Migawki z podróży na Ukrainę i Mołdawię

Śladami przeszłości i dziś

(Dokończenie. Początek w nr 10/2005)

Po Mołdawii ponownie wracamy na Ukrainę, kierując się ku jej granicom morskim

Odessa świąteczna. Głęboką nocą jesteśmy w Odessie pod adresem: Bolszoj Fontan. Brzmi on intrygująco. Oto jest pałacyk z kolumienkami, nawet herbem, a więc nadzieja… Ani kolacji! Ani wody! Jakiejkolwiek! Poirytowanym tonem pani obwieściła: „Zimna rano o 6, gorąca o 8”. Basta, poszła przedłużać przerwany jej sen.

W naszym przestronnym pokoju we trójkę z wrocławiankami Jolą Pac-Pomarnacką i Marylką Gołaszewską, niczym ciężkie snopy „walimy się” do łóżek. Inni w swoich pokojach chyba podobnie.

Związek Polaków na Ukrainie Oddział w Odessie liczy 400 członków, informuje rano prezes Oddziału Tadeusz Załucki. Historycznie już działała tu liczna i prężna diaspora polska. Pan Tadeusz wymienia takie zasłużone nazwiska, jak Leon (Lew) Włodek (obejrzymy następnie pisaną „grażdanką” tablicę tu poświęconą mu jako twórcy wielu obiektów architektonicznych), Gąsiorowski, Tołwiński, Drzewiecki. Dzisiejsza Polonia odeska ma swoje Centrum Kultury, działa szkółka, zespoły „Niezapominajka” i „Krakowiak”. Łączy rodaków ponadto kościół pw. św. Piotra.

Trwa liturgia, musimy dyskretnie się wycofać, aby obejrzeć minimuzeum – mieszkanie poprzedniego księdza prałata Tadeusza Hoppe, salezjanina, rodem z Poznania. Święcenia kapłańskie jednakowoż otrzymał w Wilnie w 1943 r. W Odessie duszpasterzował od 1958 r. do swojej śmierci w 2003 r. Warunki, w jakich żył i pełnił swą misję chyba zasługują, by uznać go za świętego.

Tego dnia miasto obchodziło swoje urodziny – 210 lat od otrzymania miana, tj. licząc od 1795 r., kiedy dawny turecki Chadżibej stał się Odessą, przybierając nazwę od pobliskiej greckiej osady Odessos. Na ulicach było ludno. Szczególnie kipiał bulwar Nadmorski (Francuski). Wieczorem na estradzie wystąpili goście z Moskwy, m. in. Kristina Orbakaite, Waleria, Stas Piecha. Tymczasem produkowały się pomniejsze rybki, wśród spacerowiczów kręciły się i wesoło zaczepiały teatralne twory na szczudłach, tańczyły zespoły ludowe. Muzyka, śpiew, żarty.

Nie ma czasu na te atrakcje. Nęcą co ciekawsze obiekty, tego tu sporo. Godne uwagi i opera, i giełda. Oczywiście, schody Potiomkinowskie, a za nimi na sztucznej wyspie współczesny hotel sieci Kempiński. Nie udało się obejrzeć pałacu gubernatora Woroncowa z czasów A. Mickiewicza i A. Puszkina. Gmach w rusztowaniach. Zaglądamy do marketu zmodernizowanego podobnie, jak wileński Braci Jabłkowskich. Obszerniejszy, wkomponowany w starą architekturę, czyli z zewnątrz niby pałac, wewnątrz – szkło i metal. Witryny też przyciągały bogactwem i estetyką.

Akerman – Białogród nad Dniestrem. Trochę ponad setka kilometrów od Odessy i jesteśmy nad limanem Dniestrowskim w Akermanie. Dziwne są koleje losu miasta, a nawet jego nazw.

Starożytna osada kolonistów greckich nosiła nazwę Tyra czy Tyras. Tak podobno mianowany był Dniestr czy któreś jego odgałęzienie. Mołdawianie za Stefana Wielkiego, lennika króla polskiego, mianują gród Citate Alba („biała twierdza”). Do nazwy tej powrócono też w latach 1918-1940 pod Rumunią. Turcy zaś miasto nazwali w swoim czasie Akermanem. Po słowiańsku dziś mamy Biłhorod, Biełgorod czy Białogród – z określeniem Dnieprowski.

Historyczna ziemia „białej twierdzy” jest wypalona słońcem, bura. Jedynie wiekowe mury solidnie się trzymają. Na którejś ich galerii pojawia się para młodych, za nimi goście. Machają do nas, my do nich, stojąc na dole. Oj, dużo by te kamienie mogły powiedzieć! Dlaczego np. jedna z baszt mianuje się imieniem Owidiusza? A i nieodległa stąd miejscowość nazywa się Owidiopol. To już dzieje rzymskie. Intrygują one romantyków. Któż nie zna znakomitego cyklu „Sonetów Krymskich” Mickiewicza, a w nim i tego – „Stepy Akermańskie”? To wiemy, wiemy.

Półwysep Kerczeński. Zatem jedźmy dalej. Krym woła. Galopem na czterech kołach przez większe miasta – Mikołajów i Chersoń (za powrotem je zwiedzimy) – osiadamy w Kerczu.

Tu dopiero na półwyspie widać, jak autentycznie wygląda step z jego sołonczakami. Krajobraz monotonny i nużący, jak na kartach Czechowowskiego „Stepu” – „równina, wzniesienie, niebo”. Oczy otworzysz i znów to samo, zda się w nieskończoność ta białość na trasie, jak z Teodozji do bram Kerczu. Co prawda, już w jakimś momencie na horyzoncie pieści wzrok błękit tak charakterystycznego rysunku Gór Krymskich.

Nasz cicerone w Kerczu, Tycjana Maria Branicka, zapoznaje z miastem, które niedawno świętowało swoje 2600-lecie. Trudno uświadomić taką głębię wieków. Tym niemniej mamy szczęśliwą okoliczność zwiedzić ślady starożytności związane z dziejami na tej ziemi państwa bosporańskiego – słynną górę ze Schodami Mitrydatesa, kurhan cesarski (pusty), grobowiec Demetry z resztkami odtworzonych fresków, czy antyczny teatr pod niebem (rekonstrukcja), tereny wykopalisk (są tu liczne). Nb. znaleziska stąd wzbogacają zbiory Ermitażu, szczególnie drogocennych metali. Nad morzem podziwiać się daje zgrabny bastion z czasów tureckich Yeni Cale („nowa twierdza”).

Zaglądamy do krwawych z lat II wojny światowej kamieniołomów Adżimuszkajskich z monumentalnym pomnikiem poświęconym obrońcom miasta. To prawdziwe miasto – bohater.

Kto jednego dnia jedzie na azowskie błota-borowiny, kto zostaje w mieście. Z Edkiem Zawadowskim i Heniem Kolińskim wybieram to drugie. Raz jeszcze zaglądamy do soboru Jana Chrzciciela z VIII w. Spacerujemy po deptaku wciąż Lenina, ale też z tabliczką poświadczającą jego pierwotne miano Woroncowskiego w latach 1837-1921. Próbujemy w kawiarence piwa „Krym” (smakowało), porównujemy ceny na jednym z większych bazarów. Dumamy nad wiadomymi pomnikami-reliktami, które tu stoją wszędzie, jak długa prowadzi droga podróży. Przydałby się biznesmen na miarę pana Malinauskasa z Druskienik. Może by i bezrobocie się zmniejszyło.

Straszyły i w Kerczu, i w Mikołajowie, i gdzie indziej rdzewiejące stocznie, zakłady metalurgiczne, chlewnie, rybackie b. kołchozy. Widok niepocieszający.

Pani Branicka wymienia Polaków, jacy się skupiają w swoim znajomym kręgu – Stowarzyszeniu Obywateli Narodowości Polskiej „Nadzieja” na Krymie. Przypominała nieraz nazwisko burmistrza Kerczu w XIX w. Stempkowskiego, postać dlań zasłużoną. Obecnie Polacy się również ogniskują przy kościele katolickim, gdzie jesteśmy na Mszy św., sprawowanej – po polsku i po rosyjsku – przez ks. proboszcza Kazimierza Tomasika. Tę świątynię z 1841 r. chciano rozebrać, ale tylko dzięki postawie wiernych udało się ją zachować. Dziś jest zadbana, świeża. Za to celebrans nie ma szat w komplecie. Do mszy usługują dwie młode osoby, pełniąc obowiązki organisty, chóru i zakrystiana.

Teodozja – Sudak – Jałta. Teodozja, jak Sudak to również starożytne osady dawnych kolonistów, zachowujące do dziś ślady w postaci wielohektarowych genueńskich twierdz-muzeów. Ta pierwsza, pod nazwą Kafy, to miejsce sprzedaży i port przerzutu niewolników z północy, a więc terenów Słowiańszczyzny. Ma również odniesienie do „czarnej śmierci” w połowie XIV w. To tu powstał zalążek pandemii dżumy, która uśmierciła ćwierć czy nawet połowę populacji tamtejszej Europy.

Dzisiejsza Teodozja to złote plaże, wesoły deptak nadmorski, stragany, bieg życia turystyczno-wypoczynkowego. To też miasto marynisty Ormianina Ajwazjana – słynnego Ajwazowskiego, twórcy 6 tysięcy płócien. Sudak, a dawna Sugdeja (staroirań. „święty”, „czysty”). Stąd robimy wypady do Wielkiej Jałty i Bachczysaraju. Trudno opisać jazdę górskimi serpentynami, które w duchu określiłam „pętelkami”. Tyle zmienności krajobrazu! Aż stopniowo się wpływa w szerokie tunele zieleni Ałuszty poprzez samą Jałtę, a kończąc w naszym przypadku Ałupką. Nie wymieniam atrakcyjnych Gurzufu, Arteku, Gaspry itp. Zabrakło na nie czasu. Ale z jednej, jak drugiej strony tej jazdy wyłaniał się nam Ajudah – Góra-Niedźwiedź w tłumaczeniu, niby śpiące zwierzę z wyciągniętymi łapami ku morzu. Mnie się raczej to kojarzyło z wiejskim bochnem chleba na łopacie i nic nie poradzę z tą moją wizją. Starałam się też „zobaczyć” Adama Wieszcza na skale…

Nie wspomnę ani o Massandrze, ani o Ałupce, choć pałace i parki są tam piękne. Zwiedziliśmy, tyle mogę powiedzieć.

Pałac Liwadyjski. Dla nas, rzecz jasna, ten był najważniejszy. Przez owe cacko krymskie – Gniazdo Jaskółcze – zbudowane na krawędzi skalnej tuż nad falą morską dla zaspokojenia fantazji naftowca z Baku barona Scheigella. Ledwo zdążyliśmy do muzeum w Liwadii. Toteż zemocjonowani naraziliśmy się na komentarz kasjerki: „Wy, Polaki, nie uspieli zajti, a uże…”. Na szczęście nie dosłyszałam końcówki.

Przy wejściu czytamy tablicę, informującą o Konferencji Jałtańskiej, której obrady między liderami ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii przebiegały tu 4-11 lutego 1945 r. Tuż w foyer stoi okrągły stół z oznaczeniem krzeseł, na których siedzieli Stalin, Roosevelt i Churchill. Drzwi na prawo prowadzą do pięknej Sali Białej. W gablocie dostrzegam numer „Prawdy” z wynikami konferencji, na pierwszej stronie ze śródtytułem „O Polsze”. Układ został podpisany w Sali Bilardowej.

W tempie udaje się zajrzeć do gabinetów Mikołaja II i jego małżonki, jadalni rodzinnej, bawialni, zerknąć na urocze podwórka – Włoskie i Arabskie. Ten wypieszczony w stylu renesansu włoskiego biały pałac wzniesiono wg projektu I. Krasnowa w 1911 r. jako letnia rezydencja ostatniego cara Rosji. Zbudowano ją na miejscu kupionego wcześniej starego pałacu Potockich.

Bachczysaraj. Egzotyka wschodnia na dłoni. Na ogół na całym Krymie co miejscowość to meczet, a przy nim koniecznie minaret. W miasteczku Stary Krym wysłuchaliśmy fragmentu śpiewanego tekstu z Koranu, siedząc na dywanie boso.

W Bachczysaraju zaś był cały zespół pałacowy chanów z dynastii Girejów, panującej przez ponad trzy wieki na tej ziemi. Przewodniczka Sewila o wschodniej urodzie i takiejże melodyjności głosu, doskonałą ruszczyzną oprowadziła po podwórkach i wnętrzach pałacu. Wyznaję, zabrakło mi tej wschodniej fantazji, abym się mogła prawdziwie zachwycić słynnymi fontannami – Złotą czy Łez. Usłyszeliśmy o kochanej żonie Kerim Gireja Dilarze Bekicz. Maria Potocka to zaledwie legenda. A my jak Mickiewicz… Obok popiersie Puszkina i owe łzy kapią na dwie świeże róże.

Wychodząc na ulicę po raz pierwszy słyszę „chór” wschodniego bazaru, wykonywany po rosyjsku i jedynym refrenem: „kupitie, kupitie…”

Kierując się w górę zakurzoną uliczką trafia się na Uspienski monaster, założony przez mnichów bodaj greckich. Nikt na pewno nie ustalił. Prowadzą doń skalne schody i podobnie sama świątynia jest wyrąbana w skale.

Dalej nieco jeszcze dziwniejsze miasto jaskiniowe Czufut Cale, czyli znów w tł. „judejska twierdza”. Najstarsze z podobnych, choć na dobre nieznane bliżej prapoczątki. Chanowie usadowili tu krymskich Karaimów do obrony. Kiedy z czasem Tatarzy zeszli w dół już do Bachczysaraju, Karaimowie tam zostali. Dopiero w XIX w. się rozeszli, m. in. do Eupatorii i Symferopola. Znajduje się tu też Mauzoleum Dżanike-chanum, córki Tochtamysza.

Gdzie Witold poił konie. Wracamy do miejsc, gdzie historycznie sięgał Witold Wielki ze swoimi wojami, gdzie jak brzmi literacko, poił konie. Nocujemy tu, w Mikołajowie, u parafian. Z Bożeną Słupską i Martą Jakimowską trafiam pod dach prezeski Stowarzyszenia Polaków miasta Elżbiety Sielańskiej. Pochodzi ona spod Mikołajowa, gdzie były polskie wsie, w tym Witowka – od Witolda – Witowta. Podobno nie tylko Polacy postarali się już stamtąd przenieść do miasta.

Jesteśmy w neogotyckiej świątyni pw. św. Józefa. Pani Elżbieta pokazuje obok lokal, gdzie się zbierają rodacy. Jest trochę książek, pamiątek. Tu zresztą rodzi się od niedawna „Kotwica”, naświetlająca życie polskich mikołajowiaków. Wspomagają w tym ks. Ryszard Karapuda, nauczyciele polskiego.

Jeszcze Chersoń. Spotyka grupę w kaplicy Przenajświętszego Sakramentu ks. Artur (z Warszawy). Młody, energiczny, świetnie władający rosyjskim. Pod jego bacznym okiem tuż obok buduje się kościół.

W Humaniu i powrót przez Przemyślany-Lwów. Jesteśmy w Humaniu pod skrzydłem Czesławy Małyszewskiej, prezeski Stowarzyszenia Polaków Humania „Ognisko”. Ta główna animatorka życia społecznego rodaków w tym mieście towarzyszy nam wszędzie, również w zwiedzaniu słynnej Zofiówki Potockich. Jako przewodnika fachowego mamy młodego Walerego Titiszwilego, Gruzina, po babci ze strony ojca również trochę Polaka. Sprawnie włada polskim, ma poczucie humoru.

…Następnego dnia przez Niemirów, Winnicę, Latyczów itp., itp. ciągniemy na ostatni postój w Przemyślanach i przez Lwów zmierzamy do domu.

* * *

Czymże zakończyć? Ileż refleksji i właściwie smutku się nasuwa… Rzymianie mówili, że życie to droga, wędrówka. Chyba wiedzieli, co mówią, zwłaszcza po podróży śladami przeszłości ludzkiej. Historia jednak wymaga szacunku.

I najważniejsze: na Ukrainie i w Mołdawii mieszkają nasi rodacy. Jak powiedział pan Tadeusz: „Pozostajemy tu, w swojej ojczyźnie, ale osamotnieni, wydziedziczeni”. A więc to nasz moralny obowiązek im pomagać.

Toteż podziękowania się należą panu Karolowi Sutarzewiczowi jako organizatorowi pielgrzymki-wycieczki z Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich O/Kluczbork oraz ofiarodawcom pomocy rodakom na Wschodzie firmom: AGA i „Wawel” w Opolu, „Cuprot” i Urzędowi Miasta w Kluczborku, prezesowi Portu Lotniczego w Łodzi, parafianom Opolszczyzny za dary pieniężne i książkowe.

Pragnę podziękować moim towarzyszom podróży. Oprócz tych, kogo już wymieniłam w tekście, dziękuję memu najbliższemu sąsiadowi, Piotrkowi Niebelskiemu, państwu Jadwidze i Leonowi Sekulakom, Gizeli i Ignacemu Skrzypkom, Januszowi Klepaczowi, Janowi Myśliwemu, Kazi Billewicz, Tereni Ignor, Ewie Opidowicz, Maryni Trojan, Irenie Skibińskiej, Leonowi Krawczykowi oraz wszystkim Paniom i Panom, których nie wymieniam z braku miejsca za dobre chwile wspólnego obcowania przez całe 16 dni, oraz panom Zbigniewowi i Joachimowi za pomyślną jazdę.

Danuta Piotrowicz

Wstecz