaden sposób nie mogą nadążyć za tokiem myśli autora i wybucha radością gdy stajemy na wysokości zadania – cieplej się w sercu robi od jej ludzkiej życzliwości. Wychodzimy w jesienną szarugę odrobinę w lepszym nastroju… No a jej, jak się okazuje, o to właśnie chodzi!

Lubię ludzi, naprawdę i bardzo mnie ciekawią - różni. Mogę obcować i słuchać zwierzania się z radości i kłopotów zarówno koleżanek, przypadkowych np. towarzyszy podróży (bardzo lubię podróże), jak i wiejskich kobiet. Te ostatnie darzę szczególną sympatią i życzliwością, bo ich życie miałam i mam okazję ciągle poznawać. Nie mogę wyjść z podziwu nad ich wytrwałością, stoickim uporem, z jakim walczą z trudami wiejskiego życia i potrafią zachować ludzką godność i życiową mądrość. Mówię o tych starszych kobietach tak swojsko w naszych wsiach zwanych babciami, ciociami… Niestety, pokolenia młodsze albo opuszczają wieś udając się za chlebem, albo stają się niewolnikami nałogów…

Ta jej ciekawość ludzi i chęć obcowania – jak nam z dalszej rozmowy wynika – miała swoją prahistorię w dzieciństwie. Spędziła je, jak i większą część życia, w Liczunach, Pikieliszkach i Żylwiszkach. W Żylwiszkach mieszkała babcia Julia Giełwanowska, dla której książka była najdroższym skarbem. W Liczunach zaś był dom babci Janiny Jeleńskiej. Czym się wyróżniała babcia Janina? Otóż miała 9 córek - jedna z nich była mamą Sabiny. Swoje ciotki Sabina dzieliła na „dwie kategorie”: starsze - były tymi prawdziwymi, zaś do młodszych mówiło się po imieniu i były raczej przyjaciółkami. Tak jest do dziś. Z dzieciństwa zaś doskonale pamięta dom babci z dużym stołem, przy którym zasiadała tak liczna rodzina, a babcia miała swoje stałe honorowe miejsce. Babcia Jeleńska była niezwykle dzielną kobietą. Mając dziewięć córek i gospodarkę na głowie, potrafiła tak pokierować, że we wszystkim był ład i porządek. Istnienie tak licznej i niezwykle zżytej rodziny zakładało częste wizyty, spotkania rodzinne, wspólne świętowanie. Iluż więc rodzinnych historii mogła się nasłuchać, ilu życiorysów była świadkiem… Dziś, kiedy odwiedza rodzinny dom w Pikieliszkach czy jedzie w stronę Liczun, gdzie, niestety, już nie ma kochanej babci, nie może nie zaglądnąć do jednej czy drugiej „cioci” i nie wysłuchać „spowiedzi” . Nie czyni tego z musu, sprawia jej to dużą radość. Może w ten sposób powraca do kraju lat dziecinnych?

Podwileńskie Pikieliszki mają całkiem dobrą szkołę podstawową. Tam Sabina wraz z bratem Aleksandrem ukończyli 8 klas. Rodzice, którzy całe życie uczciwie i sumiennie, ale wcale niełatwo zarabiali na chleb powszedni (mama - Helena pracowała jako zootechnik, tato - Zdzisław jako kierowca w miejscowym gospodarstwie), naukę dzieci traktowali bardzo poważnie. Od każdej roboty można było się wymigać – jak wspomina Sabina – jeżeli się brało do rąk książkę.

Od dnia, kiedy została uczennicą szkoły średniej nr 19 (dziś Wileńska Szkoła Średnia im. Wł. Syrokomli) zaczęły się jej wędrówki do miasta: kiedyś codzienne (szkoła, studia), dziś przynajmniej raz w tygodniu: ale jedzie już w odwrotnym kierunku – z miasta do rodzinnych Pikieliszek, do domu przy ulicy J. Piłsudskiego. Szkołę wspomina bardzo miło, byli dość zgraną i aktywną klasą. Przed rokiem mieli spotkanie – 20 lat po maturze. Było wspaniałe, zjawiła się większa część klasy i od pierwszej chwili poczuli się tak, jakby nie było tych paru dziesięcioleci i nie dzieliły ich stanowiska, tytuły, stan posiadania… Jednak przyznać musi, że najpiękniejsze były lata studiów. Poszła na polonistykę do ówczesnego Instytutu Pedagogicznego: wydawał się taki swojski, bliski (mieścił się niemal naprzeciwko szkoły), poza tym najlepiej jej się powodziło z języka polskiego: lubiła nie tylko czytać, ale też z łatwością pisała wypracowania. Dziś już może się przyznać: nieraz pisała je dla koleżanek…

Na polonistyce miała szczęście zastać jeszcze całą plejadę (dziś już, niestety, śp.) świetnych i jakże oryginalnych wykładowców. Wraz z nimi – jest przekonana – odeszła cała epoka wileńskiej polonistyki. Dzisiejsi wykładowcy mają, bez wątpienia, doskonały warsztat, ale jeszcze nie mają tego uroku, niepowtarzalności swych poprzedników.

Sabina Giełwanowska studia traktowała w miarę poważnie i żyła pełnią studenckiego życia. Miała szczęście: ich rok i o dwa lata starsi koledzy mieli świetne pomysły. No i rodziły się wieczorki literackie, imprezy, ba, był nawet kabaret. Na studiach miała też okazję wziąć udział w tzw. studenckich letnich obozach pracy. Już po drugim roku wraz z koleżanką Brygidą Komosą zapisały się na obóz, który znajdował się... za kołem podbiegunowym! Dwa miesiące pracy na budowie, życie w iście spartańskich warunkach, całkowita izolacja od świata cywilizowanego (od Jakucka leciało się do ich obozu kawał czasu) i solidarność młodzieży, która znalazła się w tym surowym kraju, by siebie wypróbować: w pracy, życiu, przyjaźni... Po powrocie już marzyła o następnym lecie. Jednak po trzecim roku musiała odbyć obowiązkową praktykę w ówczesnym obozie pionierskim. Ale za rok znów leciały z Brygidą na południe Jakucji, do miasteczka Ałdan. Znów budowa, dziewicza przyroda i wspaniałe studenckie życie – z ogniskiem do późnej nocy, piosenkami i szczególnym klimatem jedności, która łączyła jakże różną młodzież: przyszłych medyków, inżynierów, pedagogów. Kiedy się dziś przypadkowo spotykają, witają się niczym krewni, odzywa w nich romantyka tamtych obozowych dni. Będąc w Ałdanie postanowili polecieć na ówczesną legendę – BAM (bajkalsko-amurski odcinek budującej się kolei). Z bliska legenda lat 80. wyglądała upiornie: w żywym ciele wspaniałej dziewiczej przyrody ciągnął się pas nieżywej ziemi – trasa kolei, a po obu jej stronach bestialsko zniszczona przyroda...

Trzeci studencki obóz Sabina zaliczyła już na Węgrzech, po dyplomie. Studenci z Litwy pracowali tam wspólnie z Łotyszami. Mieli tam wprost królewskie życie: po paru tygodniach pracy czekał ich odpoczynek i zwiedzanie tego uroczego kraju. Takim pięknym akcentem uwieńczyło się jej studenckie życie. W najbliższej perspektywie czekała ją praca. Prawda, już wiedziała, że do szkoły raczej nie chce. Może dlatego, że pierwsza jej praca (jeszcze podczas studiów) w małej szkółce w Starym Siole wypadła nijak. Chociaż lubiła wieś – swoje rodzinne strony, tu czuła się jakoś obco – ludzie mówili ni to po polsku, ni to po rosyjsku; męczyło ją udawanie „pani nauczycielki”... Zbieg okoliczności sprawił, że dostała propozycję pracy na polonistyce. Jak sama żartuje: zostałam nową „Panią Franią” (Panią Franię – dziś już, niestety, śp. – niepowtarzalną laborantkę z polonistyki, pocieszycielkę braci studenckiej znał tu każdy). Praca ta akurat jej odpowiadała: ciągły kontakt z ludźmi, wesołe towarzystwo studentów, życzliwi wykładowcy. Ale dosłownie „dobijała” ją papierkowa robota: przeżywała istne katusze, gdy musiała iść do rektoratu. Siedzące tam urzędniczki nigdy nie były zadowolone z jej pracy. Nie uważała siebie za mistrza w układaniu urzędowych pism, ale żeby aż tak traktować człowieka! Sytuację ratowała jedynie życzliwość na katedrze...

Latem 1992 roku jej życie kardynalnie się zmieniło za sprawą powstania radia „Znad Wilii”. Już nawet nie potrafi dokładnie sobie przypomnieć, skąd miała tę wiadomość, że już wkrótce w Wilnie będzie nadawało po polsku nowe radio i potrzebna jest młodzież chętna do pracy. No i poszła, i została tu do dziś, więc już lat 13. Spotkała tu wspaniałych: koleżeńskich, mądrych, życzliwych ludzi, więc czuje się jak w rodzinie. Oczywiście, jak i wszyscy nowi pracownicy nie miała pojęcia o pracy w studio. Tak się ułożyło, że nie została reporterką ani zajęła się wiadomościami, lecz prowadzeniem programów. Pamięta, że panicznie się bała, kiedy pierwszy raz została w studio przy włączonym mikrofonie i musiała w tej chwili przemówić do słuchaczy. Przemówiła. Po prostu wyobraziła sobie, że słucha ją mama, czy jedna z kochanych (a więc i życzliwych) ciotek i zaczęła z nimi rozmowę... Chociaż jest już na antenie 13 lat, nigdy nie stara się mówić bezosobowo. Bo jak się mówi do wszystkich, to praktycznie do nikogo. Informacja bez adresata ma niewielką szansę na odbiór. Kiedy dobiera tematy, nawet piosenki, zawsze myśli o tym, czy się spodobają i będą ciekawe dla mamy, znajomych i stara się mówić konkretnie do nich, a dociera (może to jest niezbyt skromne twierdzenie) do każdego słuchacza. Prawda, czasami siedząc w studio nie może znaleźć sobie w wyobraźni konkretnego adresata i wtedy wydaje się jej, że po tamtej stronie radiowego aparatu (gdzie by on nie był) jest jakiś enigmatyczny „ktoś” – strasznie krytycznie nastawiony, co to ze złośliwym uśmieszkiem mówi: „Ja bym to zrobił o tak! A u ciebie co?” Nie lubi takich chwil.

W życiu prywatnym jest matką dziewięcioletniego Mateusza – ucznia klasy trzeciej w szkole-przedszkolu „Wilia”. Mateusz - to bardzo żywy i koleżeński chłopczyk. Sabina jest stronniczką demokratycznego wychowania, więc stosunki mamy z synem są raczej partnerskie. Ale kiedy demokracja zawodzi, na pomoc przychodzi niepodważalny autorytet ojca – Roberta Raułuszewicza, który jest dla syna wyrocznią praktycznie we wszystkim. W jej domu jest tak, że to ona dba o te sprawy przyziemne – bytowe. Dzień swój zaczyna o 4.30 i jest to codzienny gwałt nad sobą, bo należy do tych, co to wieczory by wlekli w nieskończoność, a z rana by sobie ucięli drzemkę... Niestety... Po oddzwonieniu kilku budzików zrywa się i już jest w biegu: prysznic, uczesanie, łapane w locie informacje, kojarzenie pomysłów... I już o szóstej wita budzących się leniwie słuchaczy tak „uśmiechniętym” i rześkim głosem, jakby spała przynajmniej do południa... Może pomaga jej w tym zdobyte w Polskim Studio Tetralnym doświadczenie aktorskie?

- Jakie tam „doświadczenie aktorskie”. Teatr, lata spędzone w nim były w moim przypadku piękną przygodą, miejscem spotkań z interesującymi, fajnymi ludźmi i robienia czegoś, co może sprawić przyjemność nie tylko nam (bo nam ze sobą było dobrze), ale też ludziom, którzy przychodzą nas oglądać. Nigdy, nawet w dzieciństwie, czy jako nastolatka, nie chciałam być aktorką i nie wmawiałam sobie, że „bez sceny nie mogę żyć”. Teatr był dla mnie jeszcze jednym miejscem poznawania i obcowania z ludźmi.

Kiedy próbuję Sabinę zmusić do jakichś podsumowań, czegoś w rodzaju: to cenię; tego nigdy nie zaaprobuję; o tym marzę - muszę zadowolić się bardzo skrótową odpowiedzią. Otóż jest tak, że stara się odbierać i akceptować ludzi takimi, jakimi są. Gdy z kimś nie może znaleźć „wspólnej fali”, po prostu stara się go mijać. Marzeń, celów szczególnie szczytnych i ambitnych nie ma. Jest naprawdę zadowolona z życia jakie ma: pracy, bliskich ludzi, przyjaciół. Bardzo jej zależy na akceptacji bliskich osób. Kiedy ostatnio mama powiedziała jej: „Wiesz, ty jesteś fajna babka!” – była bardzo szczęśliwa.

Janina Lisiewicz

Wstecz