radosny dzień cudu i zmiłowania

(w czterech odsłonach literackich)

Już nie po raz pierwszy sięgamy do skarbca literatury polskiej, żeby szukać tych najpiękniejszych, najdostojniejszych słów, jakie byłyby godne powitać Dzieciątko Boże. Przekonaliśmy się niejednokrotnie, że do tego celu świetnie nadaje się słowo poetyckie.

Tym razem, dla urozmaicenia, kartkujemy wybrane dzieła prozatorskie, które też mają swoje niezaprzeczalne atuty w przekazywaniu klimatu Świąt Bożego Narodzenia. Autorzy opowiadań, a zwłaszcza powieści, mogą sobie pozwolić na rozbudowane opisy, przywołać mnóstwo interesujących szczegółów, dotyczących nieraz już zanikającej tradycji, utrwalić ją, przynajmniej w pamięci, a może nawet zainspirować do odrodzenia tego, co jest warte ocalenia.

Niedoścignionym mistrzem opisu, w tym też relacjonowania tradycji świątecznych, nadal pozostaje Władysław Reymont (1867–1925), którego 80. rocznica śmierci minęła 5 grudnia br. Jego gawędziarski styl, naśladowanie chłopskiego języka, jego różnostylowe opisy natury, łączące elementy właściwie wszystkich najważniejszych młodopolskich-izmów (impresjonizm, ekspresjonizm, symbolizm, realizm, naturalizm...) nie mają sobie równych.

„Noblowskie” arcydzieło Chłopi raczej nie potrzebuje reklamy, do dzisiaj jest książką, czytaną nieraz z zapartym tchem. Dzieje mieszkańców polskiej wsi przełomu XIX–XX w. nie zdezaktualizowały się całkowicie, tym bardziej, że już w momencie powstania powieść o losie chłopa miała wymiar uniwersalny.

Jako że ludzie ze wsi Lipce funkcjonują zgodnie z rytmem natury i roku liturgicznego, dostosujmy się do tego rytmu, przypomnijmy, czym żyje wieś, opisana przez Reymonta, oczekując na Święta Bożego Narodzenia.

(...) radosny nastrój święta drgał w powietrzu, przenikał ludzi, nawet w bydlątkach się odzywał; (...) a nawet ten śnieg jakby radośniej skrzypiał pod nogami, płozy sań piskały na twardych, wyszlichtanych drogach, dymy biły modrymi słupami a prościuteńko, jakby strzelił (...)

Nie skąpiący słów narrator, z pieczołowitą troskliwością relacjonujący przedświąteczną krzątaninę, przerywa nieraz wymienianie szczegółów, usprawiedliwiając niejako owo „zabieganie” Szymonów, Maćków, Kłębów, wójtów czy jakiejkolwiek rodziny lipeckiej:

Boć to Gody szły, Pańskiego Dzieciątka święto, radosny dzień cudu i zmiłowania Jezusowego nad światem, błogosławiona przerwa w długich, pracowitych dniach, to i w ludziskach budziła się dusza z zimowego odrętwienia, otrząsała się z szarzyzny, podnosiła się i szła radosna, czująca mocno na spotkanie narodzin Pańskich!

Jak zawsze przy opisywaniu ważniejszych wydarzeń, tak i teraz, w scenach bożonarodzeniowych, przybliżonym kadrem pokazana jest krzątanina w domu Macieja Boryny. Mamy tu cały niemal wykaz obrazowo przedstawionych prac i obowiązków, które trzeba zmieścić w tym jedynym, w dodatku najkrótszym, dniu roku. Całe szczęście, że ma się liczną rodzinę, więc obowiązki da się podzielić. A tych nie brakuje: zakupy w mieście, sprzątanie i upiększanie izby, pilnowanie ognia w piecu, przygotowanie dań do wieczerzy wigilijnej (wypiek nie tylko ciast, ale i chleba), przyjęcie kolędników z opłatkami, pomoc w dekorowaniu kościoła.

Ani się obejrzeć, jak wieczór już stał u proga(...):

Wieś zginęła w szarych, śnieżystych mrokach, jakby się rozlała, że ani ujrzał domów, płotów i sadów, jedne tylko światełka migotały ostro a gęściej niźli zwykle, bo wszędy się szykowano do wigilijnej wieczerzy.

W każdej chałupie, zarówno u bogacza jak i u komornika, jak i u tej biedoty ostatniej, przystrajano w kącie od wschodu snop zboża, okrywano ławy czy stoły płótnem bielonym, podścielano sianem i wyglądano oknami pierwszej gwiazdy (...).

Kiedy się oną dało upatrzyć, reagowało się zaiste z namaszczeniem:

(...) Rocho uklęknął na śniegu, a za nim drugie.

– Oto gwiazda Trzech Króli, betlejemska gwiazda, przy której blasku Pan nasz się narodził, niech będzie święte imię Jego pochwalone!

Powtórzyli za nim pobożnie i wpili się oczami w tę światłość daleką, w ten świadek cudu, w ten widomy znak zmiłowania Pańskiego nad światem.(...)

Nastrój, jaki wywołało pojawienie się gwiazdy, udziela się wszystkim siedzącym przy stole wigilijnym:

Uroczysta cichość zaległa izbę.

Boryna się przeżegnał i podzielił opłatek pomiędzy wszystkich, pojedli go ze czcią, kieby ten chleb Pański.

– Chrystus się w onej godzinie narodził, to niech każde stworzenie krzepi się tym chlebem świętym! – powiedział Rocho.

A chociaż głodni byli, boć to dzień cały o suchym chlebie, a pojadali wolno i godnie (...).

Ze skłonnością do realistycznej wierności szczegółu wymienia narrator wigilijne potrawy, jakie spożywają u Borynów:

Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek podała Jagusia przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki, z miodem zatarte i w makowym oleju uprużone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść dnia tego.

Wszystko więc było solidniejsze niż dzisiaj, kiedy podczas Wigilii wystarczy tylko nie spożywać mięsa. Mało tego. Niektórzy, goniąc za europejskimi nowinkami, gotowi nawet z tego ograniczenia siebie rozgrzeszyć i ustawić na wigilijnym stole jeszcze kurę czy indyka. Na czym ma w takim wypadku polegać wymowa Wigilii? Czym się ona będzie różnić od pierwszego dnia Świąt?

W domu Borynów tradycji staje się zadość do tego stopnia, że nie próżnuje nawet talerzyk dla przypadkowego gościa. Chociaż u zamożnego gospodarza niczego nie brakuje, przybycie Jagustynki zakłóca nieco świąteczną atmosferę, gdyż uświadamia, że nie wszyscy, niestety, zgłębili istotę najpiękniejszej nocy w roku:

Dajcie kąt jaki i choćby to, co psu wyrzucicie! – błaga sąsiadka – (...) czekałam, że mnie dzieci zaproszą... czekałam... w chałupie mróz... na darmo wyziębłam... na darmo...(...)

Borynowie reagują jak na chrześcijańską rodzinę przystało, dzielą się z sąsiadką ciepłym kątem i strawą, zaś po wieczerzy – bezpośrednim dobrem duchowym:

(...) Rocho wyjął z zanadrza książkę, okręconą w różaniec i zaczął z niej czytać cichym a głęboko wzruszonym głosem:

„Jako to stała się nam nowina, Panna porodziła Syna; aż w Judejskiej ziemie, w Betlejem, nie bardzo podłym mieście, narodził się Pan w ubóstwie; na sianie, w stajni lichej, między bydlątkami, co w tej radosnej nocy cichej były mu bratami(...)”

Nieco później następuje dzielenie się opłatkiem właśnie z bydlętami w oborze. Wracając do izby Roch uświadamia współtowarzyszącym, że nie tylko ludzie i zwierzęta wyczuwają obecność Boga:

(...) Kużde stworzenie, trawka kużda, choćby i ta najmarniejsza, kamuszek najmniejszy, nawet ta gwiazda ledwie dojrzana – wszystko dzisiaj czuje, wszystko wie, że Pan się narodził. (...)

Skoro wszystko wie, że Pan się narodził, więc cóż dopiero człowiek! Nie godzi mu się nie powitać Nowo Narodzonego bezpośrednio. Całe Lipce bez ociągania się śpieszą na Pasterkę:

Kto był żyw, do kościoła ciągnął, ostały ino po chałupach całkiem stare, chore albo kaleki.

Reymont sugestywnie i emocjonalnie (czego dowiódł jeszcze przed Chłopami, jako autor pierwszego właściwie reportażu polskiego Pielgrzymka do Jasnej Góry) potrafi przekazać nastrój i podniosłość obrzędu liturgicznego:

(...) kiej już naród skruszał nieco modleniem się, huknęły znowu organy i ksiądz zaśpiewał:

W żłobie leży, któż pobieży...

Naród się zakołysał, powstał z klęczek, wraz też pochwycił nutę i pełnymi piersiami, a z mocą ryknął jednym głosem:

Kolędować małemu!

Zatrzęsły się drzewa i zadygotały światła od tej serdecznej wichury głosów.

I już tak się zwarli duszami, wiarą i głosami, że jakby jeden głos śpiewał i bił pieśnią ogromną, ze wszystkich serc rwiącą, aż pod te święte nóżeczki Dzieciątka.(...)

Boże Narodzenie, jak żadne chyba inne święto, jest także świętem gorąco, niecierpliwie wyczekiwanym przez dzieci. Niektórzy autorzy, jakby przypominając swoje wcześniejsze doznania, wprowadzają do utworów dziecięcego narratora, czyli, mówiąc prościej, patrzą na świat oczyma dziecka. Taka perspektywa spojrzenia rzuca się w oczy w opowiadaniu Marii Dąbrowskiej (1889–1965) Boże Narodzenie. Zbiorowy narrator dziecięcy także nie rezygnuje tu z przywołania dookolnej aury przedświątecznej:

Bardzo tęskniliśmy do Gwiazdki.

Dnie były coraz krótsze, a pogoda wilgotna i ciepła. Wszystkie odgłosy dawały się słyszeć miękko i donośnie. Koguty piały i biły skrzydłami. Wiosna wychylała się ze swego ukrycia nieśmiało i żałośnie, a Gwiazdka oddalała się zasmucona. A potem przychodził mróz (...) Padał śnieg i miękką ścielił jej drogę.

Rano widać było śród bledniejących mroków, jak drogą za stawem, długim rzędem, idą ludzie na roraty. Latarnie i kaganki, które nieśli, rzucały długie czerwone smugi poprzez staw, aż prawie do okien dworu. I wielkie cienie kroczyły również do kościoła.(...)

Prostym, przejrzystym, niewyszukanym, jakby niewidocznym językiem, który zawsze cechował Dąbrowską, mówi się tutaj także o pracach i czynnościach, poprzedzających Święta. Jako że akcja utworu przypada na ostatni rok przed pierwszą wojną światową, niektóre przywoływane realia jeszcze się nie zmieniły, przypominają te lipeckie. Na przykład, wieczorami dzieci zasiadały przy wielkim stole i zaczynały się roboty na choinkę. Nieco wcześniej, niż widzieliśmy to w Lipcach, roznoszono opłatki: (...) zjawiały się w pierwszej połowie grudnia. Przynosił je organista, którego poznawali wszyscy, ledwo się tylko ukazał (...)

Każda zdobiona paczka z opłatkami miała swoje przeznaczenie: dla rodziców, dla dzieci, dla służby. Te dla dzieci:

Były to małe opłatki na specjalnej formie robione. Wierzchni opłatek ozdobiony był także gwiazdkami i aniołkami, ale nie taki już paradny. Wreszcie była paczka dla służby.

Ale obowiązkowo musiały być we wszystkich paczkach opłatki kolorowe: żółte, niebieskie i czerwone – na światy i gwiazdy choinkowe.(...)

W dziecięcej świadomości utrwaliły się także sylwetki poszczególnych kolędujących księży: ks. proboszcza Augustyna i bardziej gadatliwego ks. Eugeniusza. Najbardziej zaś wbiły się chyba w pamięć dni, kiedy rodzice jechali do miasta po zakupy, albo kiedy (...) posyłano do boru po choinkę i zaczynało się tak atrakcyjne dla dzieci jej ozdabianie w różnego rodzaju łakocie: cukierki, pierniki, figi, marcepanowe owoce, jabłka, orzechy.

Dekorowanie drzewka uzupełniano już w dniu Wigilii w przywiezione przez krewnych złotolice cacka. Wywoływanie tego obrazu z pamięci, ponowne jakby wznawianie efektów wzrokowych i zapachowych, aż wprawia narratora w zachwyt:

(...) A gdy choinka była już ubrana i omotana w złote i srebrne nici, od ciepła w pokoju zaczynały wirować wielobarwne świecidła, pachnieć pierniki i figi. Ach, figi! Czy wy pamiętacie jeszcze, jak pachną figi i daktyle wespół z igłami choinki?

Dzieci, niemal na równi z dorosłymi, starają się wszędzie nadążyć, niczego nie przeoczyć, obserwują, m.in., połów ryb w zamarzniętym już stawie i wszystko, cokolwiek się dzieje w owym niezwykłym dniu:

Dzieci biegły jeszcze na łąkę, w podwórze, do ogrodu zobaczyć, jak jest wszędzie, kiedy przychodzi Gwiazdka.

Najuciążliwsze dla dzieci jest oczekiwanie na moment kulminacyjny, na sakramentalne wypowiedzenie ojca: Widzę już gwiazdkę. (...)

Wtenczas cicho i niespodziewanie zamykały się drzwi do salonu. Teraz nadchodził święty Józef. Jego dzieci nie mogły widzieć. Siedziały w pokoju coraz to ciemniejszym, zestrachane i pełne lubych oczekiwań.

Drzwi otwierały się wreszcie. Salon jaśniał, pachniał i krążył przed naszymi oczyma. Szelest anielskich skrzydeł snuł się po całym domu, a choinka gorzała tak, jak goreje niebo gwiaździste – oczy mrużyły się, a serce topniało.

Dzieci wchodziły nieśmiało, zupełnie oszołomione.

Rodzice tak samo onieśmieleni przyciągali je za ręce i całowali.

Okiennice były otwarte i we wszystkich oknach jaśniały czarodziejskie choinki.

Dużo chwil cudnych upłynęło, zanim dzieci wreszcie spostrzegły podarunki pod choinką dla wszystkich ułożone.

Ojciec ujmował wtedy skrzypce, przygrywał na nich i śpiewał:

A wczora z wieczora, a wczora z wieczora

z niebieskiego dwora –

A gdy zaintonował pieśń:

Bóg się rodzi, moc truchleje

dzieci wszystkie razem wybuchały nagle śpiewem jak płaczem.

Po czym następowało przełamanie się opłatkiem z domownikami i służbą, a jeszcze później, jak zauważa ów dziecięcy narrator, myśmy się z rodzicami dzielili opłatkiem i nareszcie zasiadaliśmy do wieczerzy (...)

Relacja z wieczerzy jest dość lakoniczna. Jako że opowiada dziecko, także w imieniu swojego rodzeństwa, więc dla takiego narratora najatrakcyjniejszym momentem kolacji jest podanie na stół deserów:

(...) W końcu zjawiały się bakalie – sen całego roku – słodycz daktyli pachnąca i ostra słodycz fig, aromatycznie szczypiące rodzynki, zimne marmoladki, wonne korzenne pierniki, a na końcu orzechy.(...)

Nietrudno zauważyć, że dziecko wymienia tu bardziej wykwintne jakby łakocie, niż te, które spożywano u Boryny. Nie jest to przypadkowe. Dąbrowska wychowywała się niech w zubożałej, ale przecież rodzinie ziemiańskiej. Jej wspomnienia nie mogą więc być tożsame ze wspomnieniami Reymonta, syna wiejskiego organisty.

Po wieczerzy jeszcze raz zapalano świeczki (pamięć dziecka bardziej reaguje na zjawiska wzrokowe, na piękne obrazy) – słodka nuda ogarniała wszystko, jak zawsze po nasyceniu się wielkim szczęściem.

Pół śniąc nad naszymi zabawkami – słyszeliśmy, jak we mgle z obszarów nocy i mrozu płynie kolęda:

Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi,

ciemna noc w jasnościach promienistych brodzi.(...)

Narrator, wczuwający się w dziecięcy tok myślenia, występuje także w prozie wileńskiego autora Wojciecha Piotrowicza. Omawiany już przez nas w innym kontekście zbiorek „gawęd wileńskich” Igła i spowiedź zawiera trzy miniaturowe teksty, wysnute ze wspomnień dzieciństwa: Wigilia, Świąteczne rozterki, Karnawałowy bocian.

Wigilia, podobnie jak u Dąbrowskiej, kojarzy się dziecku przede wszystkim z doznaniami smakowymi. Nawet do opisów przyrody wkradają się czasem jakieś „kulinaryjne” porównania:

Suną nisko szare chmury nad ziemią ubieloną, nad sosnami, co drzemią otulone białym futrem kołnierzy. Pada śnieg, puchem pada i leży pęczniejącą słodką pianką do ciasta. Tego w niecce cała góra urasta. Oj, pierogi będą, duże pierogi, na pół stołu – z tej ogromnej brytfanny. Z reszty młodzik ulepię dwurogi i cieniutkie dwie gwiazdki – panny. Póki mama upiecze śliżyki, ojciec siano pod obrus pochowa, wyjdą z pieca i te smakołyki: taka sobie astronomia ciastkowa mała – gdzież jej do nieba jeszcze, chyba że ją w podniebieniu umieszczę.(...)

Świąteczne rozterki, uzupełnione o obraz choinki, rozszerzają paletę o efekty wzrokowe i zapachowe:

To samo drzewo – świerk – służyło dziwnie dwojako: jako znak smutnego pożegnania kogoś na zawsze oraz jako znak końca Adwentu. Zapach jedliny w domu mieszał się wtedy z innym, kuchennym, i nastrajał już pod wieczór świątecznie. (...)

Tytułowe świąteczne rozterki natomiast, wyrastającego w realiach radzieckich dziecka, sprowadzały się głównie do dylematu: (...) czy w tym jednym dniu pozostać w domu, w świątecznej atmosferze ciepła rodzinnego – ale z poczuciem winy, bo „się podprowadza” reputację klasy, szkoły; czy też iść, aby „być w porządku” wobec tego przeliczania pocztu obecnych.

Przeważająca większość ówczesnych uczniów zazwyczaj wybierała to drugie: Szło się więc z makówką w kieszeni, owiniętą w gazetowy portret wodza, bo innego opakowania nie było, a skąd wziąć gazetę bez takiego portretu (...). Obecność więc na lekcjach była, na śliżyki, makówki czy inne oprócz opłatka świąteczne rekwizyty mądrzejsi nauczyciele patrzyli z przymrużeniem oka. Trwały przygotowania do oficjalnej Noworocznej choinki (...)

Wizerunków generalissimusa z natłuszczonymi wąsami w koszu przybywało, a wieczorem przy tej już prawdziwej choince domowej zapominało się o wszechwładzy różnych wodzów ziemskich i rozbrzmiewały wtedy swobodnie „Tryumfy Króla Niebieskiego”.

Karnawałowy bocian przywołuje przygodę młodego kolędnika, który wcielił się właśnie w rolę bociana. Kolędowanie, zdaniem autora, to najbardziej stosowna zabawa w okresie tzw. „świętych wieczorów”. Dzisiaj nie każdy może o tym pamięta, że także w okresie powojennym, gdziekolwiek to było możliwe, zachowywano tę starą, bardziej respektowaną niegdyś tradycję:

A tu – na kilka dni przed Sylwestrem i po – wszystkie roboty ustawały przed zmierzchem. Każdy wieczór ma być świętem – na rozpamiętywania, śpiewy, odwiedziny wzajemne, gry, zabawy. Takie sobie jedyne urlopowe pasmo długich zimowych wieczorów.

W ten sposób wydłużało się ludziom święto, narodziny Boga obchodzono dłużej, solidniej, jakby z większym uduchowieniem i pomysłowością, co promieniowało na stosunki międzyludzkie, stwarzało możliwość intensywniejszego obcowania ze sobą, dzielenia się mądrością, radością, okazywania życzliwości, gościnności itp. Dzisiaj niejeden, nawet w okresie Świąt, woli „pudełko” – telewizor czy komputer.

Przywołane tu opowiadanie Piotrowicza, napisane nie bez żartu i dowcipu (scena spotkania karnawałowego bociana z podwórzowym psem) budzi jednocześnie pewną dozę nostalgii. Szkoda, że z niemałym wysiłkiem przygotowywany drewniany dziób owego bociana leży teraz bezużytecznie na strychu. Szkoda, że coraz rzadziej chodzą kolędnicy, że ta tradycja powoli zanika.

A skoro już o tradycjach, to przypomnijmy, że nieodłącznym akcentem przygotowań i obchodów świątecznych bywało niegdyś, a w wielu regionach jest do dzisiaj, urządzanie szopek bożonarodzeniowych.

Współczesna pisarka Olga Tokarczuk w opowiadaniu Bardo. Szopka ze stosunkowo nowego jeszcze zbioru Gra na wielu bębenkach (Wałbrzych 2001) wskrzesza historię jakiegoś szopkowego arcydzieła w mało znanej miejscowości w Sudetach, na dawnym szlaku handlowym ze Śląska do Czech. Zanim dowiemy się czegokolwiek o Szopce Bardzkiej, pisarka wtajemnicza nas w historię szopki w ogóle:

Czy wiecie, że Boże Narodzenie po raz pierwszy świętował dopiero papież Liberiusz 25 grudnia 354 roku? Że przez pierwsze trzy i pół wieku narodziny Boga przechodziły niezauważenie, coroczna epifania odbywała się bezszelestnie jak upadek zeschłego liścia?

Dzień wybrano nieprzypadkowo, mając pewnie na uwadze ludzki smutek, gdy dni stają się najkrótsze, gdy wieją zimne wiatry z północy, gdy wydaje się już, że słońce nigdy odważnie nie stanie na wysokościach nieba.(...)

Słowem, Boże Narodzenie nie od razu stało się świętem i nie od razu obchodzono je w takich dekoracjach, jakie znamy dzisiaj. To samo dotyczy jednej z ważniejszych, która jest nie tylko dekoracją, a więc szopki:

Szopka powstawała jak miasto – powoli, cierpliwie, od pojedynczego znaku, który wyznacza święte miejsce: najpierw ustawiano w kościołach sam żłób – to dziwnie banalne miejsce narodzenia Boga; potem odważono się umieścić w nim figurkę dzieciątka. Jeszcze później pojawiała się jego matka (...) proces dopowiadania już się zaczął i miał toczyć się bez końca – trzeba było i mężczyzny, skoro jest dziecko i kobieta, trzeba było świadków tego zdarzenia, ludzkich i zwierzęcych; trzeba było zachwyconej narodzinami przyrody – groty, nieba, gwiazdy, aniołów wyglądających ciekawie zza kotar nieboskłonu.(...)

W doskonaleniu wymowy szopki niemalą rolę odegrał jeden z najradośniejszych świętych:

Święty Franciszek był pierwszym reżyserem – ułożył Jezuska na pachnącym sianie i tym drobnym gestem otworzył szopkę na ludzkie wzruszenie (...)

„Ulepszanie” szopki jakby nie zna granic. Biorą w nim udział podstawowe kategorie filozoficzne i jednocześnie wymiary egzystencji, a więc czas, przestrzeń i materia.

Czas, zdaniem pisarki, domaga się (...) odgrywania w kolistym rytmie wciąż tego samego (...) I jeszcze przestrzeń – dopowiada narrator – ona też chce mieć coś do powiedzenia – Lizbona, Saragossa, Praga, Monachium, Wiedeń i Ołomuniec, Brno i Kraków, Lwów i dalekie Buenos Aires – każde miejsce na ziemi pragnie być świadkiem narodzenia Pana i obdarzyć je konkretem: lokalne rośliny, jabłka czy granaty, równe geometryczne pola ziemniaczane czy gaje pomarańczowe... A jak przestrzeń, to i materia, tworzywo chce się włączyć w narodziny – Jezus rodzić się będzie z wosku i szkła, powstanie z terakoty i kości słoniowej, z drzewa i kamienia (...)

Szopka w Bardzie, o której pierwsze wzmianki pochodzą z końca XVI wieku, jak dowiadujemy się z opowiadania, była dziełem niejednego mistrza, przechodziła z rąk do rąk, żeby stać się okazałą szopką ruchomą, zaludnioną tłumem ludzi i zwierząt, roślin i przedmiotów, że sama grota z dzieciątkiem i Świętą Rodziną znalazła się jakby na drugim planie (...).

Historia szopki – to są także historie ludzi, zwłaszcza ostatniej, najgorliwszej bodaj jej strażniczki, kobiety, przybyłej po ostatniej wojnie z Grodna, dla której piecza nad szopką staje się swego rodzaju sublimacją za odniesione krzywdy i urazy: Podobno straciła w czasie transportu ze wschodu swoje małe dziecko, podobno było to w mroźną wigilię. Jej mąż przepadł już kilka lat wcześniej (...)

Ona to spisała historię szopki, ona to przy pomocy majstrów, a nieraz i sama, uzupełniała szopkę w coraz liczniejsze detale, czyniąc ją nawet obiektem dla zwiedzających, ale obiektem nie do ogarnięcia przez nich w całości.

Pod koniec lat 50. obsunięcie się skarpy po ulewach zniszczyło budynek i rozlokowaną w nim szopkę. Dwa lata później zmarła owa kobieta, jeszcze potem inni świadkowie. Tej samej szopki wskrzesić się nie da, ale, zdaniem pisarki:

Można by jednak znaleźć pewien wzór czy ideę, gdyby w przyszłości ktoś chciał ją zrekonstruować. Musiałoby w niej być wszystko. Bo skoro boskie narodziny dzieją się zawsze i wszędzie, skoro dotyczą najmniejszej rzeczy, każdego wydarzenia – to nagle staje sie oczywiste, że to nie moment narodzenia Boga trzeba przedstawić światu, lecz odwrotnie – cały świat przedstawić narodzeniu, przyprowadzić świat pod drzwi szopki i wprowadzać do niej po kolei wszystko – każdy przedmiot, każdą najmniejszą rzecz, każdego człowieka stawiać przed obliczem dzieciątka i mówić: oto on, Jan czy jakaś Marysia, jakiś Paweł czy Thomas, poznajcie się. Także każde zwierzę, od owada po słonie i żyrafy; trzeba je prowadzić jak do arki. A w końcu trzeba tu ściągnąć także wszystko inne, co istnieje na świecie, bez względu na to, czy czy jest dobre czy złe – jedynym powodem niech będzie sam fakt istnienia (...)

Czyż nie jest to piękna myśl, godna do wyeksponowania właśnie na zakończenie. Tylko jak ściągnąć do szopki wszystko i wszystkich? Zaiste wszyscy musieliby tam być: ci odrobinę lepsi – żeby się doskonalić, ci odrobinę gorsi – żeby się zawstydzić. Niech chociaż jeden nikły promyczek szopkowego ciepła spadnie w tym roku na wszystkich, bo, jak już się rzekło, szopka nie jest tylko dekoracją, jak i całe Święto Bożego Narodzenia. Niech w przygotowaniu się i świętowaniu kolejnego przyjścia Pana troski ewangelicznej Marty nie zagłuszają w nas wyboru, jakiego dokonała Maria: nie zapomnijmy także o tej „lepszej cząstce”.

Halina Turkiewicz 

Wstecz